Przypominamy ostatnie z utworów, jakie zmarły kilka tygodni temu poeta przekazał „Więzi”. Ukazały się w numerze 1/2020.
Zdrój uliczny
Ceglana kamienica mistrza stolarskiego, pana Cara,
górowała nad parterową zabudową ulicy Zgody, później
Feliksa Gieli, właściciela apteki i długoletniego burmistrza.
Drugie piętro zajmowały emigrantki ze Lwowa,
panie Kubrakiewicz: Jadwiga, polonistka w liceum żeńskim,
i Wanda, moja wychowawczyni, nauczycielka
łaciny i matematyki. Ich matkę wychrzcił, urodzony w Sanoku,
wiele lat potem święty, ksiądz Zygmunt Gorazdowski, ten sam,
który w „Zegarze słonecznym” Parandowskiego
odwiedzał babkę bohatera.
Do mocno zagraconego mieszkania zanosiliśmy sterty klasówek.
Szczególne miejsce wśród różnorakich mebli zajmowała kanapka
przykryta kilimem i założona papierami.
Siedział na niej podobno sam marszałek Piłsudski.
Po drugiej stronie, naprzeciw, nieco w dole,
w schludnym domku mieszkała nierządnica Aniela,
od schyłku c. k. monarchii legenda kolejnych pokoleń.
Mówiono, że w czasie drugiej wojny, zatrudniona w szpitalu jako salowa,
troskliwie opiekowała się rannymi.
Po „wyzwoleniu” wróciła, dożywotnio, do zawodu.
Kto nie miał studni, szedł z kluczem przypominającym hekę w ręku faraona
i wiadrem, aż do połowy ulicy po wodę z publicznego hydrantu,
w języku fachowców nazywanego zdrojem.
Tu i poza tu
Dziadek Dominiki rozmawiał z kurami.
Głaskał je, one się łasiły do niego.
Kiedy umarł, osowiałe nie chciały jeść,
stały się podstępnie agresywne
wobec ludzi i innych zwierząt.
Zajadle niszczyły sobie nawzajem
świeżo złożone jaja.
Kto? Kogo? Tu i poza tu,
nie dalej wszakże niż o rzut beretem,
ot, tak sobie, byle jakoś było.
Fabryka dolarów
Ojciec został dyrektorem Ligi Lotniczej w Rzeszowie.
Matka nie chciała słyszeć o przenosinach.
Splądrowana przez czerwonoarmijców księgarnia przepadła.
Co ocalało po przejściu frontu, poszło na bieżące potrzeby.
Urodziłem się pod znakiem Strzelca.
W mieszkaniu przy Sienkiewicza,
które podczas wojny zajmowało gestapo,
poród przyjmowała akuszerka Strokowska.
Przez pół roku handryczono się,
jakie nadać mi imię.
Dopiero latem 1948
ochrzczono mnie w Krynicy-Zdroju.
Anim się obejrzał, a już Adam zabierał mnie na bobsleje
po torze saneczkowym z Góry Parkowej,
a ciotka Niuśka wykupywała pełnopłatne turnusy w Patrii,
żeby być choć trochę jak Márta Eggerth.
Bywa, że Epifaniusz Drowniak
jest bogiem dla swoich biskupów,
kiedy pełną parą pracuje fabryka dolarów,
od najmniejszego do najwyższego komina.
Epigram
Co było, a nie jest,
nie pisze się w rejestr;
na próżno przestrogi, oni swoje, a ja sobie.
Jak choćby ta nasiadówka, blaszana pół-wanna, i obok,
zaszpuntowana korkiem, aby nie uciekało z niej ciepło,
konewka na ukrop, w razie potrzeby
w zasięgu ręki, potocznie rzecz biorąc,
byt niemetafizyczny.
Wiersze ukazały się w kwartalniku „Więź” nr 1/2020