Analizując przypadek projektu ustawy „Stop LGBT”, można dostrzec próby uczynienia z polskiego episkopatu zakładnika w wojnie ideologicznej. Pytanie, na ile nasi biskupi znaleźli się w takim położeniu niejako na własne życzenie.
Przed laty w niektórych kościelnych środowiskach krążyła opowieść o twórcy, który zastanawiająco często pozyskiwał zamówienia na swe dzieła od różnych kościelnych instancji i instytucji. Budziło to zdziwienie, zwłaszcza wśród tych, którzy wiedzieli, że nie przykłada on wielkiej wagi do wdrażania w swoje życie kościelnego nauczania. Podobno jednym ze źródeł jego powodzenia było to, że w czasie rozmowy z potencjalnym klientem w koloratce „w odpowiednim momencie wypadał mu różaniec z kieszeni”. Widząc tak pobożnego „mistrza”, niejeden duchowny tracił wcześniejsze wątpliwości i podpisywał umowę.
Ale – jak twierdzili bliżej znający ten konkretny przypadek – gdy „wypadający” różaniec nie wystarczał w negocjacjach, twórca sięgał po argument dużego kalibru i sugerował, że jeśli nie może swym talentem i umiejętnościami służyć Bogu i Kościołowi katolickiemu, to przyjmie zamówienie od będących wówczas u władzy komunistów, którzy – zapewniał – od dawna go kuszą niebagatelnymi propozycjami, doceniając jego wybitność. Z opowieści wynika, że taki szantaż wobec duchownych nigdy nie zawodził.
Według swobodnej decyzji
Wygląda na to, że opisana wyżej technika pozyskiwania przychylności reprezentantów Kościoła wcale nie zanikła. Tyle, że podchwycili ją nie tylko twórcy pragnący umieszczać swe dzieła w przestrzeni kościelnej – to samo robią rozmaite grupy usiłujące pozyskać akceptację lub wsparcie dla własnych, nie tylko wewnątrzkościelnych, pomysłów i inicjatyw.
„List Sekretarza Generalnego KEP jest zatem przekazaniem informacji o inicjatywie ustawodawczej, a nie stanowiskiem Episkopatu w tej sprawie. Decyzję o tym, czy umożliwić, bądź nie, zbiórki podpisów na terenie kościelnym, podejmuje «według swobodnej swojej decyzji» każdy biskup miejsca” – wyjaśnił 12 września br. nowy rzecznik Konferencji Episkopatu Polski Leszek Gęsiak SJ. Zareagował w ten sposób na ujawnienie w mediach listu sekretarza generalnego KEP bp. Artura Mizińskiego do wszystkich biskupów diecezjalnych w sprawie projektu ustawy „Stop LGBT”.
Kilka dni później pomysł angażowania Kościoła w zbiórkę podpisów pod tą ustawą, będącą inicjatywą Fundacji Życie i Rodzina, skrytykował publicznie bp Piotr Jarecki. „Jeśli hierarchia się na to godzi, to się myli” – oświadczył w internetowej rozmowie.
Wykorzystywanie obaw
W tle całej sprawy kryje się jednak pytanie, dlaczego w ogóle polscy biskupi (nie ma większego znaczenia, czy kolektywnie, czy indywidualnie) znaleźli się w takiej sytuacji. Sytuacji, w której oczekuje się od nich firmowania przez Kościół wcześniej nagłośnionych mniej lub bardziej kontrowersyjnych pomysłów i inicjatyw rozmaitych grup osób odwołujących się do autorytetu Kościoła. Analizując przypadek projektu ustawy „Stop LGBT”, można dostrzec próby uczynienia z polskiego episkopatu zakładnika w wojnie ideologicznej. Pytanie, na ile nasi biskupi znaleźli się w takim położeniu niejako na własne życzenie.
Oczywista jest potrzeba ustanowienia wyraźnych granic w ustępstwach na rzecz rozmaitych grup nacisku, pojawiających się w Kościele lub usiłujących się do jego autorytetu odwołać
Nie chodzi tylko o wysłanie w tym konkretnym przypadku sygnału otwartości Kościoła w Polsce na tego typu inicjatywy przez liczne w ostatnim czasie wypowiedzi hierarchów dotyczące „ideologii LGBT”, z krytykowanym przez bp. Jareckiego „Stanowiskiem” włącznie. Chodzi o zjawisko wykorzystujące obawy sporej części krajowych duchownych przed odpływaniem kolejnych grup deklaratywnych katolików, jeśli nie zyska akceptacji ich sposób widzenia konkretnych spraw albo promowane przez nich rozwiązania i inicjatywy.
Mówiąc językiem popularnym – chodzi o pewną podatność na mniej lub bardziej zakamuflowany szantaż: albo nas Kościół zaaprobuje, poprze, uzna za swoich, albo poradzimy sobie bez niego lub wniesiemy do niego ostre podziały i konflikty.
Gra grupowych interesów
Zrozumiałe jest zatroskanie duszpasterzy wszelkich szczebli o jedność wspólnoty Kościoła na naszej ziemi. Jednak nie mniej oczywista jest potrzeba ustanowienia wyraźnych granic w ustępstwach na rzecz rozmaitych grup nacisku, pojawiających się w Kościele lub usiłujących się do jego autorytetu odwołać. Przypadek Rycerzy Chrystusa, związanych z ks. Piotrem Natankiem, dowodzi, że nie da się cofać w nieskończoność.
Czy stanowcze decyzje podjęte w tej sprawie zaszkodziły jedności Kościoła katolickiego w Polsce? A może właśnie jasne postawienie sprawy w ostatecznym rozrachunku przyczyniło się do umocnienia prawdziwie katolickiej jedności? Może przyczyniłyby się do niej także jednoznaczne decyzje odnoszące się do innych podobnych grup?
Wszelkie próby stosowania wobec biskupów (a szerzej w ogóle wobec osób biorących na siebie odpowiedzialność w jakichś kwestiach) szantażu, choćby tylko moralnego, czy próby brania episkopatu na zakładnika dla przeforsowania jakiejś swojej sprawy, świadczą o kompletnym niezrozumieniu Kościoła. Nie jest on miejscem ani społecznością, w której toczy się nieustanna gra grupowych interesów. Nie jest też instytucją, którą można traktować instrumentalnie i posługiwać się nią do załatwiania swoich, nawet najsłuszniejszych spraw.
Widoczna raz po raz podatność biskupów czy innych osób decyzyjnych w Kościele na tego typu działania i naciski nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla tych, którzy próbują takimi metodami coś ugrać. Tu nie ma zastosowania zasada „gra się tak, jak przeciwnik pozwala”. Jeśli ktoś w ten sposób traktuje jakichkolwiek przełożonych w Kościele, powinien jak najprędzej przemyśleć swoją w nim obecność.
Węch i relacja
Praktyka wymuszania na przedstawicielach Kościoła w Polsce akceptacji lub poparcia dla rozmaitych przedsięwzięć i inicjatyw (nie tylko politycznych, ale też np. dewocyjnych) przez szantaż czy taktykę faktów dokonanych ma być może swe źródło w sposobie rozumienia roli pasterza we wspólnocie.
Znamienne dla tej kwestii wydają się problemy, jakie napotkali tłumacze polskiej wersji adhortacji apostolskiej papieża Franciszka zaczynającej się od słów „Evangelii gaudium”. Dotyczyły one w sposób szczególny punktu 31, który mówi m.in. o tym, że biskup zależnie od sytuacji i potrzeby powinien znaleźć się na czele wspólnoty, być pośrodku, „a w pewnych okolicznościach powinien iść za ludem”.
Okazało się, że polscy translatorzy mieli kłopot z podanym przez Franciszka uzasadnieniem takiego sytuowania duszpasterza. Papież napisał: „ponieważ jest pasterzem swojej owczarni, jej węch pozwala mu rozpoznać nowe drogi”. W pierwotnej wersji polskiego przekładu dokumentu jednak znalazło się sformułowanie: „ponieważ jest pasterzem swojej owczarni, jego węch pozwala mu rozpoznać nowe drogi”.
Ta drobna, wydawałoby się, różnica w istocie jest odbiciem rozpowszechnionego wciąż w Kościele w Polsce spojrzenia na relację duszpasterza i wspólnoty. Błędnego spojrzenia, opierającego wszystko wyłącznie o zdolność rozeznawania pasterza. Przy takim podejściu nic dziwnego, że członkowie wspólnoty próbują na różne, także budzące poważne wątpliwości, sposoby wpłynąć na jego „węch”.
Franciszek napisał, że powinnością biskupa jest sprzyjanie dynamicznej, otwartej i misyjnej komunii. Dodał, że jego obowiązkiem jest pomoc w osiąganiu dojrzałości wiernych poprzez różne formy uczestnictwa w życiu Kościoła. Przypomniał też o konieczności dialogu pasterskiego, „z pragnieniem słuchania wszystkich, a nie tylko niektórych, zawsze gotowych prawić mu komplementy”.
To nie są banały. Zdrowa relacja pasterza ze wspólnotą sprawia, że wszelkie formy wymuszania i szantażu stają się zbędne. Świadomość tego faktu jest potrzebna zarówno duszpasterzom, jak i wszystkim wiernym.
Czy to uporczywe trzymanie się archaicznej frazeologii sprzyja pełnieniu misji Kościoła we współczesnym świecie? Jezus mówił o pasterzu i owcach, używał porównań zaczerpniętych z uprawy roli i rzemiosła, bo to było zrozumiałe i trafiało do Jemu współczesnych w konkretnych realiach tamtego społeczeństwa. Gdyby Żydzi byli narodem żeglarzy, to zamiast pasterza i owiec, byłby może sternik i wioślarze…
Nie tylko, że ten język nie przystaje do obecnych warunków, ale brany przez wielu duchownych dosłownie sprzyja ich poczuciu wyższości i traktowania świeckich jako owce i barany, które jak wiadomo z rozumem raczej się nie kojarzą.
Co tu wiele dywagować? Zamiast wszyscy wszystkich sondować: z czym wystąpić i co się opłaci, może inny aspekt Jezusowy dopuścić, o tym pierwszym co jest sługą wszystkich. A nie o pasterzu, skoro dwom panom służy?! Tak czy inaczej, już mało kogo interesuje.
Bardzo dobry felieton. On jest o metodologii działań Ludu Bożego. Reszta jest ilustracją.