Może aktualne odchodzenie młodych od Kościoła będzie kolejną odsłoną przypowieści Jezusa o dwóch synach? Pierwszy okazał się konformistą, w istocie oddzielonym od Ojca; drugi zaś, po jakimś czasie – wiernym, i to w najgłębszym tego słowa znaczeniu.
Szukając pogłębionego duchowo spojrzenia na to, co dzieje się aktualnie z Kościołem w Polsce, Zbigniew Nosowski napisał na tych łamach: „Poczucie zagubienia i opuszczenia, jakiego obecnie doświadcza wielu polskich katolików, jest szczególne. Rodzi hipotezę, że być może zbiorowo przeżywamy w Polsce teraz ciemną noc Kościoła. Mistycy przekonują, że wchodząc w noc ciemną, chrześcijanin powinien przede wszystkim pogodzić się z sytuacją duchowej pustki, następnie głęboko zaufać Bogu i cierpliwie znosić czas swego opustoszenia – z nadzieją, że noc ciemna dokona w nas oczyszczenia i odsłoni oblicze Boga, obecne bliżej, niż się nam wydaje”.
Ukryty lęk
Jedna z odsłon tej oczyszczającej drogi to doświadczenie lęku. Niezwykle pouczający jest tu kluczowy mement historii Abrama – człowieka, który dobrze poznał różne odcienie długiej wędrówki przez mrok wiary. Minęło kilkanaście lat, odkąd wyruszył niesiony posłuszeństwem Bogu, który wezwał go do opuszczenia ziemi rodzinnej. Mimo upływu czasu obietnica, że wierny sługa stanie się ojcem wielkiego narodu, niestety się nie spełnia.
Pewnego dnia Abram dowiaduje się, że Lot, jego krewny, zostaje uprowadzony w wyniku wojennej zawieruchy. Abram wykazuje się szaloną odwagą – w grupie trzystu osiemnastu ludzi rusza przeciwko armii czterech sprzymierzonych królów. I zwycięsko wraca z uratowanym bratankiem.
Po tych wydarzeniach Pan przemówił do Abrama w widzeniu: „Nie bój się, Abramie. Ja jestem Twoim obrońcą” (Rdz 15,2). Czegóż to się obawia człowiek, który nie wahał się stanąć przed chwilą do tak nierównej walki? I przed czym ma go bronić Bóg, który dosłownie określa tu siebie jako „tarczę”?
Jak obronić w sobie nadzieję, że światło Ducha przebije się w Kościele poprzez grube warstwy hipokryzji tych, którzy władzę ukochali nade wszystko?
I oto poznajemy powód lęku dzielnego nomady: „Nie dałeś mi potomka” (Rdz 15,3) – choć to zdanie brzmi jak wyrzut, ujawnia skrywany, głęboki niepokój. Jest on wpisany w każdą uczciwie przeżywaną wiarę.
Kardynał Joseph Ratzinger tak pisał o tej wątpliwości: „Zarówno wierzący, jak i niewierzący, każdy na swój sposób, doświadczają zwątpienia i wiary, jeśli tylko nie ukrywają się sami przed sobą, i przed prawdą swego istnienia. Nikt nie może uniknąć całkowicie wątpienia ani całkowicie wiary; dla jednych wiara będzie istniała przeciw wątpieniu, dla drugich przez wątpienie i w formie wątpienia. (…) Może właśnie wątpienie jednego i drugiego człowieka chroni ich przed zasklepieniem się w sobie i mogłoby się stać miejscem spotkania. Nie pozwala im zamknąć się w sobie, każe wierzącemu dojrzeć człowieka w niewierzącym, a niewierzącemu w wierzącym” („Wprowadzenie w chrześcijaństwo”).
Czego boimy się najbardziej jako ludzie wierzący? Jeśli mamy przejść z pożytkiem przez ciemną noc wiary – potrzebujemy w obliczu Pytającego poszukać odpowiedzi. Szczerych jak to tylko możliwe. Pierwszy z tych lęków nawiązuje najbardziej bezpośrednio do przeżyć Abrama.
Bezpotomnie?
Jakiś czas temu bardzo religijny człowiek, zaangażowany w jeden z katolickich ruchów, zwierzył mi się z lęku o swego syna, że ten odejdzie od wiary. Dużym niepokojem napawał ojca fakt, że syn od momentu wyjazdu na studia coraz częściej opuszcza niedzielną Eucharystię.
Fala młodych przerywająca krąg przynależności do wspólnoty wierzących płynie dziś w Polsce szerokim strumieniem. I ten odpływ wydaje się nie do zatrzymania. Poza bólem niezrozumienia, jak do tego doszło (przecież nierzadko wychowywali się w gorliwych katolickich rodzinach) odchodzący od Kościoła, a często i od wiary, młodzi ludzie pozostawiają starszą generację pełną obaw. Przede wszystkim odejście młodych rodzi u wielu rodziców i duszpasterzy lęk o dalsze losy bliskich im osób. Czy deklaracja niewiary w Kościół lub nawet Boga nie stanie się początkiem spłycenia życia? Czy w miejsce pustki nie pojawi się hedonizm, relatywizm moralny, bezideowość? Odejście młodych sprowadza też cień obaw o przerwanie żywotnego katolicyzmu – czy nie jesteśmy skazani na starzenie się i uwiąd?
Kiedy Bóg mówi: „nie bój się”, nie wzywa do podjęcia próby wyparcia z siebie strachu. Chodzi raczej o to, by pozwolić ujawnić się lękowi w bolesnym drżeniu, a nierzadko w cierpieniu narastającej frustracji. Bo tylko kiedy odsłaniamy ranę, Bóg może ją uleczyć.
Abram widzi, że nie ma potomka i po ludzku stracił jakąkolwiek nadzieję, iż może się on jeszcze pojawić. A jednak dokonuje się to, o czym później napisze autor Listu do Hebrajczyków: „Z jednego człowieka, i to już niemal obumarłego, powstało potomstwo tak liczne, jak gwiazdy niebieskie, jak niezliczony piasek, który jest nad brzegiem morskim” (Hbr 11,12). Zaraz po tych słowach czytamy jednak przejmujące zdanie, dotyczące stylu spełniania się Boskich obietnic: „W wierze pomarli oni wszyscy, nie osiągnąwszy tego, co im przyrzeczono, lecz patrzyli na to z daleka i pozdrawiali, uznawszy siebie za gości i pielgrzymów na tej ziemi” (Hbr 11,13).
Jak poradzić sobie z odkryciem, że tak wielu hierarchów milczało, widząc degradacje swoich współbraci i wyrządzane przez nich krzywdy?
A może odejście młodych będzie kolejną odsłoną przypowieści Jezusa o dwóch synach? Pierwszy okazał się konformistą, w istocie oddzielonym od Ojca, drugi zaś, po jakimś czasie – wiernym, i to w najgłębszym tego słowa znaczeniu.
„Co myślicie? Pewien człowiek miał dwóch synów. Zwrócił się do pierwszego i rzekł: «Dziecko, idź dzisiaj i pracuj w winnicy!». Ten odpowiedział: «Idę, panie!», lecz nie poszedł. Zwrócił się do drugiego i to samo powiedział. Ten odparł: «Nie chcę». Później jednak opamiętał się i poszedł. Któryż z tych dwóch spełnił wolę ojca? Mówią Mu: «Ten drugi». Wtedy Jezus rzekł do nich: «Zaprawdę, powiadam wam: Celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do królestwa niebieskiego»” (Mt 21,28–31).
Czy pozwolimy się wydobyć Bogu z cienia naszego lęku o przyszłość młodych, odchodzących od Kościoła i wiary? Czy mocą Jego mądrości i wiernych obietnic będziemy umieli dać im na drogę najlepsze słowa pełne nadziei? I jakie miałyby one być, żeby wyrażały ufność zamiast paraliżującego lęku?
Gdy walą się fundamenty… (Ps 11,3)
Drugi lęk, z którym potrzebujemy się zmierzyć, dotyczy kościelnych autorytetów. Myślę przede wszystkim o wielu polskich biskupach. Skala moralnej nędzy tych, którzy nazywają się następcami Chrystusowych apostołów, przebiła sufit zakłamania. Jak poradzić sobie z odkryciem, że tak wielu hierarchów milczało, widząc degradacje swoich współbraci i wyrządzane przez nich krzywdy?
Za fasadą górnolotnych słów o byciu pasterzami, obdarzonymi specjalną asystencją Ducha Świętego, odkryliśmy z gruntu antyewangeliczne przywiązanie do władzy, z całą toksycznością i konsekwencjami takiej postawy. Zobaczyliśmy niekiedy quasi-mafijną sieć zależności, ochraniania siebie nawzajem i cynizmu. Jak teraz zdobyć się na zaufanie, że przedstawiciele tak głęboko skompromitowanej hierarchii są w stanie pełnić posługę duchowych przewodników?
Moją osobistą obawą jest to, że przestanę widzieć jakąkolwiek możliwość, by władza w Kościele mogła posłużyć objawianiu się Bożej woli. Jak obronić w sobie nadzieję, że światło Ducha przebije się poprzez grube warstwy hipokryzji tych, którzy władzę ukochali nade wszystko?
Gdy opadnie kurz walących się autorytetów, przyjdzie czas na dojrzałe pytania, dotyczące teologii posłuszeństwa, która w polskim Kościele biegnie swoim własnym, płytkim, często przemocowym, irracjonalnym bądź autorytarnym nurtem.
Może właśnie wątpienie chroni przed zasklepieniem się w sobie? Każe wierzącemu dojrzeć człowieka w niewierzącym, a niewierzącemu – w wierzącym
Czy naprawdę uznawanie hierarchiczności Kościoła zakłada ślepą wiarę, że biskup wie lepiej i widzi więcej dzięki charyzmatowi swojej posługi? Czy powoływanie się na swój urząd, aby autorytarnie podejmować decyzje, nie jest po prostu nadużyciem lub przynajmniej prostą drogą do tego? Kiedy wreszcie w kościelnym zarządzaniu zostaną wprowadzone wypróbowane już w zakonach metody decentralizacji – rozpraszanie władzy, a nie jej kumulowanie w jednych rękach (począwszy od papieża, a skończywszy na proboszczu parafii)?
My naprawdę jesteśmy Ecclesia, czyli (dosłownie!) ZAWOŁANI do bliskości z objawioną Miłością Boga. Jego mamy słuchać, podążając za Jezusem Chrystusem. To podstawowy wymiar chrześcijańskiego posłuszeństwa. Umieszczając je jako najwyższą cnotę w relacjach z hierarchią kościelną, zaszliśmy w ślepy i czasami bezbożny zaułek wiary.
Spróchniałe punkty oparcia mogą odsłonić to, co pod spodem i pomóc w odkryciu najgłębszego fundamentu Kościoła. Jest nim „odrzucony przez budujących Kamień węgielny” (Ps 118,22) – ukrzyżowany Zbawca świata.
Lęk oblężonych
W wielu duchownych i świeckich katolikach pulsuje lęk z powodu (rzekomo) zmasowanej i świadomie spreparowanej akcji niszczenia Kościoła w Polsce, wzorem innych państw takich jak Irlandia, Hiszpania czy Stany Zjednoczone. Upatrujemy skutecznie niszczących sił głównie na zewnątrz, tam, gdzie – jak powiedział Pan – „bramy piekielne go nie przemogą” (Mt 16,18).
Marcin Gajda w poruszającym nagraniu z 29 października 2020 r. mówił: „Kościołowi nie zagrażają wrogowie zewnętrzni. Ponieważ my jako Kościół niszczymy się sami: pychą, arogancją, ukrywaniem afer, klerykalizmem, zachowaniami, które są dla młodzieży groteskowe jak skansen. Niszczymy się, ponieważ mamy wielu narcystycznych przywódców, również tych, którzy są biskupami. Niszczymy się antyintelektualizmem naszej wiary, spłyceniem duchowości, zredukowaniem duchowości do życia magiczną religijnością i prywatnymi objawieniami. Niszczymy się neurotycznością, a walcząc z ideologiami, zredukowaliśmy się do ideologii”.
To oczywiste, że wiele nurtów współczesnej kultury kłóci się z chrześcijańskim przesłaniem. Ale nie mają one mocy pozbawić naszego świadectwa siły zdolnej przeobrażać i uzdrawiać rzeczywistość, w jakiej przyszło nam żyć. Tylko my sami możemy przysłonić blask Dobrej Nowiny, gdy rozmienimy ją na drobne katolickiej ideologii i kościelnej dyscypliny.
W obawie przed rozbiciem jedności
Kolejny dochodzący do głosu mocny lęk w naszej wspólnocie to obawa przed rozbitą jednością. Bardziej niż w innych okresach widzimy często głębokie różnice między katolikami. Dotyczą one wielu ważnych spraw: jak reagować na zło i zgorszenie wśród nas? Jak wejść w dialog ze współczesną kulturą, z poszukiwaniami, z pytaniami stawianymi przez tych, którzy jeszcze nie odkryli swojego miejsca w Kościele? Jak układać relacje ze światem bieżącej polityki? Jak traktować narzędzie prawa stanowionego w kontekście naszych pragnień, aby ewangeliczna mentalność była zaczynem dla świata? Jak stawiać czoło kryzysom, które nas dotykają?
Łatwo przy tylu różnicach o ściśnięcie się w różnych stadkach dzielonych przekonań i lękliwe spoglądanie spode łba na inne stadka. W atmosferze strachu zaczynamy nieufnie obserwować się nawzajem, gotowi miotać oskarżenia o zdradę lub przynajmniej głupotę czy naiwność.
Metafora nocy ciemnej Kościoła pozwala mi mieć nadzieję, że spotkanie z różnymi pasmami naszych lęków ma szanse oczyścić i umocnić naszą wiarę
Jakiś czas temu podpisałem tzw. apel zwykłych księży. A patrząc na ludzi, którzy wyszli w ostatnim czasie na polskie ulice, starałem się wyodrębnić różne głosy z tego nierzadko wulgarnego krzyku. Poza tą częścią ulicy, która domagała się niczym nieskrępowanej możliwości aborcji, dostrzegłem także inne odsłony tego protestu. Rozumiałem, że wyrósł on również z niezgody na Kościół, który jawił się wielu osobom jako autorytarny, tkwiący w toksycznym uścisku z władzą polityczną, nieustannie potępiający, a na domiar złego – ślepy na własne grzechy i demoralizację.
W liście, który zaproponowano mi do podpisania, usłyszałem duszpasterzy, którzy chcieli zawołać do tej właśnie grupy zgorszonych: „Nie musicie odchodzić. Rozumiemy waszą złość i w wielu miejscach ją podzielamy”. To było istotą naszego (oczywiście niedoskonałego i – jak podkreśla wiele osób – spóźnionego) apelu.
Wielu adresatów listu usłyszało nasze wołanie – odwrócili się w progu Kościoła, z którego wychodzili, i uchwycili się tego skrawka nadziei, że mogą poczuć zrozumienie w swojej wspólnocie. Jednocześnie pojawiły się oskarżenia innych – subtelniej bądź ostro wyrażone. Niekiedy zmuszony byłem się tłumaczyć, że będąc uczniem Jezusa, prezbiterem i zakonnikiem, nie jestem zwolennikiem aborcji i pragnę, by poczęte życie zawsze mogło być z miłością przyjęte.
Także w liście 25 dominikanów usłyszałem brzmienie lęku pomieszanego z troską – obawę przed rozbiciem jedności wokół Ewangelii, która nas wszystkich różnymi drogami prowadzi do pełni życia chrześcijańskiego. Ten lęk może nas dzielić bardziej, ale może także zamienić się w spotkanie – głębsze niż tylko kurtuazja uznania polifoniczności poglądów.
Przywołana na wstępie metafora nocy ciemnej Kościoła pozwala mi mieć nadzieję, że spotkanie z różnymi pasmami naszych lęków ma szanse oczyścić i umocnić naszą wiarę. Stanie się tak, jeśli pozwolimy, by spotkał nas Ten, który mówi: „ja jestem Twoim obrońcą”. Obrońcą przed najgorszym wrogiem – rezygnacją z nadziei na Boże światło w drodze przez ciemność.
Tak sobie myślę, że to, co napisał Ojciec jest pewnym streszczeniem naszych leków, obaw i zagubienia, ale jest także spokojną i ufna nadzieją. Kiedyś postanowiłem razem z moimi bliskimi uratować bardzo stary krzyż w moich rodzinnych stronach. Pierwszym zadaniem było oczyszczenie go z próchna i zgnilizny. Udało mi się dość precyzyjnie ocenić w którym miejscu należy odciąć zniszczoną i zbutwiałą część. Kiedy to zrobiłem, ogarnęło mnie zdumienie. Ta zdrowa część drewna pachniała jakby wczoraj była wycięta z lasu. Może to trochę koślawa metafora tego co dzieje się z naszym Kościołem, ale dająca realną nadzieję, nawet tak po ludzku rzecz biorąc. Dziękuję za artykuł.
A ja dziękuję Panu za ten komentarz!
piękne porównanie , dziękuje
Od kilkunastu dni śledzę dość dokładnie głosy pisane „zwykłych księży, sygnatariuszy tzw. Apelu zwykłych księży. Co kilka dni któryś z tych sygnatariuszy podejmuje się na różnych forach tłumaczyć dlaczego ten APEL podpisał. Kolejnym jest o. Wojciech Jędrzejewski OP. Odbieram te głosy sygnatariuszy jako świadome kompleksy i podświadome tłumaczenie się , że ten Apel podpisali. Każdy z nich, szczególnie o. dominikanie wychodzi od odwołań do Ewangelii czy Starego Testamentu, a potem nawiązuje do Listu 25 braci Dominikanów. CO CIEKAWE – nie czytałem i nie znalazłem, aby któryś z 25 braci dominikanów, którzy napisali swój własny LIST – choć jednym słowem tłumaczył sie, że List ten jako vs do Apelu – podpisał. Śmiem twierdzić, że coś tu jest na rzeczy, tak jak na rzeczy, jest publiczne kolportowanie prywatnego listu o. Giertycha OP do swego bratanka Romana adwokata przez braci dominikanów. Szkoda tylko, że bracia dominikanie tak łatwo ufają słowom swego współbrata, nie sprawdzając KIM jest adwokat ROMAN Giertych – ilu ludzi skrzywdził, jak cynicznie działa jako adwokat, jako opinię o nim mają sami politycy, jaki jest jego rodowód (ONR, Młodzież Wszechpolska) . Co więcej jaką etykę reprezentuje (miał sprawę w Radzie Adwokacjiej, która wolała nie tykać go, aby kasta adwokacka nie poniosła szkody!) To wszystko składa się na pewien obraz środowiska , które mając poczucia klęski misyjnej i ewangelizacyjnej usiłuje zrzucić odpowiedzialnośc na biskupów lub przynaje się między wierszami, że przez wiele lat milczeli, mimo, że wiedzieli. Ks. Adam Boniecki też jako generał publicznie mówił, że nie wiedział o molestowaniu w jego zgromadzeniu , choć wizytował klasztory marianów.