Jesień 2024, nr 3

Zamów

Przeczekamy i prosimy o przeczekanie. Odc. 2: Jak z pokrzywdzonego zrobić oskarżonego

Adwokat Wojciech Wojciechowski i ks. Andrzej Dymer podczas spotkania z wiceprezydentem Szczecina Krzysztofem Soską. Szczecin, 3 marca 2015. Fot. Cezary Aszkiełowicz / Agencja Gazeta

Trudno o bardziej przewrotne odwrócenie biegunów dobra i zła. Zakonnik molestowany przed laty przez ks. Dymera jest obecnie oskarżony przez niego o zniesławienie.

Mija właśnie ćwierć wieku od chwili, gdy prawi ludzie w Szczecinie rozpoznali zło i zaczęli szukać sprawiedliwości. Szukali jej od 1995 r., najpierw w Kościele – ale do tej pory nie znaleźli. Kolejne osoby zgłaszały problem kolejnym biskupom, ale nic z tego nie wynikało. 

25  lat zmagań o kościelny akt sprawiedliwości analizujemy w kolejnych częściach śledczego reportażu Zbigniewa Nosowskiego. Dziś odcinek drugi. Część pierwszą można przeczytać tutaj

*

Nikt mnie nie zmusi do nienawiści”?

Od momentu pojawienia się oskarżeń pod swoim adresem ks. Andrzej Dymer konsekwentnie uważa się za niewinnego i niesłusznie pomawianego. Gdy sprawa stała się publiczna, prawie nigdy nie chciał komentować toczącego się postępowania ani wyroków sądów. W nielicznych wypowiedziach do mediów, jakich udzielał, najczęściej powtarzał piękne chrześcijańskie słowa: „Nikt mnie nie zmusi do nienawiści”.

W reportażu „Gazety Wyborczej” z 2008 r. twórca Ogniska św. Brata Alberta, ośrodka resocjalizacyjnego dla młodzieży zagrożonej patologiami, z podniesionym czołem opowiadał reporterom, że (jakoby) sam domagał się zbadania zarzutów przez watykańską Kongregację Nauki Wiary. Wierzył w korzystny wyrok, po którym „będzie mógł śmiało spojrzeć w oczy innym kapłanom. Odwiedzi swoich wrogów i powie im: «Widzicie? Byłem i jestem niewinny, myliliście się. Jeśli naprawdę jesteście ludźmi Kościoła, musicie uszanować ten wyrok»”.

Duchowny zastanawiał się już wtedy, czy wytoczyć oskarżycielom proces o zniesławienie. „Takie rozwiązanie podpowiada mi potężna złość, jaką w sobie noszę – mówił prawie 13 lat temu Romanowi Daszczyńskiemu i Pawłowi Wiejasowi. – Ale czy wtedy zdam egzamin jako człowiek wiary? Chrystus mówił przecież, że trzeba miłować swoich nieprzyjaciół. I to jest genialna idea, która nie mogła wyjść od człowieka. To dar od Boga, można go szczerze przyjąć, jeśli uświadomimy sobie, że każdy nosi w sobie jakąś cząstkę dobra”. 

Podobną wersję przedstawiał ks. Dymer rok wcześniej Michałowi Stankiewiczowi z „Rzeczpospolitej” – pierwszemu dziennikarzowi, który przygotowywał publikację na ten temat (Stankiewicz skontaktował się ze mną po publikacji pierwszej części niniejszego cyklu; do jego reportażu z 2007 r., wstrzymanego przez redaktora naczelnego Pawła Lisickiego, wrócę jeszcze obszerniej w jednym z kolejnych odcinków). Ówczesny śledczy reporter „Rzeczpospolitej” usłyszał od duchownego: „Jestem zdeterminowany, by to wyjaśnić. Prosiłem nawet moich oskarżycieli, by podali mnie do prokuratury”.

Coś istotnego jednak zmieniło się w podejściu ks. Dymera, skoro postanowił kilkanaście lat później pozwać do sądu dwie osoby – pisującego o jego sprawie dziennikarza i jednego z pokrzywdzonych – zarzucając im zniesławienie uniemożliwiające mu pełnienie powierzonych przez biskupa funkcji. 

Dziennikarz oskarżony o zniesławienie księdza

W maju 2019 r., po emisji filmu braci Sekielskich „Tylko nie mówi nikomu”, „Gazeta Wyborcza” postanowiła przypomnieć opisywane już wcześniej przypadki oskarżeń o wykorzystywanie seksualne osób małoletnich kierowane pod adresem duchownych w różnych częściach Polski. Rzecz jasna, nie mogło w tym cyklu zabraknąć bezskutecznie dyskutowanej od kilkunastu lat sprawy ks. Dymera. Opisał ją w obszernym artykule Adam Zadworny. 

Dziennikarz szczecińskiej „Wyborczej” relacjonował: „Kiedy zaczynam pytać o sprawę ks. Andrzeja, rzecznik kurii i zarazem jej kanclerz ks. Sławomir Zyga wysyła mi sms: «W sprawie ks. Andrzeja, na prośbę zainteresowanego, pytania dotyczące jego osoby przekazuję do jego prawników». Jeszcze raz piszę do księdza Zygi. Podkreślam, że mam pytanie do arcybiskupa Andrzeja Dzięgi, a nie do księdza Andrzeja. Dlaczego purpurat pozwala na to, że ksiądz, na którym ciążą tak poważne zarzuty, pełni odpowiedzialne funkcje – choćby prowadzenie Instytutu Medycznego im. Jana Pawła II?”.

W odpowiedzi Zadworny dostał e-mail od adwokata Wojciecha Wojciechowskiego reprezentującego ks. Dymera. Prawnik informował, że „postępowanie prowadzone przez właściwy sąd kościelny jest w toku”. I dalej: „W związku z obowiązkiem zachowania tajemnicy obejmującej wiadomości dotyczące tego postępowania oraz w celu obiektywnego wyjaśnienia sprawy do czasu zakończenia postępowania nie jest możliwe udzielanie na ten temat żadnych informacji”. Mecenas zaznaczył również, że „formułowanie twierdzeń, które mogą naruszać dobra osobiste lub zniesławiać [ks. Dymera] skutkować będzie skierowaniem sprawy o ochronę dóbr osobistych na drogę procesu cywilnego oraz sprawy o zniesławienie na drogę procesu karnego”.

Wydawało się, że adwokat tylko straszy. Do tej pory ks. Dymer nie pozwał przecież żadnej z osób, które zeznawały na jego niekorzyść, nawet braci Mogielskich, którzy – w jego wersji – toczyli z nim prywatną wojnę. Tym razem było jednak inaczej. Latem 2019 r. Zadworny otrzymał „akt oskarżenia w postępowaniu prywatnoskargowym”, w którym przywołano jego artykuł z maja.  

„Jestem więc oskarżony o zniesławienie” – mówi mi dziennikarz szczecińskiej „Gazety Wyborczej”. 17 września 2019 r. odbyło się pierwsze posiedzenie sądu, tzw. pojednawcze (tak sąd postępuje w sprawach o zniesławienie). Zadworny – jako oskarżony – domagał się wycofania aktu oskarżenia, mówiąc, że tak właśnie wyobraża sobie pojednanie w tej sprawie. Ks. Dymer – jako oskarżyciel prywatny – utrzymywał zaś, że został pomówiony, a informacje o molestowaniu są nieprawdziwe. 

„Do tej pory zostałem przesłuchany tylko ja – przedstawia aktualną sytuację procesu Adam Zadworny. – Przed sądem ze szczegółami opisywałem pracę nad swoim materiałem, który przecież przypominał opisywane już wcześniej  zarzuty wobec ks. Dymera. Sąd, na nasz wniosek, ściągnął materiały umorzonego śledztwa i umorzonej sprawy sądowej przeciwko duchownemu. Są tam zeznania świadków – dorosłych mężczyzn, którzy ze szczegółami opowiadali, jak jako nastolatkowie byli wykorzystywani seksualnie”. 

Ks. Dymer miał być przesłuchany jako świadek. „Problem w tym, że wciąż nie stawia się w sądzie, więc rozprawy są odraczane – mówi Zadworny. – Z dokumentacji lekarskiej, jaką przedstawiają jego pełnomocnicy, wynika, że jest ciężko chory. Żałuję, że rozprawy nie są prowadzone. Mamy do ks. Dymera ważne pytania”. 

Oskarżenie dziennikarza o zniesławienie to jednak w sumie mało znaczący krok w porównaniu z kolejnym aktem oskarżenia, jaki złożył ks. Dymer kilka tygodni później. 

Ksiądz pozywa księdza 

Korespondencję adresowaną do franciszkańskiej nadmorskiej parafii listonosz zazwyczaj zostawia na furcie klasztornej. Ale we wrześniu 2019 r. musiał wziąć pokwitowanie – przyniósł bowiem list polecony z potwierdzeniem odbioru nadany przez sąd w Pucku. Trzeba się jeszcze tylko było upewnić, czy nie zaszła pomyłka. Nazwisko adresata się zgadzało, ale sąd posłużył się nie zakonnym imieniem proboszcza, pod którym teraz występuje, lecz oficjalnym imieniem z dokumentów. Tożsamość adresata się zgadzała.  

Jakież było zdumienie zakonnika, gdy otworzył korespondencję. W nagłówku widniał pogrubiony ostrzegawczy napis „STAWIENNICTWO OBOWIĄZKOWE”. Okazało się, że jest to wezwanie do sądu w charakterze oskarżonego! I to „w sprawie z oskarżenia prywatnego, wniesionego przez Andrzeja Dymera”!?! W tym miejscu liczba wykrzykników i znaków zapytania powinna być dużo, dużo większa, zważywszy na dotychczasową rolę „oskarżyciela” w życiu „oskarżonego”.  

Ale przedstawmy najpierw szczegóły aktu oskarżenia. 

„Działając w imieniu oskarżyciela prywatnego Andrzeja Dymera (pełnomocnictwo w załączeniu), oskarżam Sebastiana Krasuckiego o to, że:

– w dniu 3 listopada 2017 r. sporządził, a następnie wysłał list do Ojca Prowincjała Prowincji św. Franciszka z Asyżu w Polsce, w treści którego użył następujących stwierdzeń:

«Zostałem wtedy parokrotnie wykorzystany seksualnie przez dyrektora ośrodka, ks. Dymera»,

«Z tego, co wiem, ks. Andrzej Dymer może mieć nadal kontakt z młodzieżą i dziećmi, dlatego obawiam się, że może nadal praktykować proceder, którego sam stałem się ofiarą»,

czym znieważył oskarżyciela prywatnego o takie działanie, które naraża go na poniżenie w opinii publicznej oraz na utratę zaufania potrzebnego do dla stanowiska [błąd w oryginale – Z.N.] dyrektora Instytutu Medycznego Jana Pawła II w Szczecinie, czym działał na jego szkodę, 

tj. o czyn z art. 212 par. 1 k.k.”. 

Akt oskarżenia nosi datę 5 sierpnia 2019 r., a podpisał go w imieniu ks. Dymera szczeciński adwokat Wojciech Wojciechowski. Oskarżenie wpłynęło do nadmorskiego sądu ze względu na ówczesne miejsce zamieszkania zakonnika. Sąd zaś wysłał je do oskarżonego (przyzwyczaj się, czytelniku, że oto właśnie oskarżonym w  tym odcinku staje się osoba pokrzywdzona) 9 września 2019 r., czyli na tydzień przed wspomnianą już pierwszą rozprawą z Adamem Zadwornym w Szczecinie. 

List do prowincjała 

Do aktu oskarżenia adwokat duchownego dołączył kopię listu zakonnika do swojego prowincjała. Na kopii widnieje pieczęć Gdańskiego Trybunału Metropolitalnego z 4 czerwca 2018 r. List ten trafił bowiem do akt drugiej instancji procesu kanonicznego w sprawie ks. Dymera, prowadzonego od 2008 r. w Gdańsku (zob. pierwszy odcinek niniejszego cyklu). 

W przytoczonym liście franciszkanin prosił swojego przełożonego o pomoc prawno-kanoniczną. Od wielu lat bowiem trwa postępowanie karne, w którym przedstawił on krzywdę, jakiej doznał przed laty z rąk ks. Dymera. O wynikach tego procesu zakonnik nic jednak nie wiedział, choć zeznania w nim złożył ponad 13 lat wcześniej. Wyraził więc swój niepokój w piśmie do prowincjała. Ten przesłał je do generała zakonu oraz do watykańskiej Kongregacji ds. Instytutów Życia Konsekrowanego i Stowarzyszeń Życia Apostolskiego. Ostatecznie przez Kongregację Nauki Wiary – nadzorującą wszystkie sprawy oskarżeń duchownych o wykorzystanie seksualne osób małoletnich – list polskiego zakonnika trafił do akt procesu kanonicznego drugiej instancji.  

Żeby zrozumieć sens prośby o pomoc prawno-kanoniczną, trzeba przypomnieć, że kościelne prawodawstwo nie przewiduje w procesach kanonicznych statusu pokrzywdzonego. Osoba zgłaszająca fakt wykorzystania seksualnego posiada w kościelnych procesach status zaledwie świadka – co skutkuje m. in. tym, że sprawca (jako podejrzany) ma pełny dostęp do akt procesowych, zaś pokrzywdzony (jako świadek) wręcz przeciwnie. Co wrażliwsze trybunały kościelne świadome są skandalicznego charakteru takiego rozwiązania prawnego. Stosując rozszerzającą interpretację przepisów, na różne sposoby umożliwiają więc pokrzywdzonym pełniejszy udział w postępowaniu. 

W przypadku ojca Tarsycjusza (takie imię zakonne przybrał Sebastian Krasucki) wsparcie zgromadzenia zakonnego umożliwiło dopuszczenie do przebiegu procesu drugiej instancji adwokata reprezentującego zakonnika. Jest to rozwiązanie rzadko spotykane w sądach kościelnych. Zastosowanie takiego podejścia w obowiązującym stanie prawnym świadczy o dużym szacunku gdańskiego trybunału wobec pokrzywdzonego (formalnie: świadka). W niczym to jednak nie przyspieszyło tempa postępowania. 

„Jak oszalały i strasznie podniecony”

Staram się opisywać tę historię możliwie beznamiętnie, ale wyobrażam sobie, jakie emocje musiał przeżywać ojciec Tarsycjusz, słysząc, że oto z pokrzywdzonego staje się oskarżonym. Trudno o bardziej przewrotne odwrócenie biegunów dobra i zła. Zwłaszcza gdy wiadomo, co przeżył dzisiejszy zakonnik – wówczas nastoletni Sebastian – zimą 1993 r., kilka tygodni po swoich 17. urodzinach. 

Do tej pory jego świadectwo pojawiało się niekiedy publicznie, ale pod imieniem Szczepan. Mnie pozwolił jednak na używanie swojego prawdziwego imienia i nazwiska. „Skończyłem niedawno 45 lat, z czego większość życia w cieniu tej sprawy. Pora wyjść z tego cienia, skoro nawet Kościół, któremu służę, nie potrafił przez ćwierć wieku doprowadzić do aktu sprawiedliwości” – mówi ojciec Tarsycjusz. 

Sebastian Krasucki trafił do Ogniska św. Brata Alberta na początku roku szkolnego 1992/1993. Wcześniej został za młodzieńcze ekscesy wyrzucony z technikum ogrodniczego i z internatu (do szkoły przyjęto go ponownie po kilku tygodniach, a do internatu – po roku). Znajomi polecili mu ośrodek w Lasku Arkońskim. „Czymś bardzo krępującym było dla mnie, kiedy – podczas przyjmowania do Ogniska – ks. Andrzej, w czasie osobistego spotkania u niego w pokoju, kazał mi się rozebrać do naga, aby, jak mówił, przeprowadzić rutynową kontrolę higieny osobistej. Ksiądz mówił, że zawsze tak sprawdza nowo przyjętych chłopców”. Tak opowiadał swoją historię 5 czerwca 2003 r. (zaledwie trzy tygodnie po swoich święceniach kapłańskich), gdy w klasztorze we Wronkach odwiedził go dominikanin Marcin Mogielski. 

Skończyłem niedawno 45 lat, z czego większość życia w cieniu tej sprawy. Pora wyjść z tego cienia, skoro nawet Kościół, któremu służę, nie potrafił przez ćwierć wieku doprowadzić do aktu sprawiedliwości

ojciec Tarsycjusz

Udostępnij tekst

„Innym krępującym zachowaniem księdza podczas indywidualnych spotkań u niego  w pokoju były czułe przytulenia i pocałunki”. Zdarzało się też, że przychodził do wspólnej łaźni, stawał w drzwiach i obserwował kąpiących się wychowanków. 

W styczniu lub lutym 1993 r. Sebastian zażył dużą dawkę aviomarinu na czczo. Następnie odurzony błąkał się po mieście. Gdy wracał tramwajem do Ogniska, spotkał jednego z wychowawców. O tym, co zaszło później, tak opowiedział Marcinowi Mogielskiemu: „Ks. Andrzej Dymer wezwał mnie na rozmowę – był to już późny wieczór (ok. godz. 22.00) tego samego dnia. Gdy wszedłem do pokoju ks. Andrzeja, zdziwiło mnie, że jest on w piżamie, a łóżko już było pościelone. Ks. Andrzej kazał mi usiąść na łóżku i – po zadaniu kilku pytań dotyczących mojego wybryku – zaczął mnie obejmować i całować. Sposób całowania był podniecony i oszalały. W końcu ks. Andrzej przewrócił mnie na łóżko i zaczął rozpinać moje ubranie. Przez cały czas zachowywał się jak oszalały i strasznie podniecony. Następnie swoją ręką zaczął obmacywać moje genitalia. Ja w tym czasie leżałem w odrętwieniu spowodowanym wyczerpaniem po zażyciu lekarstw, ale także szokiem z powodu zaistniałej sytuacji. Było to w atmosferze szantażu, gdyż zdawałem sobie sprawę, że za mój wybryk mogę zostać wyrzucony z ogniska. Całe to wydarzenie zakończyło się silnym podnieceniem i orgazmem ks. Andrzeja. Po chwili ks. Andrzej kazał mi opuścić swój pokój”.

Wyniesiony z Ogniska 

„Następnego dnia rozmawiałem ze współmieszkańcami o wydarzeniu z ks. Andrzejem – mówiąc ogólnie, że się do mnie dobierał. W czasie tej rozmowy widziałem ciche potwierdzenie ze strony chłopaków – miałem pewność, że oni doświadczyli podobnych sytuacji.

W jakiś sposób ks. Andrzej dowiedział się, że ja rozpowiadam takie rzeczy o nim. W konsekwencji zostałem zmuszony do publicznych przeprosin ks. Andrzeja w czasie śniadania. Nie byłem w stanie wypowiedzieć słowa, rozpłakałem się i uciekłem. Na drugi dzień musiałem się spakować i opuścić Ognisko”. 

Decyzję o wyrzuceniu Sebastiana wychowawcy Ogniska – przekonani o oszczerczym charakterze oskarżeń pod adresem dyrektora – zrealizowali szybko i dosłownie. Ponieważ chłopak stawiał opór, to został wyniesiony na zewnątrz. 

Dyżur wychowawczy miał tego wieczoru Marek Mogielski. To on wraz z kolegami wynosił Sebastiana z Ogniska. A w ślad za nim – jego plecak i buty, których chłopak nie chciał wcześniej włożyć. Dopiero dwa lata później Marek Mogielski zrozumiał, w czym uczestniczył… Po latach zadzwonił do dawnego wychowanka i serdecznie go przeprosił. 

„Sam doświadczyłem zła i chciałbym przed tym złem ochronić innych”  

Całe szczęście, na odchodnym ks. dyrektor dał Sebastianowi kontakt do parafii na osiedlu Słonecznym, mówiąc, że ma szansę znaleźć tam nocleg. I owszem, znalazł – przygarnęła go do swojej świetlicy i zaoferowała miejsce do spania na materacu siostra Miriam, o której pisałem w poprzednim odcinku tego cyklu. „Wyglądał na spokojnego chłopaka. Dałam mu jeść i spytałam: «Dlaczego zostałeś wyrzucony z Ogniska?». Odpowiedział tylko: «Nie zgodziłem się z kierownikiem». Widząc, że coś głęboko przeżywał, o nic więcej nie dopytywałam”.

Pod opieką siostry Miriam Sebastian spędził kilka miesięcy. Dwa lata później postanowił wstąpić do franciszkanów. Oboje podtrzymywali ze sobą kontakt. Jako diakon Sebastian przyjechał 16 października 2002 r. na poświęcenie domu pielgrzyma, który prowadzi do dziś siostra Miriam. Asystował wtedy w liturgii abp. Zygmuntowi Kamińskiemu. Miriam wykorzystała to osobiste spotkanie z dawnym podopiecznym, żeby spytać go o doświadczenia z Ogniska (nieco wcześniej dowiedziała się o oskarżeniach wobec ks. Dymera). Wspomniała, że od innych osób słyszała, iż dyrektor Ogniska wykorzystywał seksualnie swych wychowanków. 

„Na pytanie s. Miriam odpowiedziałem, że mogę zaświadczyć, iż w czasie mojego pobytu w Ognisku ks. Andrzej dopuszczał się czynów homoseksualnych, czego również doświadczyłem na sobie. Byłem gotowy jechać do arcybiskupa, aby opowiedzieć o tym, co mnie spotkało w Ognisku. Moją gotowość podtrzymuję nadal i jeżeli będzie taka potrzeba, to potwierdzę to wszystko, co zostało wyżej zapisane” – deklarował w 2003 r. 

Siostra Miriam była pierwszą osobą, z którą Sebastian rozmawiał o swojej krzywdzie. „O tym, co zaszło między ks. Andrzejem a mną u niego w pokoju, nie mówiłem nikomu. Tylko swoim rodzicom powiedziałem, że ks. Andrzej Dymer jest homoseksualistą, ale rodzice za bardzo mi nie wierzyli”. 

Sebastian wspomina też: „kilka razy ksiądz Andrzej namawiał mnie do spowiedzi u siebie, co traktowałem jako zmuszanie i natręctwo”. Po latach uświadomił sobie również „duży związek między wykroczeniami podopiecznych a nocnymi rozmowami u ks. Andrzeja w pokoju. Chłopak, który dopuścił się wykroczenia i mógł przez to być wyrzuconym z Ogniska, był wzywany na osobiste spotkanie w pokoju, głównie późnym wieczorem”.

Swój stosunek do ks. Dymera w 2003 r. Tarsycjusz tak podsumowywał: „Nie kieruję się chęcią zemsty czy odwetem, ale dobrem innych ludzi. Sam doświadczyłem zła i chciałbym przed tym złem ochronić innych”.

„Wniosku o ściganie nie składam”

O tych samych wydarzeniach Sebastian/Tarsycjusz opowiadał później jeszcze na dwóch oficjalnych przesłuchaniach – w sądzie kościelnym w 2004 r. i w prokuraturze w 2008 r. „Młody ksiądz notariusz w sądzie w Szczecinie łapał się za głowę, gdy notował moje zeznania. «I ty do kapłaństwa po tym wszystkim poszedłeś?» – spytał mnie potem. Jakoś tak. Mam wewnętrzne przeświadczenie, że słusznie zrobiłem. I Pan Bóg mi pomógł”. 

Trudne było zwłaszcza przesłuchanie w prokuraturze. „Przesłuchiwała mnie młoda pani prokurator, pytała o kwestie intymne, a odbywało się to wszystko w dużej sali, do której przychodziły inne osoby”. Padło wtedy również pytanie, dlaczego Sebastian nie zawiadomił organów ścigania. Odpowiedział: „bo wstydziłem się tego, chciałem to wymazać z pamięci, widziałem też reakcję wychowawców, rodziców, że nikt w to nie wierzył. Potem uznałem, że to nie jest sprawa, którą trzeba wyciągać na światło dzienne. Uważałem, że może ksiądz się nawrócił”.

Dlaczego Sebastian nie zawiadomił organów ścigania? „Wstydziłem się tego, chciałem to wymazać z pamięci, widziałem też reakcję wychowawców, rodziców, że nikt w to nie wierzył”

W duchu chrześcijańskiego miłosierdzia ojciec Tarsycjusz złożył podczas zeznań w prokuraturze deklarację: „Jeżeli karalność tego czynu zależałaby od mojego wniosku, to ja oświadczam, iż takiego wniosku o ściganie ks. Andrzeja Dymera nie składam. W mojej ocenie sprawę tę powinien wyjaśnić sąd biskupi”. 

Zeznania zakonnika zostały uznane za wiarygodne przez wszystkie organy wymiaru sprawiedliwości. Nawet decyzje prokuratury o umorzeniu śledztwa czy sądu o oddaleniu zarzutów nie kwestionowały autentyczności tych zeznań. Prokuratura nie podejmowała w tej sprawie dalszych działań, stwierdziwszy, że pokrzywdzony miał ukończone 15 lat, a zeznał też, że podczas wydarzenia nie stosowano wobec niego przemocy. Działanie ks. Dymera mogło więc być ewentualnie uznane jedynie za przestępstwo polegające na doprowadzeniu do poddania się czynowi nierządnemu poprzez nadużycie stosunku zależności.

Jednak – zgodnie z ówczesnym kodeksem karnym – karalność tego przestępstwa przedawniła się w styczniu 1998 r., czyli 10 lat przed przesłuchaniem. 

„Nawiązał znajomości z tysiącami osób”

A co myśli o „oskarżonym” Sebastianie Krasuckim oskarżyciel prywatny Andrzej Dymer? Co myśli w roku 2020 – nie wiem. Próbowałem bezskutecznie nawiązać z nim kontakt już poprzednio. Tym razem o pomoc zwróciłem się do mec. Wojciecha Wojciechowskiego. Od dziesięciu dni nie otrzymałem jednak żadnej odpowiedzi z jego kancelarii.  

Trzeba więc sięgnąć do uzasadnienia aktu oskarżenia. Czytamy w nim, że treść listu zakonnika do prowincjała „niewątpliwie znieważana [błąd w oryginale] oskarżyciela prywatnego, w szczególności stwierdzenie o rzekomym wielokrotnym molestowaniu, którego miał dopuścić się Andrzej Dymer. Podnoszone w liście twierdzenia są nieprawdziwe, co zostało potwierdzone już w prowadzonych postępowania [błąd w oryginale] karnych. Andrzej Dymer jest osobą niewinną. O okoliczności tej wie sam Sebastian Krasucki, lecz pomimo tego czyni niepotwierdzone zniesławiające zarzuty”.  

W akcie oskarżenia adwokat ks. Dymera długo wymienia liczne zasługi swojego klienta i zorganizowane przezeń inicjatywy służące dobru publicznemu. Stwierdza też, że realizując te działania, „Andrzej Dymer nawiązał znajomości z tysiącami osób, w tym z wybitnymi przedstawicielami medycyny i innych dziedzin nauki” (tu padają nazwiska 23 osób o tytule naukowym prof. dr hab., m.in. Bogdana Chazana i Tomasza Grodzkiego, obecnego marszałka Senatu), „jak również z wieloma przedstawicieli [błąd w oryginale] administracji rządowej i samorządowej. Jest więc osobą powszechnie znaną w środowisku lokalnym Szczecina i nie tylko” (marszałek Grodzki nie odpowiedział na moje pytanie o relacje, jakie łączyły go w Szczecinie z ks. Dymerem).

Mec. Wojciechowski przywołuje prowadzone w sprawie ks. Dymera postępowania prokuratorskie i sądowe, w których „nie udowodniono mu winy”. „Sebastian Krasucki w swoim liście podnosi zaś, że był parokrotnie molestowany przez Andrzeja Dymera oraz zawiera stwierdzenie, że Andrzej Dymer może dalej praktykować ten «proceder». Sebastian Krasucki w swoim liście przedstawił Andrzeja Dymera jako pedofila, w liście kierowanym do jednego z wyższych rangą kapłanów. Podnoszone w liście twierdzenia są jednak nieprawdziwe, co zostało potwierdzone już w prowadzonych postępowania [błąd w oryginale] karnych”. 

Zakonnik wziął udział w „nagonce” na osoby duchowne?

Jak to możliwe, że wewnątrzzakonny list do prowincjała staje się pretekstem do skargi o zniesławienie? Brzmi to bardzo dziwnie, ale polskie prawo tego nie wyklucza. Artykuł 212 par. 1 kodeksu karnego interpretowany jest w taki sposób, że do tego, aby nastąpiło poniżenie kogoś w opinii publicznej lub utrata zaufania potrzebnego dla danego stanowiska – pomówienie nie musi mieć charakteru publicznego. Adwokaci mogą więc twierdzić, że wystarczy, jak w tym przypadku, czynność nazwana przez pełnomocnika ks. Dymera „wysłaniem szkalującego listu do przełożonego pokrzywdzonego” (tu ciekawostka: okazuje się, że w swym niechlujnie językowo sporządzonym akcie oskarżenia mec. Wojciechowski nazywa jednak Sebastiana Krasuckiego „pokrzywdzonym”!). 

Młody ksiądz notariusz w sądzie łapał się za głowę, gdy notował moje zeznania. „I ty do kapłaństwa po tym wszystkim poszedłeś?” – spytał mnie potem. Jakoś tak. Mam wewnętrzne przeświadczenie, że słusznie zrobiłem. I Pan Bóg mi pomógł

ojciec Tarsycjusz

Udostępnij tekst

Według adwokata „stopień zawinienia oskarżonego i stopień społecznej szkodliwości czynu są znaczne. Działanie oskarżonego charakteryzuje się świadomym podniesieniem i rozgłoszeniem nieprawdziwych zarzutów odnoszących się do oskarżyciela prywatnego”.  Przy okazji Wojciechowski zarzuca Krasuckiemu w imieniu Dymera, „że dział [błąd w oryginale] on w czasie publicznej «nagonki» na osoby duchowne wywołanej publikacją filmu Tomasza Sekielskiego. Nie ulega wątpliwości, że reportaż ten (niepoparty żadnymi dowodami i sprzeczny z orzeczeniami wydanymi w postępowaniu karnym) miał jedynie na celu wywołanie zainteresowania swoją osobą” (czyli Sekielskiemu rzekomo zależało tylko na rozgłosie wokół samego siebie). 

Ten ostatni akapit jest bardzo charakterystyczny dla sposobu myślenia oskarżycieli. Po pierwsze, adwokat ks. Dymera twierdzi, że zakonnik wziął udział w „nagonce” na osoby duchowne. Komentować tego nie trzeba… Po drugie zaś, miał działać na fali filmu „Tylko nie mów nikomu”. Kłopot w tym, że film ten miał premierę 11 maja 2019 r., zaś list ojca Tarsycjusza do prowincjała nosi datę o półtora roku… wcześniejszą: 3 listopada 2017 r. Ten ostatni błąd wyjaśnia (acz go nie usprawiedliwia) stwierdzenie mecenasa, że „o fakcie wysłania spornego listu oskarżyciel  prywatny dowiedział się dopiero w lipcu 2019 r.”. Autorzy aktu oskarżenia zapomnieli nawet porządnie sprawdzić daty.

W sumie oskarżenie to kolos stojący na glinianych nogach. Zgodnie z art. 213 par. 1 kodeksu karnego nie ma przestępstwa zniesławienia, jeżeli zarzut uczyniony niepublicznie jest prawdziwy. Poza tym – w jaki sposób skierowanie listu do prowincjała franciszkanów mogłoby poniżyć ks. Dymera w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla piastowania stanowiska dyrektora Instytutu Medycznego? Trzeba by w tym celu wykazać, że ów prowincjał mógł na to odpowiednio oddziaływać. Akt oskarżenia – nawet w warstwie argumentacyjnej – wygląda więc raczej na wyraz retorsji wobec zakonnika i próbę osiągnięcia „efektu mrożącego”.

Homoseksualizm jako broń

Bezpośrednio o Sebastianie Krasuckim ks. Andrzej Dymer wypowiedział się w autoryzowanej wypowiedzi dla Michała Stankiewicza, przygotowanej w 2007 r. do druku w „Rzeczpospolitej”. Powiedział wtedy o swym dawnym wychowanku, który od 1995 r. jest franciszkaninem: „Narkoman. Kierownik internatu doniósł o jego kontaktach homoseksualnych z innym chłopakiem, odbyłem z nimi rozmowę. Byli agresywni. Tego samego dnia ten drugi chłopak symulował próbę samobójczą i został usunięty z ogniska. S. dostał szansę pozostania, ale z niej nie skorzystał”. 

Obrona przez atak to stała strategia ks. Dymera. Również podczas procesu kanonicznego – w obu instancjach – jego obrońcy przedstawiali wciąż nowe argumenty mające zdyskredytować w oczach sądu osoby, które go oskarżają. Celem ataków byli zwłaszcza dwaj duchowni – Tarsycjusz Krasucki OFM i Marcin Mogielski OP – których zeznania przeciw ks. Dymerowi psychologicznie mogły być dla sądu kościelnego najbardziej wiarygodne ze względu na ich status w Kościele. 

Ojciec Tarsycjusz nie krępuje się mówić o swojej młodzieńczej przeszłości. „Przecież gdybym nie sprawiał kłopotów wychowawczych, nie trafiłbym do tego Ogniska!”. Jego zdaniem, ks. Dymer wszystkim poszkodowanym zarzucał homoseksualizm, alkoholizm lub narkomanię. „Wypowiadał się w sposób obraźliwy, agresywny i poniżający o świadkach, który zeznawali na jego niekorzyść. Najczęstszy motyw to rzekoma zemsta homoseksualistów. W związku z tym zarzutem podczas procesu kanonicznego byłem – na wniosek ks. Dymera – badany psychologicznie i seksuologicznie. Opinie są w aktach sprawy – nie stwierdzono ani uzależnienia, ani skłonności homoseksualnych. Musiałem wtedy odpowiadać na bardzo intymne pytania stawiane przez obrońcę ks. Dymera. Niektóre z nich były tak drastyczne i sugerujące mój homoseksualizm, że aż uchylał je rzecznik sprawiedliwości. Ksiądz adwokat reprezentujący Dymera był oburzony uchylaniem pytań”. 

Kto mieczem wojuje…

W postępowaniach przed sądami państwowymi przy rozpatrywaniu zarzutów również pojawiał się wątek stwierdzania orientacji seksualnej (rzecz jasna, nie po to, by homoseksualistów piętnować) – tyle że dotyczył on ks. Andrzeja Dymera. Pod tym względem sędziowie byli jednoznaczni. 

Według wyroku Sądu Okręgowego „Sąd I instancji powinien dostrzec, iż Andrzej Dymer wykorzystywał seksualnie osoby w jakimś stopniu od niego zależne, w tym i podopiecznych prowadzonego przez niego Ogniska Brata Alberta”

Nawet w uniewinniającym wyroku Sądu Rejonowego Szczecin-Centrum z 6 sierpnia 2014 r. czytamy m.in.: „materiał ten nie wykazał w sposób niebudzący wątpliwości sprawstwa i winy oskarżonego” (stąd uniewinnienie, gdyż wątpliwości należy rozstrzygać na korzyść oskarżonego). „W ocenie Sądu przeprowadzone postępowanie wykazało natomiast, iż Andrzej Dymer jest mężczyzną o orientacji homoseksualnej. Wskazują na to wprost zeznania przesłuchiwanych w sprawie świadków (…), którzy mieli kontakty homoseksualne z oskarżonym. Sąd nie znalazł podstaw, aby zeznaniom złożonym przez wymienionych świadków nie dać wiary. W ocenie Sądu zeznania złożone przez tych świadków są zeznaniami szczerymi i jako takie w ocenie Sądu są wiarygodne”. Jednym z trzech świadków wymienionych w tym punkcie jest Sebastian Krasucki.   

Jeszcze dobitniejszy jest wyrok Sądu Okręgowego w Szczecinie z 4 maja 2015 r., uchylający uniewinnienie. Według wyroku „Sąd I instancji powinien dostrzec, iż zeznania te nie tylko potwierdzają, że Andrzej Dymer jest mężczyzną o orientacji homoseksualnej i że świadkowie ci mieli kontakty seksualne z oskarżonym, ale i to, że do owych kontaktów dochodziło w określonych okolicznościach, a Andrzej Dymer wykorzystywał seksualnie osoby w jakimś stopniu od niego zależne, w tym i podopiecznych prowadzonego przez niego Ogniska Brata Alberta”. 

Przytoczone wyżej uzasadnienie decyzji sądu odwoławczego jest w całości miażdżące dla niższej instancji. Można w nim przeczytać m.in.: „Niewątpliwym jest bowiem, że dokonując oceny zgromadzonego materiału dowodowego, Sąd I instancji potraktował wybiórczo materiał dowodowy i uwzględnił jedynie te dowody, które były dla oskarżonego korzystne”. Argumenty na poparcie tej tezy są następnie drobiazgowo prezentowane na kolejnych stronach uzasadnienia. Przypomnieć trzeba, że po tej decyzji Sądu Okręgowego sprawa wróciła do Sądu Rejonowego, ale tam stwierdzono, że właśnie upłynęło przedawnienie karalności czynu, więc sprawy nie rozpatrywano ponownie. 

Dlaczego akurat Tarsycjusz?

Intrygująca jest dla mnie decyzja ks. Dymera, aby w roku 2019 wytoczyć dwa procesy o zniesławienie. Rozumiem, że chciał postraszyć dziennikarza opisującego sprawę. Choć i ta decyzja nosi znamię działania na oślep, trudno bowiem liczyć, że Agora pozostawi swojego dziennikarza bez solidnego wsparcia prawnego (dla ewentualnego ułatwienia pracy adwokatom, którzy chcieliby mnie zaskarżyć, wskazuję, że dane adresowe „Więzi” można znaleźć w zakładce „Kontakt”).

Ale dlaczego ks. Dymer zdecydował się złożyć akt oskarżenia o zniesławienie wobec Sebastiana Krasuckiego – i to za stwierdzenie wyrażone w prywatnej korespondencji – choć nie składał podobnych pozwów przeciwko innym osobom, które publicznie go obciążały? Skąd ta zmiana strategii?

Od 28 lat żyję z tym piętnem. Od 16 lat trwają kolejne przesłuchania, wezwania, posiedzenia, badania, procesy – a każdy taki fakt to dla mnie kolejne upokorzenie… Kiedyś nawet prawie całą korespondencję sądową wrzuciłem do niszczarki

ojciec Tarsycjusz

Udostępnij tekst

Nie mając informacji z pierwszej ręki od samego ks. Dymera, trzeba snuć w tym zakresie dziennikarskie hipotezy. Zresztą naiwnością byłoby liczenie na całkowicie szczerą odpowiedź duchownego co do jego własnych intencji. Moim zdaniem, warto tu dostrzec pewną sekwencję czasową. List ojca Tarsycjusza do prowincjała powstał w listopadzie 2017 r., gdy proces kanoniczny drugiej instancji pogrążony był jeszcze w całkowitej bezczynności. W następnym roku postępowanie wreszcie ruszyło. A skoro już proces się rozpoczął, to kiedyś będzie musiał się zakończyć… Ks. Dymer zaczął więc podejmować działania mające przedłużać jego trwanie, np. wystąpił z wnioskiem o jeszcze jedno badanie psychologiczne siebie samego. 

Istotne zmiany przyniósł rok 2019. Film braci Sekielskich poruszył polską opinię publiczną na masową skalę. Z pewnością wpływa to na emocje społeczne, także emocje towarzyszące sędziom trybunału gdańskiego. A werdykt tego trybunału będzie miał moc ostateczną. Oskarżonemu w procesie kanonicznym zaczął się więc palić grunt pod nogami. Strategia przeczekania – która do tej pory była skuteczna – przestała wystarczać. Trzeba więc było wszelkimi sposobami podważać osobę i stanowisko prezentowane przez Tarsycjusza jako najpoważniejszego świadka dla sądu drugiej instancji.

Sam zakonnik nie ma wątpliwości. „Celem było wystraszenie mnie. Jeśli ks. Dymer zostanie uznany za winnego przez trybunał gdański, to nie będzie już miał instancji odwoławczej. To wpłynęłoby na jego pozycję w diecezji. Uderzałoby też w biskupów, którzy tę sprawę tak długo zamiatali pod dywan”. 

Jezus cierpi z tego powodu 

Posiedzenie pojednawcze w puckim sądzie miało odbyć się 2 grudnia 2019 r. Nie odbyło się, bo okazało się, że sąd nie zawiadomił prawidłowo przedstawicieli prawnych ks. Dymera. Później sąd wyznaczał cztery kolejne terminy, lecz za każdym razem posiedzenie odwoływano. A to choroba sędziego, a to pandemia… 

Ojciec Tarsycjusz ma już dosyć ciągania po sądach i tłumaczenia, że nie jest wielbłądem. Mówi: „Od 28 lat żyję z tym piętnem. Od 16 lat trwają kolejne przesłuchania, wezwania, posiedzenia, badania, procesy – a każdy taki fakt to dla mnie kolejne upokorzenie… Kiedyś nawet prawie całą korespondencję sądową wrzuciłem do niszczarki, bo już nie chciałem z tym mieć nic wspólnego. Kto w tym wszystkim patrzy na moją krzywdę jako 17-letniego chłopaka, za którą nie przeprosił ani sprawca, ani przedstawiciele kryjących go struktur kościelnych? Czy tak trudno rozeznać w kościelnym trybunale, że ten ksiądz nadużywał swojej funkcji dla własnych korzyści seksualnych? A ten proces o zniesławienie to już podwójna perfidia – niszczenie dobrego imienia człowieka, który już dawno został skrzywdzony”.  

„Nie obraziłem się na Boga. Ani na Kościół jako Mistyczne Ciało Chrystusa – mówi mi franciszkanin, który od 2016 r. jest, ustanowionym przez papieża Franciszka, misjonarzem miłosierdzia. – Ale te kościelne rozgrywki instytucjonalne, jakich sam doświadczam, są nie do zniesienia. Nauczamy innych, moralizujemy, ale nie potrafimy zrobić porządków we własnych szeregach. Jezus cierpi z tego powodu. Św. Faustyna w «Dzienniczku» miała wizję Jezusa, który opuszcza zakony i kościoły. To dla nas porażająca przestroga”. 

Akt nominacji ojca Tarsycjusza na papieskiego misjonarza miłosierdzia
Akt nominacji ojca Tarsycjusza (Sebastiana Krasuckiego) na papieskiego misjonarza miłosierdzia

Chodzi o tę wizję: 

„Pod koniec drogi krzyżowej, którą odprawiałam, zaczął się skarżyć Pan Jezus na dusze zakonne i kapłańskie, na brak miłości u dusz wybranych.

– Dopuszczę, aby były zniszczone klasztory i kościoły. 

Wesprzyj Więź

Odpowiedziałam: – Jezu, przecież tyle dusz Cię wychwala w klasztorach. 

Odpowiedział Pan: – Ta chwała rani Serce Moje, bo miłość jest wygnana z klasztorów. Dusze bez miłości i poświęcenia, dusze pełne egoizmu i samolubstwa, dusze pyszne i zarozumiałe, dusze pełne przewrotności i obłudy, dusze letnie, które mają zaledwie tyle ciepła, aby się same przy życiu utrzymać. Serce Moje znieść tego nie może. Wszystkie łaski Moje, które codziennie na nich zlewam, spływają jak po skale. Znieść ich nie mogę, bo są ani dobrzy, ani źli. Na to powołałem klasztory, aby przez nie uświęcać świat; z nich ma wybuchać silny płomień miłości i ofiary. A jeżeli się nie nawrócą i nie zapalą pierwotną miłością, podam ich w zagładę świata tego. Jakżeż zasiędą na przyobiecanej stolicy sądzenia świata, gdy winy ich cięższe są niżeli świata – ani pokuty, ani zadośćuczynienia…”. 

Ciąg dalszy nastąpi. 

Zranieni w Kościele

Podziel się

12
2
Wiadomość

Oskarżony ma prawo się bronić nawet nieetycznymi sposobami. A ta część publikacji jakby mu odmawiała prawa do tej zdobyczy cywilizacji liberalnej. A nawet uprzedzała ewentualne wyroki. Dla Kościoła ważniejsze od publikacji – owszem, koniecznych skoro „promotorzy sprawiedliwości kanonicznej” zawodzą – „ścigających” osoby podejrzane o nadużycia seksualne są materiały dokumentujące postępowania naszych kościelnych struktur zła tuszujących postępowanie silnych wobec słabych. Dlatego pierwsza część publikacji jest istotniejsza od powyższej.

Ale owszem, nie potrafię być odporny na powyżej przedstawione fakty. Ksiądz A.D. wypada w ich świetle jako osoba co najmniej poszlakowana. Mi przeszkadzają dawać jemu wiarę jego wypowiedzi o swoich wychowankach („narkoman”), z którymi spór księdza nie usprawiedliwia, nawet jeżeli były prawdziwe. Bo wychowawca/nauczyciel powinien na temat swoich podopiecznych milczeć (nie dotyczy to, ale też z wyjątkami np. rodziców, organów wymiaru sprawiedliwości etc.). Takie postępowanie wychowawcy wobec nawet trudnych podopiecznych zdradza poważne niedomagania etyczne w powołaniu i stawia znak zapytania przy wiarygodności reszty narracji obronnej. Żeby przybliżyć co mam na myśli przypomnę z przed lat materiał telewizyjny o o.Rydzyku, w którym wypowiadał się jego nauczyciel z seminarium redemptorystów, wówczas pracujący w Niemczech, na temat jakoby niskich kwalifikacji umysłowych wychowanka. Paskudne.

Cóż, oskarżając osobę niewinną ten człowiek w świetle prawa karnego sam staje się przestępcą. Ale…to postępowanie karne – jeśli ofiara tego zwyrodnialca zechce się bronić, pewnie będzie zawieszone na lata świetlne, skoro toczy się od ponad dekady postępowanie kościelne, w którym wnoszący prywatny akt oskarżenia sam jest podejrzany. Zamknąć usta ofierze, dokopać ofierze po raz kolejny, a jednocześnie mieć świadomość, że młyny administracyjno-kościelne będą wolno mieliły, skoro podejrzany tak bardzo jest ceniony przez swoich biskupów za dar… zarabiania dla nich dużych pieniędzy. Ojciec Tarsycjusz, przy pomocy finansowej swojej wspólnoty, powinien dać pełnomocnictwo dobremu adwokatowi, który od tej pory zadba należycie o jego interesy. Oskarżony w polskim procesie, w sprawie takiej jak ta, nie musi nawet słowa powiedzieć: stanowisko na piśmie powinien zająć adwokat w jego imieniu. Także stawać w sądzie musi tylko, kiedy sąd mu to nakaże. Apeluję do ofiary, żeby jednak nie rezygnować z obrony: ujawnienie i usunięcie ze struktur kościelnych takich bezkarnych latami seksualnych drapieżców to teraz nasza wspólna sprawa i nasz obowiązek. Namawiam do nagłaśniania terminów rozpraw: będzie Ksiądz miał wsparcie wielu ludzi, także w sądzie. To nie jest świeża sprawa: Ksiądz wyhodował sobie przez lata, chcąc nie chcąc, grubą skórę. Da Ksiądz radę ! B. o to prosimy ! A potem koniecznie pozwać o zadośćuczynienie finansowe, i to kilka razy (bo to jest kilka spraw, jak czytamy). Koniecznie! Znowu: nie dal siebie, ale, tak ogólnie, dla dobra nas wszystkich. Puścić tego zwyrodnialca w skarpetkach (da się – za pewien czas będzie miał emeryturę, będzie z czego ściągać. Puścić w skarpetkach biskupów, którzy kryją: da się, oni też już mają lub będą mieli całkiem ładne emerytury. Dać pełnomocnictwo dobremu mecenasowi – on/ona zajmie się wszystkim. W ogóle błędem wielu ofiar jest samodzielna walka: tu trzeba dystansu i wiedzy. Wierzę, że doczekamy się prawdy.

„Oskarżony ma prawo się bronić nawet nieetycznymi sposobami”

Nie.

W świeckim procesie nie ponosi odpowiedzialności za składanie fałszywych wyjaśnień, będąc podejrzanym lub oskarżonym. Ale zakres potencjalnych działań „nieetycznych” jest nieskończony. Nie są one usprawiedliwione moralnie (prawo naturalne i prawo Boże), a wiele jest przestępstwami także w myśl świeckiego prawa.

Świetny reportaż, choć treść mrozi krew w żyłach, nie wyobrażam sobie tego horroru. Ojcze Tarsycjuszu, nie poddawaj się. Trzeba chronić innych przed takim perfidnym zwyrodnialcem, zwłaszcza, że ten może pochwalić się „szerokimi plecami” na wyższych szczeblach władzy – i kościelnej i świeckiej.
Z Panem Bogiem

@Matylda. Zgadzam się z panią. Tylko i wyłącznie wyrzucenie ze stanu kapłańskiego oraz uderzenie po kieszeni (plus ewentualnie więzienie jeśli czyn nie jest przedawniony) to kary odpowiednie do przewinienia oraz takie, które będą miały moc odstraszania kolejnych „naśladowców”.

Oskarżanie w sądzie poszkodowanego, który pisze list, że został poszkodowany i przecież wie że jest poszkodowany i wie że to prawda bo to właśnie on sam był wykorzystany seksualnie ! To już jest szczyt bezczelności !

Oskarżanie oskarżycieli o bycie osobami homoseksualnymi podczas gdy sam skarżący ma taką orientację ?!

To powinno być tępione z całą mocą.

Czytam. I nie potrafię tego pojąć. O. Tarsycjuszu nie poddawaj się. Ja też byłem ofiarą. Pękłem po latach pod wpływem filmu kler i braci Sekielskich. Napisałem o tym do Kurii w Katowicach 18.05.2019 roku. Potem delikatnie wspomniałem o tym w mojej książce pt Byłem katechetą. pozdrawiam

Czytam i nie mieści się w głowie. „Lepiej żeby sobie uwiązali kamień u szyi i rzucili się w wodę” Skutkiem tych zaniedbań jest nie tylko cierpienie ofiar, ale także odejścia od kościoła i apostazje setek ludzi oburzonych tymi wydarzeniami, a którzy nie mieli tak dużej wiary aby wytrwać…. zamiast umocnić, to tych ludzi zgorszyli… podział w społeczeństwie i piekący wstyd wiernych katolików, którzy muszą na codzień wysłuchiwać w swoich środowiskach jak grzeszny jest ich Kościół… i ponosić konsekwencje arogancji i bezczelności swoich duszpasterzy… dzięki ich wybrykom powstało społeczne przyzwolenie na atakowanie i werbalne poniżanie księży, ale też i ministrantów, bo takie rzeczy u nas się zdarzają, ministranci słyszą sprośne uwagi. Tylko Pan Bóg zna ogrom duchowych zniszczeń, które te grzechy wywołały. Ojcze Tarsycjuszu, dziękuję za pokazanie jak ze zła wyprowadzać dobro i życzę dużo sił duchowych i opieki Bożej.