Zima 2024, nr 4

Zamów

Bez względu na finał tej kolejnej wojny – nic dobrego Armenii nie spotka

Obchody Dnia Zwycięstwa w Armenii. Erywań, 9 maja 2016. Fot. Paweł Średziński

Czyż nie ma nic bardziej bolesnego dla Ormianina niż spoglądanie na górskie szczyty, spod których został wypędzony?

Armenia znów znalazła się w centrum konfliktu, który trwa już od XIX w. i jest wojną na wyniszczenie. Ormian chcą pozbyć się Turcy – rozniecający żar wciąż nierozwiązanego konfliktu o Górski Karabach – i ich bracia Azerowie.

Ormianie znów mogą liczyć tylko na siebie i na łaskawość Rosji, która jest współodpowiedzialna za wrzenie na linii Baku-Erywań; i czują się coraz bardziej osaczeni, osamotnieni i bezsilni, pielęgnując pamięć o długiej historii prześladowań.

Z medialnych przekazów ponownie dowiadujemy się o „plemiennym” wręcz konflikcie toczonym pomiędzy Ormianami i Azerami, który wpisał się już w tradycyjny opis tej części świata. W krótkich doniesieniach prasowych ktoś stwierdza, że tak naprawdę w tym wszystkim chodzi o sporny kawałek terytorium, a konflikt ciągnie się od lat.

Skłócone ze sobą „plemiona” – to stereotyp, wzmacniany przez tych, którym udało się odwiedzić Armenię i którzy piszą, że tam, w Górskim Karabachu, rządzi nienawiść względem Azerów, ale nie próbują zrozumieć źródeł tej nienawiści – ekstremalnego doświadczenia bólu i śmierci, części składowej ormiańskiej tożsamości.  

Nic do zaoferowania

Świat nie potrafi zrozumieć tego, co czują Ormianie. Tak jak z trudem, na raty i nie bez oporów, uznawał rzeź półtora miliona ormiańskich mieszkańców Imperium Osmańskiego, dokonaną w 1915 r., za ludobójstwo. To nie był koniec prześladowań. W 1988 r. doszło do masakry Ormian w azerskim mieście Sumgait. Poczucie wyrządzonej krzywdy pozostaje na długo, dopóki przechowywana jest pamięć o zadanym w przeszłości cierpieniu.

Manipulowanie granicami nie wyszło na dobre i wraz z upadkiem ZSRR rozpoczęło reakcję łańcuchową. Azerowie i Ormianie uznali Górski Karabach za swoją ziemię

Armenia nie ma za wiele do zaoferowania mocarstwom, poza pięknymi krajobrazami i koniakiem. Nie ma ropy, nie ma surowców naturalnych. Tkwi dziś jako pozostałość bolszewickich porządków, które odebrały Ormianom marzenie o własnym państwie. Ta własna państwowość mogła się ziścić w skromnym terytorialnie zakresie dopiero po upadku Związku Radzieckiego.

Do dziś zresztą jedynym zainteresowanym tym kawałkiem ziemi jest Rosja, już nie radziecka, ale wciąż troszcząca się o utrzymanie swoich stref wpływów. I ten armeńsko-rosyjski mezalians trwa. W Armenii wielokrotnie słyszałem z ust Ormian, że Rosjanom zawdzięczają przetrwanie.

Moskwa jest ową ostatnią deską ratunku dla armeńskich władz, które zarządzają oblężoną twierdzą. Wystarczy spojrzeć na mapę: z jednej strony Turcja, z drugiej Azerbejdżan, trzymające w szachu strategiczne linie komunikacyjne. Znacznie krótsza granica jest współdzielona z dziś pokojowo nastawionymi wobec Erywania: Gruzją i Iranem.

Ormiańskie przetrwanie

Ormianie, pozbawieni państwa od wieków średnich, zachowali tożsamość, język i religię. Ich prawdziwe problemy zaczęły się w wieku XIX wraz ze słabnięciem imperium tureckiego sułtana i wzrostem zainteresowania tym imperium ze strony europejskich mocarstw. Wtedy po raz pierwszy pojawiła się Rosja, budująca swój przyczółek na Zakaukaziu, która zaczęła wykorzystywać Ormian do realizacji własnych imperialnych celów.

Ormiańscy mieszkańcy pokonanego w kolejnych wojnach Imperium Osmańskiego wiązali nadzieje z takimi państwami jak to rządzone rosyjskich carów. Należy jednocześnie podkreślić, że o ormiańskiej niepodległości na ziemiach zajętych przez Rosję nie było mowy. Ormianie mieli jednak nadzieję na własne państwo lub autonomię na rozległych obszarach Turcji, które były historycznie ziemiami ormiańskimi. Tureckie władze postanowiły pozbyć się tego zagrożenia i przystąpiły do eksterminacji Ormian w krwawym 1915 r.

Wraz z upadkiem państwa carów i Imperium Osmańskiego, Ormianie próbowali wybić się na niepodległość sami. Krótki okres wolności, już na niewielkim skrawku ziemi, gdzie jeszcze przetrwali Ormianie, których nie dotknęło ludobójstwo, został stłumiony przez interwencje zarówno Rosji bolszewickiej, jak i Turcji. Już w ramach państwa bolszewików Armenia stała się na kolejne kilkadziesiąt lat republiką radziecką, a przy okazji odkrojono od niej kawałek terytorium znany jako Górski Karabach i przekazano Azerbejdżanowi – podobno w nadziei na to, że uda się pozyskać Turcję dla sprawy rewolucji.

Jednak i wtedy, mimo że w obrębie azerskiej republiki, Górski Karabach zamieszkany w większości przez Ormian stał się obwodem autonomicznym. To manipulowanie granicami nie wyszło na dobre i wraz z upadkiem ZSRR rozpoczęło reakcję łańcuchową. Azerowie i Ormianie uznali Górski Karabach za swoją ziemię, co doprowadziło do wojny.

Górski Karabach trwa od tego czasu w zawieszeniu – niby niepodległego państwa, ponieważ nikt, poza rządem w Erywaniu nie uznał jego secesji i niezależnego bytu. A jednak w rzeczywistości armeńskie władze traktują ten skrawek ziemi jako integralną część Armenii, podobnie jak ich azerscy przeciwnicy.

Pomruk poprzedza wybuch

W ostatnich miesiącach zaczął znów rozbrzmiewać groźny pomruk wybudzonego konfliktu. W lipcu, po incydencie granicznym, kiedy zginęło 11 azerskich żołnierzy, w Baku odbyła się demonstracja na stołecznym Placu Wolności, która zgromadziła 50 tys. osób. Demonstranci wznosili okrzyki – „Śmierć Ormianom”, „Prowadź nas na wojnę”. Mało kto wierzył w to, że dwa miesiące później dojdzie do wznowienia wojny. 

Pewne rzeczy się nie zmieniają. Azerowie mogą liczyć na wsparcie Turcji. Z Turkami łączą ich więzy kulturalne i etniczne. Sam prezydent Turcji stanął na pierwszej linii usprawiedliwiania Azerbejdżanu przed światem i nawołuje do oddania przez Ormian Górskiego Karabachu. Krytykuje z równą mocą apel trzech przywódców – Stanów Zjednoczonych, Francji i Rosji w sprawie zaprzestania walk przez obie strony. Górski Karabach jest azerski – artykułuje z całą mocą Erdogan. A to jest zapowiedź zdecydowanej pomocy Ankary azerskim braciom.

Turcja zapowiedziała wszelką pomoc, i już dziś jest oskarżana o przerzucanie na front azersko-armeński bojowników z Syrii. Ile jest w tym prawdy, a ile pustych oskarżeń, nie wiemy, ale pozycja Armenii nie jest do pozazdroszczenia. Erdoganowi łatwo jest grozić, ponieważ wie, że nie spotkają go za to międzynarodowe sankcje, a on sam – nie kryjąc własnych sułtańskich aspiracji – ma okazję pokazać, jak bardzo troszczy się o wielką turecką rodzinę. 

Bez względu na finał tej kolejnej wojny – nic dobrego Armenii nie spotka. Nadal pozostanie oblężoną twierdzą, a Górski Karabach wciąż będzie pełnił funkcję przyfrontowego terytorium. Taki wróg jak Ormianie jest tureckim władzom na rękę, a tak osaczony kraj, jakim jest Armenia, zawsze przyda się Moskwie, która broń może sprzedawać również do Azerbejdżanu, a nadal utrzyma swój ormiański przyczółek. 

Jestem rosyjską ordą?

Wesprzyj Więź

Niedawno ktoś zarzucił mi w jednym z serwisów społecznościowych, że nie jestem Europejczykiem, ponieważ nie uznaję granic ustalonych po upadku ZSRR. Pod moim komentarzem, który brzmiał „Gdybyś był Ormianinem lub Ormianką i miał(a) świadomość, że od XIX wieku twoi tureccy sąsiedzi marzą o wymazaniu Ormian z mapy i pamięci, to jak zareagowałbyś na kolejny atak Azerbejdżanu, wspierany publicznie przez przywódcę Turcji, kraju, w którym nie można mówić o wiodącej roli tego państwa w ludobójstwie Ormian?”, napisał mi: „Albo jesteśmy Europejczykami, i uznajemy granice państwowe, albo jesteśmy rosyjską ordą, i nie uznajemy. Taki mamy wybór”.

Owszem, mamy wybór, ale granice sprawiły, że świat jest mniej spokojny, kiedy takie granice są narzucane siłą, bez uwzględnienia woli większości mieszkańców terytorium, które staje się z dnia na dzień przedzielone kolejnymi liniami. 

*

Cztery lata temu trafiliśmy na majowe obchody Dnia Zwycięstwa w Erywaniu. Nie zabrakło na nich weteranów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, kiedy Armenia była częścią ZSRR. Nie mogło również na takich obchodach nie być kombatantów wojny o Górski Karabach. Pod pomnikiem Matki Armenii w postsowieckim Parku Zwycięstwa zebrały się tłumy. Do samego parku dotarliśmy autostopem, o który nie musieliśmy prosić. Ktoś się zatrzymał i zaproponował – pojedźcie z nami świętować Dzień Zwycięstwa. Po zakończeniu oficjalnych obchodów powędrowaliśmy na słynne erywańskie kaskady. Stamtąd rozciągał się na widok na Ararat. Świętą Górę Ormian, dziś położoną w Turcji, tam, gdzie kiedyś tętniło życie Armenii. Czyż nie ma nic bardziej bolesnego dla Ormianina niż spoglądanie na górskie szczyty, spod których został wypędzony?

Podziel się

Wiadomość