Kanonik Strach uważał, że wdzięczność musi być powiązana z podległością, zależnością, koneksjami i układami. A w przedwojennej Polsce nie działo się dobrze i sytuacja wymagała niezależnego autorytetu. I wtedy kanonika Stracha dopadł wreszcie Bóg.
Tego jesiennego dnia babka Maria siedziała w oknie, a stryj krzątał się przy stajniach, niczego nie podejrzewając. Jak to bywa u ludzi zdrowych, zasiadano tu do stołu zaraz po krakowskim hejnale z wieży mariackiej. Wrześniowe menu babki oferowało gęsty krupnik i siekane kotlety, w radiu słychać już było nieporadne mocowanie się strażaka z okienkiem, przez które miała za chwilę popłynąć znana wszystkim Polakom melodia. I wtedy nadszedł on. Szedł raźnym krokiem przez podwórko, obszczekiwany przez psa Tropka. Wzrostu średniego, w sutannie pokrytej białymi plamkami wapna, które jeszcze przed minutą mieszał gorliwie łopatą pod murem tynkowanej właśnie kaplicy.
Szedł krokiem pewnym, nie zwracając uwagi na udawane psie złości i ekstatyczne tańce przy budzie, którymi wierny czoronóg zarabiał na miskę kości. Taki krok mógł mieć tylko albo domownik, albo rozsmakowany w obiadach babki stołownik. A była to przecież jego pierwsza wizyta i pierwszy obiad. Stryj nie wiedział, że za jego plecami babka zgłosiła w biurze parafialnym gotowość codziennego goszczenia nowego proboszcza przy stole, oczywiście za niską cenę, choć obiady miały być wyjątkowo wyszukane i podkręcone szczyptą hazardu.
Tak, hazardu, bo babka miała gotować to, co jej podpowiedziała każdego dnia otwierana na chybił trafił biblia Ćwierczakiewiczowej 365 obiadów za 5 złotych. Babka nie była wielką grymaśnicą, więc na widok nowego proboszcza w kropki machnęła tylko ręką i mruknęła do siebie: – Niech będzie i muchomor.
Za to stryj z miną ogłupiałą przekroczył wszelkie granice dobrego wychowania swoim powitalnym toastem: – Za nic w świecie bym się tutaj księdza nie spodziewał! Ale skoro już ksiądz jest, to zapraszam etc., etc.
Z biegiem lat spożywane z proboszczem obiady zrobiły swoje, stryj wyzbył się nieśmiałości wobec duchownego, a swoje pokraczne zachowania oblókł w nieco sztywną elegancję. I co najważniejsze – gdy czasami zmuszony był przy rondlach zastąpić babkę, potrafił obudzić w sobie twórczą inwencję godną samej Ćwierczakiewiczowej. Choć przyszło mu też zaliczyć kompromitujące wpadki. Kiedyś na przykład, gdy ja haniebnie spóźniałem się z dostawą mrożonego halibuta, wystanego w centrali rybnej, ogarnięty paniką przygotował proboszczowi wołowe bitki w grzybowym sosie.
Danie jak danie, ale gdy wygłodniały pasterz na widelcu unosił do ust smakowite mięsko otulone pierzynką z tłuczonych kartofli, skruszony kucharz, a jednak potwór, nie omieszkał go ostrzec: – Gdzieżbym śmiał księdzu cokolwiek sugerować, ale tak się nieszczęśliwie złożyło, że dziś właśnie Pana naszego ukrzyżowano, czyli bez wątpienia mamy piątek…
Proboszcz jęknął, odłożył widelec, ale pochwalił nieuczciwego rządcę, wszak obiad został podany, dusza przed grzechem ocalona, i jeszcze zaoszczędzono niemało czasu na kolejną anegodotę przy gęstym kompocie.
A „Muchomor”, jak nazywaliśmy proboszcza, sypał nimi jak z rękawa. Właściwie były to prawdziwe przypowieści. Tymi smakowitymi historiami i konkretnym groszem odwdzięczał się babce za gościnę. Choć nie było tajemnicą, że nie są to jego jedyne obowiązki w tym domu. Spowiadał jeszcze każdego tygodnia babkę, która bała się piekła. Teologiczna moderna nie nadgryzła jeszcze jej religijnej wyobraźni, więc dzieliła przestrzeń na niebieską górę o klimacie umiarkowanym i czerwony dół o temperaturach martenowskich pieców. Przestrzeń pośrodku była brązowa, coś w stylu łuszczącej się lamperii na komisariacie, i spełniała rolę wielkiej poczekalni dusz, w której wysiadło centralne ogrzewanie. Babka nie chciała grać w kolory: brązowy i czerwony były jej nienawistne. Pragnęła tylko wieńca chwały w klimacie umiarkowanym. Godzinami więc prześwietlała swoją przeszłość dalszą, bliższą i całkiem bliziutką, robiąc rachunki sumienia według wzorów proponowanych przez licznie zgromadzone w jej biblioteczce i na podorędziu książeczki do nabożeństwa. I kiedy zdawało się, że już tylko krok dzieli ją od zamknięcia swojego życia w rodzaj wyszukanego menu, zdolnego zadowolić najwybredniejszych uczestników niebiańskiego bankietu, z Bogiem Ojcem na czele, właśnie wtedy wydawała jęk zawodu, zresztą bardzo podobny w tonacji do piątkowego jęku ksiedza Muchomora nad wołowymi bitkami.
Grzejąc ręce nad płytą kuchni, wskazywała załzawionymi oczyma buzujące pod fajerkami płomienie ognia: – Oto, co mnie czeka.
Nie chciała słuchać pociech, żądała kolejnej spowiedzi. Diagnoza proboszcza była dla niej druzgocąca: babka tak naprawdę nie była nigdy za nic wdzięczna, za to zawsze chciała się wykazać. We wszystkim i w każdym szczególe wykazać.
– Pani Mario jest na to lekarstwo, pani musi przeżyć szok wdzięczności i tyle – mówił ksiądz Muchomor.
– Jaki znów szok wdzięczności, co on wymyśla, ten Muchomor wapnem nakrapiany, prawdziwy truciciel dusz – mruczała, kręcąc majonez.
– Wdzięczności wobec Boga za każdy okruszek życia, jakie ono by tam nie było. Wtedy odczuje pani to, co może czuć sam Bóg. A On jest nam wdzięczny za każdą kruszynkę naszego kulawego dobra i dziękczynienia, które przecież nagradza.
I Muchomor, zebrawszy zgrabnie z obrusu okruszki makowczyka, opowiedział nam wszystkim kolejną przypowieść.
Dawno, dawno temu żył sobie kanonik Strach. Tak go nazywano, bo bał się zmarnować jednej minuty na rzeczy błahe, podejrzane i całkiem zbędne. Zaliczał do nich także najzwyklejszą i bezinteresowną rozmowę z drugim człowiekiem. W jego pojęciu rozmowa nie była stratą czasu, gdy miała jasno określony temat, była głęboka, dotyczyła Kościoła, polityki, ojczyzny, diecezji. Rozprawiał oczywiście o dialogu, a jakże, ale tylko z ważnymi osobistościami, zresztą i w trakcie takiej rozmowy rozglądał się wokół trwożnie, czy przypadkiem nie nadchodzi ktoś jeszcze ważniejszy od jego rozmówcy.
Pędził ze spotkania na spotkanie, w biegu czytał niezdarne semestralne prace seminarzystów, życie miał wypełnione i zdyscyplinowane, poganiał w pracy innych, choć łaskawie dawał się też tym innym obsługiwać, gdy był już bardzo zmęczony i usatysfakcjonowany. Oczywiście usatysfakcjonowany owocami swojego zaangażowania. Nawet jego wrogom zdawało się, że po jego konferencjach, kazaniach, interwencjach i podpisach pod różnymi petycjami szło wyraźnie ku lepszemu. Przełożeni zaczęli go dostrzegać, szykowano go nawet do ściślejszej kadry korporacji, może do sejmu, może do senatu, ale mu o tym jeszcze się nie mówiło.
Kanonik Strach powtarzał przejęty: jeśli nie ja, to kto? Rzeczywiście, trudno było go zastąpić w czymkolwiek i gdziekolwiek, bo przecież oprócz licznych talentów kanonik Strach posiadał, zdawałoby się, niespożyte siły. To one oliwiły jego mięśnie i dostarczały do mózgu wraz z tlenem miliony pomysłów na ocalenie świata. To one wzmacniały w nim przekonanie, że wszystko zawdzięcza wyłącznie samemu sobie. Chyba nawet wyrugował ze swojego słownika słowo „wdzięczność”.
Uważał, że wdzięczność musi być powiązana z podległością, zależnością, koneksjami i układami. A w przedwojennej Polsce nie działo się dobrze i sytuacja wymagała niezależnego autorytetu. I wtedy kanonika Stracha dopadł wreszcie Bóg. On, wszechmogący przecież, nie mógł od pewnego czasu w to życie Stracha ani szpilki wcisnąć, tak było ono szybkie, zasługujące i ciasno zapełnione słusznymi obowiązkami. No cóż, Bóg jednak na podorędziu trzyma zawsze kilku wesołków, poetów, kuglarzy, gustujących w sztubackich dowcipach, które zazwyczaj śmieszą wyłącznie ich autorów, ale i służą w jakiś tajemniczy sposób samemu Bogu.
– Oczywiście są i w tym watpliwym dowcipkowaniu pewne granice nie do przekroczenia i założę się – mówił ksiądz Muchomor – że Stwórca nie pochwalał pomysłu małego Mielchiora Wańkowicza. – Tu Muchomor groźnie spojrzał na mnie, któremu przyszło do łepetyny dmuchąć z pompki chmurą amoniaku prosto w twarz śpiącego wuja. Okropna afera, bo obudzony tak okrutnie wuj ścigał w samych tylko kalesonach niecnego kawalarza, wykrzykując przy tym niezrozumiałe dla świadków pościgu słowa: „Łajdaku-amoniaku!”.
No, ale kalosze kanonika Stracha to już całkiem inna sprawa. Z wybornego, cienkiego kauczuku, chroniły kanonicze sztyblety od deszczu, śniegu i błota. Wyłuskiwał się z nich sprawnie, cumując je noskami i burta za burtę, niczym łodzie apostołów, przy ścianie w seminaryjnej sieni. Ale, wyobraźcie sobie, pewnego popołudnia klerycy przybili je do podłogi dość krótkimi gwoźdźmi o szerokich łebkach, służącymi do mocowania na dachu papy i dlatego zwanymi popularnie „papiakami”.
Po skończonym kursie kanonik Strach wbił się sprawnie w wiernie warujące pod ścianą kalosze i chciał ruszyć ku drzwiom. Nic z tego.
– Jezus, Maria! Sparaliżowało mnie! – zawołał wielkim głosem. – Tak! Paraliż postępuje coraz wyżej, obejmuje serce, czuję to! Umieram!
Nie, nie umierał, płytkie gwoździe po kilku sekundach puściły, on lekko zatoczył się, złapał równowagę, poprawił przekrzywiony biret i głęboko odetchnął: – Nie, nie umieram! A to dopiero, żyję!
I nawet się uśmiechnął po raz piewszy w życiu z wdzięcznością. Nie myślcie, że od razu zmienił się w świętego Franciszka z Asyżu, zakwitającego każdego ranka dziękczynieniem. No nie, ale coś pękło, coś się zmieniło.
Nie obnosił się z tym swoim, jak to nazywał, „kauczukowym nawróceniem”. Uważał jak dotąd, że wszystko, co zdobył, zdobył własnym sprytem, talentem i wysiłkiem, nienawistne było mu marnowanie czasu, jednak stał się bardziej uważny, cenił sobie teraz małe przyjemności i chwilę obecną, a na jego ustach często gościło słówko: „dziękuję”. Czy to mało?
– I teraz najważniejsze – ksiadz Muchomor zawiesił głos i smakował pełną napięcia ciszę, jaka zapadła. – Pewnego dnia kanonik Strach oświadczył, że spalił swoją cedrową trumnę z kieszeniami po prawej i lewej stronie wieka, którą przygotował sobie zawczasu na ostatnią podróż. Kieszenie były w niej szerokie, bo miały pomieścić wszystkie artykuły Stracha, jego książki, kazania, petycje i dyplomy. Do dziś nie wiemy, czy rzeczywiście miał taką trumnę, czy po prostu zakpił z nas sobie, czy też w taki oto obrazowy sposób chciał nam powiedzieć o czymś ważnym.
Po raz pierwszy od przybycia Muchomora, zasłuchana w historię kanonika Stracha, babka zapomniała o spowiedzi.
Wszyscy bohaterowie tej opowieści dawno już nie żyją. Żeby wyrazić im moją wdzięczność za wszystkie razem spędzone chwile, przepisuję specjalnie dla nich ten wiersz Rilkego o znaczącym tytule Sąd Ostateczny (w przekładzie Adama Pomorskiego). Niech dotrze do nich przed sądem ostatecznym i będzie spełnieniem ich najskrytszych marzeń:
W niepojętym strachu i popłochu,
rozprószone próchna i okruchy,
przycupnęli w strupach ochry suchej
prochów, wysupłując się po trochu
z płacht, w których upodobanie mieli.
Aż, by zardzewiałe ich zawiasy
naoliwić, zjawią się anieli
i każdemu znów na lepsze czasy
coś pod pachę wcisną, co sam w zgiełku
życia dawniej, widać, psuł bez skutku;
żeby Pan Bóg ogrzał w tym ciepełku,
co tam jeszcze ciągle jest zawarte,
dłoń, w której obraca pomalutku
to coś, żeby sprawdzić, ile warte.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, zima 2020