Spotkałem go po raz pierwszy bardzo dawno temu, jako 16-letni licealista. Zagrałem wówczas główną rolę w reżyserowanej przez niego sztuce teatralnej.
Z wielkim żalem i smutkiem przyjąłem wiadomość, że zmarł Profesor Marcin Król. Tracimy kolejną ważną postać polskiej kultury, błyskotliwego historyka idei, człowieka mądrego i prawego, niezależnego myśliciela i publicystę – i to w trudnych czasach, kiedy na powierzchnię „narodowej kadzi” wypływają coraz liczniej osobnicy mało warci, albo wręcz groźni szkodnicy, którzy ogłupiają naród, „odbierają mu duszę”.
Marcin Król był kreatywnym uczestnikiem polskiej najnowszej historii. Napisałbym nawet z wielkiej litery – polskiej Historii. To on przemawiał, stojąc obok Jadwigi Staniszkis, na pamiętnym wiecu 8 marca 1968 r. na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego – z kilkorgiem przyjaciół byłem wtedy w tłumie studentów. To on stworzył podziemne pismo „Res Publica”, które od roku 1978 wydawał legalnie, początkowo pod parasolem „Tygodnika Powszechnego”, potem już na własny rachunek – inspirujący intelektualno-polityczny kwartalnik, w duchu republikańskiego konserwatyzmu. To on, w roku 1987, u progu odzyskania niepodległości (choć jeszcze nikt nie przewidywał, że stanie się to tak szybko!), zadał publicznie – co było ewenementem i wyzwaniem dla komunistycznych władz – jedno z trudnych pytań gensekowi Gorbaczowowi, podczas jego wizyty w Warszawie. A w ostatnich latach słyszeliśmy od Marcina Króla nie tylko krytykę rządzącej zjednoczonej prawicy, jak z ust wielu, lecz także gorzkie słowa o błędach i zaniechaniach w ogóle polskich elit politycznych i polskiej inteligencji po roku 1989. Jego rozumny, niezależny głos był nam bardzo potrzebny.
Odejście Marcina Króla – starszego ode mnie o trzy lata – napełnia mnie smutkiem także z powodów egzystencjalnych. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: moje pokolenie, urodzone wraz z końcem drugiej wojny światowej, pamiętające z dzieciństwa stalinizm i Październik ‘56, a z autopsji i uczestnictwa Marzec ’68, Grudzień ’70, czasy demokratycznej opozycji, karnawał „Solidarności”, stan wojenny i przełom 1989 roku, Lecha Wałęsę, Bronisława Geremka i Tadeusza Mazowieckiego – tych „pięknych ludzi”, jak się o nich wyraził Jan Paweł II – to pokolenie powoli schodzi ze sceny…
A propos sceny. Marcina Króla spotkałem po raz pierwszy bardzo dawno temu, jako 16-letni licealista, właśnie z powodu zainteresowań „scenicznych”. Marząc o szkole teatralnej, w roku 1962 zapisałem się do koła żywego słowa w warszawskim Pałacu Młodzieży. Prowadziła je aktorka z Białegostoku, pani Klementyna Pytlarczyk. Najpierw zagrałem w dwóch sztukach przez nią wyreżyserowanych – były to „Zegarek” Jerzego Szaniawskiego i „Drugi pokój” Zbigniewa Herberta.
Marcin Król był kreatywnym uczestnikiem polskiej najnowszej historii. Napisałbym nawet z wielkiej litery – polskiej Historii
Pewnego dnia zjawili się na zajęciach dwaj studenci drugiego roku filozofii na Uniwersytecie Warszawskim z ofertą wystawienia sztuki Szaniawskiego pt. „Łuczniczka”. Byli to Marcin Król i jego przyjaciel Jeremi Sadowski… Mnie powierzono główną rolę, Andrzeja. Marcin i Jeremi wzięli się za reżyserię. Swoje zadanie traktowali bardzo serio, byłem bardzo przejęty i czułem dla nich wielki respekt. Pamiętam, że kiedyś przyszli na próbę prosto z zajęć uniwersyteckich, trzymając w ręku… „Krytykę czystego rozumu”. To mi imponowało.
Do tekstu sztuki Szaniawskiego włączyli dodatkowy monolog swego autorstwa, który miałem wygłosić w epilogu. Był bardzo filozoficzny i szczerze mówiąc, niewiele z niego rozumiałem. Premiera odbyła się w maju 1963 r. na prawdziwej teatralnej scenie Pałacu Młodzieży, z rampą i kurtyną, przy szczelnie wypełnionej widowni. Po kończących spektakl oklaskach dwaj młodzi reżyserzy zachęcali zgromadzonych do dyskusji na temat sztuki. Zapanowała krepująca cisza. W końcu zabrała głos Anna Radziwiłł, wówczas młodziutka nauczycielka historii w Liceum Lelewela: „To było bardzo mądre, chociaż nic z tego nie zrozumiałam…” – zaczęła swoją krótką wypowiedź.
Trudno powiedzieć, by ten nasz debiut sceniczny był w pełni udany. Marcin Król jeszcze próbował w następnych latach swoich sił na niwie teatralnej, wystawiając sztukę o Sokratesie, ale w końcu poświęcił się wyłącznie karierze uniwersyteckiej i zgłębianiu teatru dziejów. A ja – być może zaintrygowany tamtym tomem Kanta i trudnym do zrozumienia monologiem, który przyszło mi, szesnastolatkowi, wygłosić ze sceny – poszedłem w końcu na filozofię, zamiast do Szkoły Teatralnej. Myślę dzisiaj, że dokonałem chyba dobrego wyboru: zostałem redaktorem i publicystą. Swoje mizerne zdolności aktorskie wykorzystuję dziś, urządzając w redakcji „Więzi” kwadranse literackie, na których prezentuję w „teatrze jednego aktora” różne teksty, czasem zabawne, a czasem poważne.
A Marcina Króla zawsze będę wspominał z wielką wdzięcznością. Warto w młodości szukać swojej drogi, nawet ryzykując popełnianie błędów. Ważne, by być człowiekiem myślącym.
Przeczytaj też: Na skrzydłach megalomanii