Nie mądrzmy się. Siedźmy cicho i słuchajmy. Może rzeczywiście trzeba to wszystko zorganizować inaczej. Może dzisiejsi buntownicy wiedzą jak. Koniec naszego świata to w końcu nie apokalipsa.
Siadam do pisania w gorącym okresie protestów ulicznych. W wielu komentarzach powtarza się przekonanie, że władze, stosujące od pięciu lat zasadę: „Ma być wszystko tak, jak my chcemy, a kto się nie zgadza, ten anty-Polak”, tym razem przeciągnęły strunę i zafundowały sobie kryzys polityczny niewyobrażalnych rozmiarów. Na ulicę wyszło (wreszcie!) młode pokolenie, wyszły wciąż protekcjonalnie traktowane kobiety i zaktywizowały się mniejsze miejscowości, w których od lat nie dochodziło do tego rodzaju wydarzeń. W dodatku przedmiot społecznego gniewu, początkowo skierowanego przeciw zakazowi aborcji w przypadku nieodwracalnych wad płodu, zdążył się rozszerzyć. Teraz gra już idzie o zmianę rządu (co oczywiście grozi rozlewem krwi).
Czytający te słowa są mądrzejsi ode mnie o wiedzę, co wydarzyło się, gdy już tekst oddałem do druku. Nie zamierzam udawać, że się domyślam, co będzie dalej. Notuję jednak, jak wygląda DZISIAJ (2.11.2020) otaczająca mnie rzeczywistość. Rzeczywistość w trakcie radykalnych zmian, które nastąpią, nawet jeśli rewolta tym razem jeszcze nie osiągnie swoich celów.
Ale najpierw będzie o jasnowidzeniu, choć nie moim.
*
31 grudnia 2019 r. spotkaliśmy się jak zwykle w niewielkim, ośmioosobowym gronie. Nasi przyjaciele już chyba od dekady urządzają spokojnego sylwestra: przy pysznym jedzeniu i smakowitych trunkach rozmawiamy, żartujemy, słuchamy muzyki. Spotykamy się tak jedynie raz do roku, a mimo to od wejścia mamy wrażenie, że widzieliśmy się nie dalej niż wczoraj, i podejmujemy tematy w punktach, do których zdążyliśmy dotrzeć, zanim przed rokiem ktoś nie dał sygnału do dzwonienia po taksówki. Tym razem jednak między zupą a pieczystym pojawił się nowy wątek. Zacytuję notatkę, którą nazajutrz zrobiłem w swoim dzienniku: „D. rzuciła w pewnej chwili coś zastanawiającego: że jej zdaniem obserwujemy ostatnie lata świata, do którego przywykliśmy. Że gwałtowne przyspieszenie zmian klimatycznych, gigantyczne ruchy migracyjne i wywołane tym wszystkim wojny o wodę sprawią, że Orbán, Kaczyński, a może nawet Trump okażą się za chwilę młodzieńczą opryszczką w obliczu trądu czy czegoś podobnego. Znana nam rzeczywistość się kończy, demokracja liberalna nie ma żadnych szans w obliczu nadchodzących wydarzeń. Siłą rzeczy przypomniał mi się Kasjodor z Przemija postać świata Malewskiej”.
Dla porządku przypomnę, że w tej powieści o końcu Imperium Zachodniorzymskiego ostatnie słowa bohatera, kierowane do „skrybów, którzy pisali średnio prędko”, brzmią: „Dziś weźcie nowe zwoje, bracia. Zaczynamy od początku”.
Z dzisiejszego punktu widzenia wydaje się zaskakujące, że na jedenaście tygodni przed lockdownem nasza prywatna Kasandra nie uwzględniła koronawirusa. Ale nie jestem pewien, że ktokolwiek z nas wtedy już o nim słyszał. Niemniej poczucie „ostatnich dni starego świata” zabarwiło resztę naszego spotkania specyficzną mgiełką melancholii. Jakbyśmy zaczęli przeczuwać, że nie spotkamy się za rok – i że w ogóle nie wiadomo, gdzie za rok właściwie będziemy.
Przecież dziś nie tylko o epidemię chodzi. Choć w skali globalnej o nią przede wszystkim. W marcu (czy tylko mnie się to przypomina?) pocieszaliśmy się, że wirus zginie podczas upalnego lata. Latem słyszałem kogoś tłumaczącego, że wystarczy jedna mroźna zima. Sam starałem się być umiarkowanym pesymistą, ale jednak nie brałem pod uwagę, że z większych czy mniejszych obostrzeń będziemy mogli zrezygnować dopiero w drugiej połowie obecnej dekady (i chwała Bogu, jeśli już wtedy). A taka perspektywa oznacza, jak mi się zdaje, trwałe zmiany w obyczajowości. Już dziś, patrząc na filmy, w których ludzie witają się uściskiem dłoni albo tłoczą na imprezach, mam wrażenie, że oglądam coś szalenie dziwnego.
Tymczasem jednak także „młodzieńcza opryszczka”, o której mówiła przyjaciółka podczas sylwestra, uruchomiła zmiany w skali, której nikt się chyba nie spodziewał. Co do reszty wysadza ten znany świat z kolein.
Najpierw: bezprecedensowej katastrofie uległ Kościół katolicki w Polsce. Akurat w tym przypadku trudno mówić o zaskoczeniu samym faktem; niedowierzanie budzi jedynie gwałtowność wydarzenia. Nie miejsce tu na satysfakcję – raczej gorycz – ale należałem do komentatorów (niewątpliwie były wśród nich ważniejsze nazwiska niż moje), którzy od ćwierć wieku (!) uprzedzali, że autorytet naszej wspólnoty i jej hierarchii ulega erozji – i to na własne życzenie. Robiono z nas wrogów Kościoła i Pana Boga, powątpiewano w naszą wiarę i oskarżano o uleganie miazmatom „neomarksizmu”, cokolwiek to jest. A przecież mówiliśmy wielokrotnie, że złymi pomysłami są: włączanie się Kościoła w walkę polityczną, jawne wiązanie się sojuszem z polską paleoprawicą, nieuwzględnianie faktu, że dalece nie wszyscy współobywatele są katolikami i że zatem nie można im narzucać naszych poglądów. Domagaliśmy się zaprzestania ohydnego procederu chronienia zboczeńców w sutannach pod słusznym, ale przewrotnie wykorzystywanym hasłem, że nie wszyscy księża to pedofile. No tak, nie wszyscy, ale ilu dokładnie, to nie wiemy, bo biskupi byli łaskawi zacierać ślady ich występków. I tak dalej… Teraz, co wydaje się niesprawiedliwe, ale zgodne z logiką historii, my, sygnalizujący, że źle się dzieje, staliśmy się w oczach niekościelnych krytyków Kościoła – współwinni. Trudno, za swoją nieskuteczność trzeba zapłacić, choć nie mam pomysłu, co jeszcze mogliśmy robić.
Niektórzy hierarchowie, co światlejsi duchowni, związani z religią intelektualiści obudzili się ostatnio i mówią publicznie rzeczy, które jeszcze kilka tygodni temu byłyby śmiałe i nowatorskie. Ale jest ZA PÓŹNO. Ten społeczny gniew na instytucję, która miała 30 lat na wpasowanie się w mechanizmy demokratycznego państwa i nie tylko tego nie zrobiła, ale w dodatku te mechanizmy działaniami wielu swoich hierarchów i duchownych psuła – ten gniew musi się przetoczyć.
Nowa rzeczywistość, która stopniowo zaczyna się wyłaniać, będzie więc rzeczywistością, w której autorytet Kościoła – taki, jaki pamiętam choćby z lat 80. – należy do historii, i to historii dziwacznej. Na prawicy słyszałem jeszcze niedawno o potrzebie reewangelizowania Europy? Medice, cura te ipsum.
Dalej: w ciągu raptem kilku tygodni (i to tempo jest najbardziej szokujące) zmienił się język debaty publicznej. Ktoś mógłby powiedzieć, że język ów zwulgaryzował się i schamiał. Ów ktoś myliłby się jednak. Po pierwsze dlatego, że prawdziwe schamienie (tak jest!) debaty następowało przez lata, gdy okazywało się, że popłaca mówienie o przeciwnikach per „złodzieje” i „łajdactwo”, że oczywistą metodą dyskusji w telewizyjnych lub radiowych programach jest zagłuszanie polemisty nieprzerwanym ciągiem własnych słów (metoda „ja-panu-nie-przerywałem”), że wolno bez żadnych dowodów zarzucać konkurencyjnej sile politycznej zamordowanie prezydenta… Na tym tle wulgaryzm, który stał się zawołaniem aktualnego buntu, jest tak naprawdę uroczy w swojej prostoduszności. Stanowi jawny wyraz nagromadzonego gniewu; powiem wręcz zuchwale, że jest domaganiem się stanięcia znowu w prawdzie. Tak, mamy was dość. Tak, straciliśmy ochotę na dyskusje z wami, które do niczego nie prowadziły, wy bowiem zawsze wiedzieliście lepiej. Tak, chcemy, żebyście już sobie poszli. Wasze użycie polszczyzny, oślizgłej, pełnej insynuacji i obelg, pozbawionej smaku, odwracającej sens podstawowych pojęć, każe podejrzewać, że nie zrozumielibyście naszego komunikatu, gdyby nie był sformułowany dosadnie. Tę pozorowaną komunikację ze społeczeństwem, w której nie było miejsca na odpowiedź, należało przeciąć. I to się właśnie stało.
Przyznaję: sam już dziś nie mogę słuchać mędrców mówiących w sposób oględny, zniuansowany, żeby nikogo nie urazić – to znaczy: żeby nic do końca nie powiedzieć. Nawet jeśli domyślam się, że chcą dobrze. Jeśli daje się przypisać im intencje, których nie mieli, to wina tego eleganckiego, wzniosłego stylu, którego nie umieją się pozbyć. To nie jest ich czas.
Ale istnieje jeszcze drugi powód, dla którego nie narzekam na „wulgaryzację języka publicznego”. To erupcja inteligencji manifestantów: nawet jeśli dosadne, to błyskotliwe hasła, aforyzmy, cytaty z literatury polskiej i powszechnej. Zmasowany atak na niekompetentny rząd i przemądrzałych purpuratów najstraszliwszą, choć bezkrwawą bronią: śmiechem. „Radzicie sobie z rządzeniem gorzej niż Wokulski z Łęcką”. „Anuszka wylała już olej”. „Kaczyński, daj, ać ja pobruszę, a ty wy…alaj” (mimo wszystko wykropkowuję to słowo – o tym jeszcze za chwilę). Jeśli z czymś mi się to kojarzy, to z Pomarańczową Alternatywą, która dobiła komunizm surrealistycznym żartem.
Tylko że – i tu zaczyna się mój osobisty kłopot – w tym klimacie furii i żartu, obalania posągów na glinianych nogach, pozornych autorytetów, które skrywały w najlepszym razie oportunizm, skojarzenia z historią najnowszą nie są mile widziane. Tę rewolucyjną zmianę przyniosły bowiem generacje dwudziesto- i trzydziestolatków, a ci nie są zainteresowani przypisami w stylu: „Ze skarbnicy mojej pamięci”.
Ludzie, którzy pamiętają walkę z komunizmem, mimo wszystko wykropkowują wulgaryzmy w tekstach publicystycznych i jednak zawahają się, nim przerwą księdzu, choć wygłasza on z ambonki propagandowe slogany – ci ludzie, w tej liczbie ja, są w oczach doprowadzonej do wrzenia młodzieży „dziadersami”. Zdanie, które słyszałem w ciągu minionych dwudziestu lat już kilkakrotnie i za każdym razem przyjmowałem z oburzeniem – że roczniki pięćdziesiąte i sześćdziesiąte zepsuły w Polsce wszystko, co było do zepsucia (wciąż powstrzymuję się przed użyciem wulgaryzmów, w oryginale był inny czasownik) – to zdanie jest dzisiaj oczywistością. I pora to wreszcie przyjąć do wiadomości.
Więc nie mądrzmy się. Siedźmy cicho i słuchajmy. Może rzeczywiście trzeba to wszystko zorganizować inaczej. Może dzisiejsi buntownicy wiedzą jak. Koniec naszego świata to w końcu nie jakaś przerażająca apokalipsa. To tylko apokalipsiątko, kres przyzwyczajeń pewnej grupy ludzi, którzy chcieli dobrze, ale im nie wyszło. Game is over.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” nr 4/2020