Zima 2024, nr 4

Zamów

Jeszcze więcej tego samego

Mirosław Filiciak. Fot. SWPS

Niemal od początku izolacji instytucje kultury bardzo mocno włączyły się w wyścig o widoczność w sieci. Tak jakby te wszystkie nowe technologie, które wielu kojarzą się z postępem, cały czas dokręcały śrubę efektywności i produktywności – mówi kulturoznawca prof. Mirosław Filiciak.

Ewa Buczek: Obserwując w ostatnich miesiącach, jak kolejne sektory życia przenoszą się do internetu, łatwo ulec wrażeniu, że tak właśnie będzie wyglądała przyszłość. Czy rzeczywiście jesteśmy skazani na radykalne usieciowienie?

Mirosław Filiciak: Przed pandemią powiedziałbym, że na pewno nie, ale dziś jesteśmy już w innym miejscu. Ludzie dostrzegli wiele różnych korzyści związanych chociażby z oszczędnością czasu przeznaczonego na dojazdy, więc prawdopodobnie większość firm zdecyduje się na ograniczenia przestrzeni biurowych i pracę zdalną. Gospodarka to na nas wymusi. Z drugiej strony ta pandemia pokazała nam, że doświadczenia kontaktu z drugim człowiekiem nie da się bez strat przenieść na płaszczyznę cyfrową – spotkania online już po kilkudziesięciu minutach robią się dosyć jałowe i wyczerpujące. Potrzebujemy bezpośredniego kontaktu z innymi ludźmi. Potrzebujemy społeczeństwa przez duże „S”. Dziś wyraźniej niż jeszcze rok temu widzimy ograniczenia życia online.

Uświadamianie sobie tych ograniczeń to chyba naturalny etap procesu nauki nowego języka komunikacji, jaki oferują technologie cyfrowe. Z perspektywy czasu wydaje się, że placówki kulturalne przyswoiły go dość szybko i całkiem dobrze odnalazły się w wirtualnym świecie.

– Niemal od początku izolacji instytucje kultury bardzo mocno włączyły się w wyścig o widoczność w sieci. Od razu podjęły działania w duchu: „A teraz będziemy superaktywni. Będziemy wytwarzać jeszcze więcej treści. Będziemy dostarczać jeszcze więcej informacji”. Tak jakby te wszystkie nowe technologie, które wielu kojarzą się z postępem, cały czas dokręcały śrubę efektywności i produktywności. Spokojnie, nie zamierzam tu – niczym apologeci lamp naftowych czy telewizora – narzekać rytualnie na rozwój techniki. Myślę w tym kontekście raczej o słowach francuskiego badacza kultury Paula Virilia, który pisał, że wymyślenie nowej technologii jest zawsze wymyśleniem nowego rodzaju katastrofy. Czyli właściwie powinniśmy teraz zapytać, jaką katastrofę sobie fundujemy.

Z chęcią to zrobię: jaką?

– Internetowi od dobrych kilkunastu lat towarzyszy logika bezrefleksyjnego postępu, która daje się streścić w haśle „jeszcze więcej tego samego”. Do tego często zapominamy, że internet jest strukturą hierarchiczną, na której szczycie jest kilku monopolistów, czyli tzw. GAFA – Google, Amazon, Facebook i Apple. To oni sterują tym, jakie informacje do nas docierają, a my w zderzeniu z tymi gigantami jesteśmy niemal pozbawieni sprawczości. Jaki wpływ mamy, Pani i ja, na Marka Zuckerberga? Owszem, możemy krytykować GAFA, ale naszym podstawowym narzędziem do dyskusji społecznej w dalszym ciągu są ich platformy, a to raczej nie sprzyja wolności krytyki.

Te podmioty restrykcyjnie targetują swój przekaz, co samo w sobie jest dużym problemem społecznym, bo zamyka ludzi w odseparowanych bańkach informacyjnych i wzmacnia istniejące podziały. Oczywiście ludzie zawsze budowali sobie jakieś bańki, tworząc wokół siebie bezpieczną sieć społeczną, ale dziś wymaga to od nas dużo mniej wysiłku, przez co łatwo zapomnieć, że mamy dostęp tylko do skrawka rzeczywistości i poglądów bardzo wąskiej grupy ludzi. Wbrew temu, co pokazywały w czasie kampanii wyborczej nasze tablice na Facebooku, nie było tak, że cała Polska popierała naszego kandydata.

Internet jest telewizorem do kwadratu. Stwarza niemal nieograniczone możliwości oglądania różnych treści, co jeszcze mocniej rozmywa wspólnotę, kawałkuje zbiorowe doświadczenia

Często słyszy się, że dzięki internetowi żyjemy w epoce informacji. Niestety, zdecydowanie trafniej byłoby mówić, że żyjemy w epoce algorytmu. Ktoś za nas ten ogrom informacji przesiewa i wybiera to, co zobaczymy. I ten ktoś ma realną władzę, potrafi wpływać na nasze codzienne wybory. W wielu krajach toczą się obecnie debaty na temat walki z cyberkorporacjami i prób uregulowania ich działania. Historycznie rzecz biorąc, od wynalezienia telegrafu aż do momentu globalnej eksplozji neoliberalizmu w latach 90. XX w. media o dużym zasięgu i skali oddziaływania podlegały ścisłym regulacjom.

W ostatniej „Więzi” postulował to prof. Dariusz Jemielniak, który przekonywał, że internet jest przestrzenią użyteczności publicznej i tak powinien być traktowany przez prawodawców.

– W Polsce sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana, ponieważ na rozkwit internetu nałożył się dyskurs wolnościowy, tak ważny w ostatnich dekadach. W ten sposób uzyskaliśmy przestrzeń, w której jest mnóstwo wolności, a mało odpowiedzialności. To jest obszar poza kontrolą, gdzie toczy się dyskurs marketingowy manipulujący zachowaniami, rodzaj eksperymentu na ludziach, kształtującego pożądane postawy i nastroje społeczne. Musimy mieć świadomość, że za tym wszystkim stoją przewodnicy, którzy są niewidzialni, przezroczyści, ale kierują się wymiernymi interesami i są w istocie potężniejsi, niż był w minionym ustroju szef radiokomitetu.

Niewątpliwie korzystanie z medium, jakim jest internet, wymaga poznania zasad gry – i to zarówno od strony nadawcy, jak i odbiorcy treści. Ostatniej wiosny nie było jednak na to czasu, bo wiele instytucji zostało rzuconych od razu na głęboką wodę. Czy Pana zdaniem kultura straciła, czy zyskała w procesie ekspresowej cyfryzacji?

– Czy to jest ten moment, w którym powinienem gładzić się po siwej brodzie i mówić, że kiedyś było lepiej (śmiech)? Na pewno nie będę tego robił, ale trzeba przyznać, że absolutnie czymś innym jest wizyta w teatrze, a czym innym obejrzenie retransmisji ze spektaklu. To jest całkiem odmienny rodzaj doświadczenia. Z retransmisjami widzę dwojaki problem. Po pierwsze, obawiam się, że wszystkie one wylądują w jednej bazie danych i staną się takimi video on demand, produktem, o którym będzie się mówić językiem rynku i korzyści konsumenta, w stylu: „Obejrzyj, kiedy tylko chcesz i gdzie chcesz”. Po drugie, przeniesienie kultury do sieci stwarza ryzyko wejścia przez twórców kultury w reżim oglądalności, czyli bardzo niekomfortową rywalizację, w której np. dwa teatry będą się ścigać, który z nich ma wyższe słupki oglądalności.

A jednak przeniesienie sztuki tak elitarnej jak teatr do internetu daje szansę na dotarcie z nią do osób, które dotychczas były ograniczane przez odległość lub brak środków.

– Oczywiście możemy mówić, że w tej cyfryzacji jest potencjał emancypacyjny, ale moja intuicja jest taka, że nie wystarczy sama dostępność, aby nagle miliony osób z mniejszych miejscowości rzuciły się na streamy z Teatru Wielkiego, choć w pojedynczych przypadkach tak mogło się zdarzyć i w tym też jest wartość. Natomiast w większej skali można zauważyć, że trudniejsze do pokonania niż kilometry są bariery aspiracyjne i kompetencyjne. Czyli jeśli chcemy, żeby więcej ludzi miało kontakt z kulturą, to najpierw musimy zastanowić się, jak sprawić, by ich kompetencje kulturowe rosły. Przychodzi mi do głowy dyżurna odpowiedź: edukacja. Co prawda, jest to odpowiedź dość desperacka, ale nic innego nie daje nadziei na zmiany.

Z kulturą w internecie wiąże się jeszcze kolejna obawa. Takie miejsca jak teatr – nawet przy świadomości jego elitarnego charakteru – to jedna z niewielu już przestrzeni publicznych, gdzie my, Polacy, jesteśmy razem. Co się stanie, jeśli ją stracimy? Możemy oczywiście powiedzieć, że w internecie ludzie będą razem, ale to jest takie samo „razem” jak przed telewizorami. Zresztą internet jest takim telewizorem do kwadratu. W tym sensie, że stwarza niemal nieograniczone możliwości oglądania różnych treści, co jeszcze mocniej rozmywa wspólnotę, kawałkuje zbiorowe doświadczenia.

Często słyszy się, że dzięki internetowi żyjemy w epoce informacji. Niestety, zdecydowanie trafniej byłoby mówić, że żyjemy w epoce algorytmu

I wreszcie trzeba też uwzględnić perspektywę, której w roku 2020 nie da się już pominąć, czyli koszty ekologiczne. Przenoszenie kolejnych rzeczy do internetu ma swoją cenę. Przyzwyczailiśmy się do tej niematerialnej metafory chmury danych, więc mało kto zastanawia się, jak to w ogóle działa. A przecież jeden stream ze spektaklu nie tylko zużywa energię, ale także uruchamia sieć powiązań często na skalę planetarną, bo serwery są fizycznie rozmieszczone po całym świecie. To kolejny sposób nakręcania spirali eksploatacji zasobów.

A dlaczego uznaje Pan edukację za odpowiedź desperacką? Jak inaczej moglibyśmy rozwijać w społeczeństwie potrzebę kontaktu z kulturą?

– Nie kwestionuję sensu edukacji, bo sam przecież pracuję w tej branży, ale problem polega na tym, że procesy edukacyjne są bardzo mocno rozciągnięte w czasie. Co gorsza, polski system edukacyjny da się opisać słowami z Ewangelii wg św. Mateusza: „kto ma, temu będzie dodane […]; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma”. To znaczy, że dzieci, które wchodzą do szkoły z dużym kapitałem wyniesionym z domu, wyjdą z jeszcze większym, a te, które nie mają czego pomnażać, wyjdą z niemal pustymi rękami.

Dlatego w dyskusji o internecie poza działaniami edukacyjnymi potrzebujemy odgórnej interwencji, ustanowienia nowego ładu medialnego, który będzie miał odpowiednie narzędzia kontroli utrudniające manipulowanie odbiorcami.

Mierzymy się dziś z problemami, które wpisują się w horyzont znacznie szerszy niż to, co będzie za pół roku czy za rok, a dodatkowo ta kwestia jest bardzo złożona, więc trudno o niej toczyć debatę publiczną na wszystkich poziomach. Ludziom wydaje się, że to jest sprawa zbyt odległa i ich nie dotyczy, w dodatku sporo w tym technicznych zawiłości, więc nie ma ciśnienia społecznego na polityków, żeby to wreszcie uregulować. Zapominamy, że media są platformą życia społecznego i od sposobu ich funkcjonowania bardzo dużo zależy.

Zdaje się, że tradycyjne media zdążyliśmy jednak oswoić, a problem pojawia się dopiero, gdy analizujemy fenomen internetu.

– Bo też ten fenomen jest dużo trudniejszy do uchwycenia. Lubimy o sobie sądzić, że jesteśmy bardzo autonomiczni, że zawsze sami dokonujemy wyboru, w co wierzymy, sami budujemy naszą przestrzeń symboliczną, a internet jest jedynie przezroczystym, neutralnym narzędziem. Tymczasem jak mawiał McLuhan, medium is the message – nośnik jest już przekazem, ma moc kształtowania postaw odbiorców. To wyraźnie widać w mediach społecznościowych, które są tak skonstruowane, żeby do pewnych rzeczy nas zachęcać, a inne prawie uniemożliwiać. I to wszystko dzieje się ponad naszą głową.

Nie da się jednak zaprzeczyć, że internet jest medium niebywale demokratycznym i daje głos osobom, które go dotychczas nie miały.

– Marzenie o demokratycznym internecie to taka fantazja, która przewija się już od ćwierćwiecza, a gdyby na nią spojrzeć w oderwaniu od szczegółów technicznych, już od przeszło pół wieku. I są takie momenty, gdy wydaje się, że to naprawdę może się udać. Bardzo bym tego chciał, bo to idea bliska mojemu sercu, ale nieprzypadkowo mówię tu o fantazji.

Internet naprawdę jest znacznie bardziej hierarchicznym medium, niż zwykliśmy o nim myśleć. Z tej legendy o medium wyrastającym z kontrkultury, znoszącym granice między nadawcami i odbiorcami wbrew obiegowej opinii niewiele już pozostało. Co ciekawe, nawet wśród młodych ludzi ciągle jeszcze żywe jest przekonanie, że internet jest świetny, interaktywny, globalny, a telewizja jest nudna i skostniała. Doprawdy?

W badaniach kulturowych ostatnia dekada to czas rewizji tezy o kulturze uczestnictwa, o zniesieniu granic, o oddolnym zaangażowaniu

Szybko okazuje się, że z całego internetu i tak wybieramy kilka portali i oglądanie seriali. Utrzymanie na dłuższą metę partnerskiej relacji w sieci wymagałoby gigantycznej pracy. Obawiam się, że miał rację Slavoj Žižek, gdy już lata temu pisał o czymś, co sobie nazwał „interpasywnością”.

Žižek twierdził, że choć lubimy myśleć o sobie, że chcemy być interaktywni, w czymś czynnie uczestniczyć, to w praktyce zazwyczaj wybieramy pasywność i wolimy, gdy ktoś podejmuje decyzje za nas i prezentuje nam gotowy produkt. W badaniach kulturowych ostatnia dekada to czas rewizji tezy o kulturze uczestnictwa, o zniesieniu granic, o oddolnym zaangażowaniu – bo widzimy, że to wciąż są elitarne praktyki nielicznych. Czuję się okropnie staro, gdy to mówię (śmiech).

Straszy nas Pan tym internetem, a on w miesiącach izolacji odegrał jednak potężną rolę wspólnototwórczą. Chciałabym się odwołać do dwóch przykładów, które wydają się znamienne. Otóż niemal od razu po zamknięciu szkół w mediach społecznościowych spontanicznie powstały dwie grupy. Pierwsza to „Widzialna ręka”, czyli miejsce uwalniające w ludziach olbrzymi potencjał empatii, rodzaj skrzynki kontaktowej dla osób potrzebujących pomocy lub ją oferujących. Drugim przykładem takiej oddolnej inicjatywy jest „Kultura w kwarantannie”, czyli grupa zrzeszająca osoby zainteresowane kulturą. Przyznam, że to było dla mnie niezwykle frapujące, że w obliczu zagrożenia w ludziach obudziła się nie tylko potrzeba elementarnej solidarności społecznej, ale także troska o podtrzymywanie kontaktu z kulturą. Czy to możliwe, że czas pandemii ożywił w nas potrzebę uczestnictwa w kulturze?

– Na pewno doświadczenie izolacji nas urefleksyjniło. Tym z nas, którzy nie zawsze dostrzegali w sobie tę potrzebę, uświadomiło jej wagę. Natomiast sama sprawa uczestnictwa w kulturze nie jest jednoznaczna, bo na czym w istocie to uczestnictwo miałoby polegać? Jeśli potraktujemy kulturę szeroko, na sposób antropologiczny, to nawet sadzenie kwiatów na rabatce w ogródku może być formą uczestnictwa w kulturze. Podobnie jak, patrząc z tej perspektywy, właściwie wszystko, co robimy. Oczywiście możemy też przyjąć wizję bardziej aspiracyjną, czyli chęć dołączenia do jakiegoś uświęconego, zamkniętego kręgu praktyk, ale one z definicji są dość elitarne i ciężko sobie wyobrazić, że staną się nagle powszechne.

Ta grupa służyła wzajemnemu nakierowywaniu się na spektakle, filmy czy koncerty, ale bardzo szybko stała się również przestrzenią autoprezentacji. Okazało się, że spora część jej członków to twórcy-amatorzy, którzy zaczęli pokazywać innym swoje dzieła, często tworzone do szuflady – kilimy, akwarelowe obrazy, swetry dziergane na drutach, szkice węglem itp. Jest coś głęboko poruszającego w tym, że w momencie, gdy wszyscy mierzymy się z nieznanym i przerażającym doświadczeniem, część osób oswaja ten strach i próbuje w tym wesprzeć innym za pomocą bezużytecznego piękna, które tworzy. To przejawy kultury raczej wymykające się kategoriom kiczu czy jakimś hierarchiom sztuki.

– Taka oddolna potrzeba ekspresji to ciekawe zjawisko, choć wydaje mi się, że widać w niej narcystyczny rys jakiejś części sieciowych interakcji, połączenie opowieści o oddolnych działaniach z indywidualistyczną kulturą terapeutyczną. To też historia o uprzywilejowaniu, bo trudno oddzielić sytuację ekonomiczną od praktyk kulturowych. One przecież są ze sobą ściśle powiązane. Jeśli sytuacja zawodowa tych ludzi pójdzie w stronę pracy zdalnej i przez dwa dni w tygodniu będą pracowali w domu, to w ten sposób mogą im się uwolnić dodatkowe zasoby w postaci większej ilości wolnego czasu i wtedy będą mogli sklejać modele, haftować albo malować. Będą mogli robić coś dla siebie, a jednocześnie dzielić się tym z innymi. I do tego nie trzeba wcale przykładać ram estetycznych, bo taka wspólnota praktyk zbudowana wokół kultury ma też bardzo pozytywny wymiar społeczny. Może się nagle okazać, że pan, który skleja modele, znajdzie wspólny język z panią, która maluje obrazy, choć będą z zupełnie innych baniek politycznych. To wspólne twórcze doświadczenie będzie dla nich pomostem do spotkania, a to jest niezwykle wartościowe społecznie. Pytanie jednak, kto będzie miał szansę wejść do takich wspólnot.

Czyli może miał rację książę Myszkin, gdy mówił, że piękno zbawi świat?

– Obawiam się, że to marzenie skończy się, gdy wejdzie w perspektywę wolnorynkową. Równie dobrze może się przecież okazać, że wymuszony długi pobyt w domu niesie ze sobą mniejsze zarobki albo skutkuje utratą pracy, a do tego dzieci są cały czas z nami i na własną, bezinteresowną twórczość brakuje czasu i przestrzeni. Zresztą ten problem może dotyczyć też profesjonalnych twórców, od których w czasie pandemii oczekiwano, że będą za darmo w domu grać, śpiewać, tańczyć, perfomować, malować itd., a to zmusza ich prędzej czy później do wejścia w inne przestrzenie konkurencji.

I ta konkurencja jest zła?

– To zależy, z czym się konkuruje. Oglądałem kiedyś fascynujące badanie jednego z polskich uniwersytetów na temat przemian idei studiowania. Jeśli niemal wszystkie informacje można znaleźć samodzielnie w internecie, to czym właściwie jest dziś z perspektywy studenta samo studiowanie? Na czym polega wartość tego doświadczenia, które stanowi przecież główną część oferty każdego uniwersytetu? Okazało się, że na tym polu uniwersytety nie rywalizują tylko między sobą.

A z kim jeszcze?

– Z szerszą kategorią usług „lajfstajlowych”, z całym segmentem inwestowania w siebie, który powiązany jest też ze specyficznym doświadczeniem, obejmującym m.in. spędzanie czasu w grupie osób o aspiracjach podobnych do naszych. Patrząc z tej perspektywy, konkurencją dla uniwersytetu są lekcje jogi. To przejaskrawiona analogia, ale chcę przez nią pokazać, że grozi nam, że artyści będą musieli się w obliczu kryzysu ekonomicznego coraz bardziej łasić do publiczności.

Mówimy sporo o tym, jak Polacy radzili sobie z izolacją, ale czy to nie jest zbyt świeże doświadczenie, żeby móc wyciągać z niego jakieś wnioski? Potrafimy już opisać siebie z tego okresu?

– Pojawił się już pierwszy projekt badawczy, który się tego podejmuje – „Życie codzienne w czasach pandemii”. Odpowiada za niego zespół, którym kieruje poznański socjolog, Marek Krajewski. To badanie, oparte na serii ankiet, dotyczyło codzienności ludzi w obliczu pandemii – tego, jak zmieniły się (lub nie) nasze codzienne rutyny, ale oczywiście też naszych lęków, obaw, napięć. Także międzypokoleniowych różnic w reakcjach na obecną sytuację – nieoczywistego, dość powszechnego podporządkowania się rządowym nakazom przez osoby starsze, ale też wzmożenia pesymistycznych nastrojów wśród mocniej skoncentrowanego na sobie, a równocześnie znajdującego się w trudniejszej sytuacji demograficznej i ekonomicznej młodego pokolenia.

Jeśli chcemy, żeby więcej ludzi miało kontakt z kulturą, to najpierw musimy zastanowić się, jak sprawić, by ich kompetencje kulturowe rosły

W czasie lockdownu wiele osób próbowało dokumentować na bieżąco to doświadczenie – kręcili filmy, pisali teksty, zbierali świadectwa, prowadząc w ten sposób swoje amatorskie mikroprojekty badawcze.

– Wracamy do tematu autoekspresji w internecie – i znów muszę podkreślić, że mam wobec tych aktywności odczucia ambiwalentne. Z jednej strony absolutnie nie chciałbym minimalizować funkcji terapeutycznej takich działań. Zderzyliśmy się z radykalnie trudną sytuacją, z której konsekwencji ciągle jeszcze w pełni nie zdajemy sobie sprawy, więc próbowaliśmy sobie z tym radzić na różne sposoby. Z drugiej strony czytałem niedawno żartobliwe wyliczenie, że liczba tekstów naukowych poświęconych koronawirusowi podwaja się co dwa tygodnie. Gdyby to tempo miało się utrzymać, to przed końcem roku gotowy byłby milion artykułów, co rodzi pytanie: kto to będzie czytał? Czy liczba piszących nie przewyższy liczby czytelniczek i czytelników?

Sądzę, że ci kronikarze czasu pandemii chcieli zostawić po sobie coś w rodzaju pamiętnika z oblężonego miasta, po który ludzie będą mogli sięgnąć, gdy świat już wróci do normalności (wówczas jeszcze zakładaliśmy, że taki powrót jest możliwy).

– Potrzeba zatrzymania chwili i opisu doświadczenia jest w pełni zrozumiała, tylko w naszym świecie wszystkie dane i tak pozostają w rejestrach, czy tego chcemy, czy nie. Google i Facebook wie o wszystkim, co robiliśmy, także o tym, czego wolelibyśmy nie pamiętać. Nasze życie już jest zapisane na serwerach, odkąd dostęp do technologii się zdemokratyzował.

W tej chwili smartfony mają niemal wszyscy w tym kraju, więc trzeba głośno mówić o tym, jak ich używać, żebyśmy to my wykorzystywali technologię, a nie ona nas. I to jest przestrzeń do działań oddolnych, pozapolitycznych, w których właśnie kultura mogłaby być pomostem. Bardzo bliskie jest mi myślenie o kulturze jako społecznym kleju, którego dziś potrzebujemy być może bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Ona stwarza szansę na bycie ludzi ze sobą – być może właśnie z tęsknoty za tym doświadczeniem w czasie izolacji, gdy jakiekolwiek spotkania przestały być możliwe, kultura stała się dla wielu osób tak ważna. Bo czy nie byłoby pięknie, gdybyśmy wokół praktyk kulturalnych chwycili się za ręce nawet z tymi, z którymi wcześniej nie chcieliśmy tego robić, bo uważaliśmy, że mają te ręce za słabo umyte lub paznokcie nierówno obcięte? 

Wesprzyj Więź

Mirosław Filiciak – kulturoznawca. Dr hab., prof. Uniwersytetu SWPS, na której to uczelni pełni funkcję dyrektora Instytutu Nauk Humanistycznych oraz dziekana Wydziału Nauk Humanistycznych i Społecznych. Zajmuje się wpływem mediów cyfrowych na uczestnictwo w kulturze. Bada internet, gry komputerowe, przemiany telewizji oraz nieformalny obieg treści i kulturę współczesną. Autor książek: „Wirtualny plac zabaw. Gry sieciowe i przemiany kultury współczesnej”; „Media, wersja beta” oraz wspólnie z Alkiem Tarkowskim „Dwa zero. Alfabet nowej kultury i inne teksty”.

Rozmowa ukazała się w najnowszym numerze kwartalnika „Więź”, jesień 2020

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie wiez_jesien_2020-mockup-208x300.png

Kup tutaj

Podziel się

Wiadomość

Muszę przyznać, że to jeden z mądrzejszych wywiadów jaki od dłuższego czasu czytałem. I świetna konkluzja o epoce algorytmu. Mamy obecnie dostęp do informacji większy niż wszystkie poprzednie pokolenia razem wzięte. Niestety informację tą dawkują nam konkretne algorytmy – de facto urządzenia. I to one coraz bardzie sterują tym jak postrzegamy naszą rzeczywistość. Ale my już nie wyjdziemy z epoki algorytmów – jedne na stymulują, inne będą nas bronić – np. filtrując odpowiednie treści. Pytanie kiedy takowe powstaną. I czy zgodzimy się narzucić sobie dobrowolną cenzurę