„Jedni – staczali się w bagno moralne” – pisał później Witold Pilecki. „Inni – rzeźbili w charakterach własnych jak w kryształach”.
Fragment książki „Ochotnik”, tłum. Arkadiusz Romanek, Wydawnictwo Znak, Kraków 2020. Tytuł od redakcji
Komando Witolda pracowało nad wyrównaniem terenu i przygotowaniem grządek zgodnie z projektem komendanta. Tego dnia i kolejnego bardzo padało. W pewnym momencie kapo kazał robotnikom się rozebrać. Deszcz padał, a oni parowali „jak konie po biegu” – wspomina Witold. Mężczyźni pracowali, żeby utrzymać trochę ciepła w organizmie, przerzucając tony ziemi i układając kruszoną cegłę na ścieżkach między gazonami. Pogoda nie pozwalała wysuszyć mokrych pasiaków, a deszcz padał także podczas wieczornego apelu, więc cały obóz poszedł spać w mokrych ubraniach.
Drugiego dnia wieczorem Michał Romanowicz znów przyszedł Witoldowi z pomocą. Gdy spotkali się na placu po apelu, wyjaśnił, że jego teatralne występy przy bramie zostały docenione. Awansował. Teraz odpowiadał za dwudziestu ludzi i mógł tworzyć komanda pracujące przy rozładowywaniu pociągów transportowych, którymi przywożono materiały do magazynów obozowych. Co ważniejsze, pozwolono mu też samemu dobierać pracowników. Była to doskonała okazja do organizowania spotkań i oceny potencjalnych nowych członków organizacji. Michał zaproponował nawet kilka nazwisk, a Witold zasugerował mu zatrudnienie Sławka, kolegi, z którym dzielił siennik i z którym został aresztowany w Warszawie.
Praca przy rozładunku wagonów i w magazynach cieszyła się złą renomą. Ginęło przy niej bardzo wielu ludzi. Michał jednak wcale nie miał zamiaru tam pracować. Następnego ranka poprowadził komando pod magazyny, ale na miejscu poinformował kapo, że otrzymał rozkaz rozbiórki jednego z wiejskich domów, stojącego samotnie nieco dalej na polu. Żaden z nadzorców nie podważał jego słów. Polecenie wydawało się dość wiarygodne, biorąc pod uwagę fakt, że władze obozu nakazały zrównać z ziemią zabudowania na dość dużym obszarze wokół niego.
Wybrany przez Michała wiejski dom znajdował się na terenie większej posiadłości, która została już częściowo wyburzona. Zdewastowany ogród zmienił się w błotnistą kałużę, a więźniowie, którzy wyciągali na zewnątrz różne elementy budynku – meble, framugi i parapety – rzucali wszystko na ognisko rozpalone na dziedzińcu. Inni ładowali gruz z wyburzonych ścian do taczek, które przepychali przez błoto na drogę. W miejscu, w którym kiedyś znajdował się sad, teraz straszyła plątanina połamanych gałęzi, pokiereszowanych szarych jabłoni i strzaskanych pni gruszy, które błyskały pomarańczową twardzielą.
Pilecki uświadomił sobie, że nawet najostrożniejszy agent podziemia z Warszawy lub najodważniejszy oficer może się stać informatorem gestapo równie dobrze jak każdy inny więzień
Michał sam stawał na czatach, dbając o to, aby na dwóch nosidłach zawsze znajdowała się góra gruzu gotowego do wyniesienia na zewnątrz, gdyby któryś kapo zanadto się zbliżył. Zespół pracował w domu tak wolno, jak tylko się dało, często chwytając za kilofy po to, żeby się rozgrzać przy pracy. Do końca nikt nie ruszał dachu. W tym czasie Witold i Michał mieli czas na omówienie szczegółów stworzenia pierwszej komórki organizacyjnej ruchu oporu w obozie.
Witold zdawał sobie sprawę, że będzie musiał dobrze się zastanowić nad tym, komu może zaufać. Uświadomił sobie, że nawet najostrożniejszy agent podziemia z Warszawy lub najodważniejszy oficer może się stać informatorem gestapo równie dobrze jak każdy inny więzień. Trudy obozowe bardzo łatwo i szybko ukazywały prawdziwą naturę uwięzionych. „Jedni – staczali się w bagno moralne” – pisał później Witold Pilecki. „Inni – rzeźbili w charakterach własnych jak w kryształach”.
Witold obserwował współwięźniów, zwłaszcza tych bardziej powściągliwych i cichych, wyczulony na sygnały świadczące o ich altruizmie – dzielenie się kawałkiem chleba lub karmienie chorego przyjaciela. A następnie ostrożnie próbował wybadać motywacje tych ludzi. Potem w indywidualnych rozmowach wyjaśniał, że zwrócił na nich uwagę ze względu na okazywaną przez nich bezinteresowność. Wybrany przez niego mężczyzna nie mógł oczekiwać repety, „chociażby mu się kiszki skręcały”, ponieważ sztubowi mieli obowiązek równego i sprawiedliwego dzielenia pożywienia i oddawania go w pierwszej kolejności najsłabszym więźniom. Nie zawsze udawało się przestrzegać tak wysokich standardów, ale aby odebrać władzę kapo, musieli udowodnić, że dobroć jest silniejsza niż przemoc.
Wyciągnął również z ostatnich wydarzeń niezbyt pocieszające wnioski: nie wszystkich da się uratować – zarówno w znaczeniu fizycznym, jak i duchowym. Niektórzy więźniowie zdawali się bezradnie akceptować hierarchię narzuconą przez oprawców w obozie. Rywalizowali ze sobą, żeby uzyskać przychylność kapo; inni poddawali się niemal natychmiast i odmawiali jakiegokolwiek współdziałania. Byli też tacy, do których nie miał możliwości dotarcia, jak księża i Żydzi, trzymani osobno w bloku karnym.
Witold skontaktował się z dwoma kolejnymi towarzyszami z warszawskiej grupy Tajnej Armii Polskiej: Jerzym de Virionem i Romanem Zagnerem. Wiedział, że może im zaufać. Postępując zgodnie z sugestią Deringa, sprawdził także żywiołowego dwudziestolatka o nazwisku Eugeniusz Obojski – Gienek – który pracował w szpitalnej kostnicy. Razem z Deringiem i Władysławem Surmackim utworzyli oni jedną komórkę, tak zwaną piątkę. Witold stosował w tym czasie te zasady konspiracji, które obowiązywały w organizacji ruchu oporu w Warszawie: ludzie w każdej piątce się znali, ale nikt z nich nie wiedział, kto wchodzi w skład innych komórek siatki. Dering miał się skoncentrować na zdobyciu wpływów w szpitalu obozowym, Surmacki zaś skupił się na stworzeniu kanału kontaktu z zaufanymi ludźmi z zewnątrz obozu. Witold zarządzał całą siatką i odpowiadał za werbunek.
Próbował wybierać mężczyzn z różnych komand, aby jak najbardziej poszerzać zasięg organizacji. Najlepszym czasem pracy werbunkowej były późne popołudnia między wieczornym apelem a chwilą ogłoszenia ciszy nocnej. Esesmani chowali się już w wieżyczkach strażniczych, pozostawiając zarządzanie blokami w rękach kapo, a więźniowie mogli w miarę swobodnie poruszać się po obozie. Niektórzy odwiedzali wtedy znajomych w sąsiednich budynkach, rozmawiali i wymieniali się wiadomościami. Jednak dłuższe przebywanie na obcych blokach było niebezpieczne i wiązało się z ryzykiem przyciągnięcia uwagi kapo lub podsłuchania przez kogoś postronnego.
Witold wolał przechadzać się po wolnej przestrzeni między blokami a ogrodzeniem, znajdującym się najbliżej nurtu rzeki. Przestrzeń ta stała się nieoficjalną „promenadą” obozu. Wprawdzie rzeki nie było widać zza ogrodzenia i betonowej ściany, ale z tego miejsca dostrzegał szpaler pochylonych starych wierzb na brzegu. W tym miejscu biegła też główna droga prowadząca do miasta i chociaż najczęściej przemieszczały się nią wojskowe ciężarówki, była ona jakąś namiastką istniejącej poza obozem normalności. W cieplejsze księżycowe wieczory owa „promenada” bywała wręcz zatłoczona. Tu kwitł też handel obozowy. Więźniowie wymieniali się wszystkim, co miało jakąkolwiek wartość: za margarynę skradzioną z kuchni można było kupić papierosa, a za bochenek chleba dostawało się właściwie wszystko. Zdarzało się, że takie bochenki bywały „fałszowane”, tj. wydrążane w środku i wypełniane trocinami.
Witold zabierał potencjalnego członka organizacji na rozmowę z dala od ścisku i podsłuchujących. Spokojnym głosem wyjaśniał, dlaczego wybrał swojego rozmówcę i że proponuje mu przystąpienie do ruchu oporu. Większość mężczyzn od razu się zgadzała, choć zdarzali się też niezbyt przekonani. Do tej drugiej grupy należał na przykład Kon, którego Witold poznał już pierwszego dnia pobytu w obozie. Po dwóch tygodniach pracy przy rozładunku pociągów towarowych przed magazynami Kon stracił gdzieś całą swoją zuchwałość. Jego ciało pokrywały siniaki i strupy. Komandami odpowiedzialnymi za rozładunek rządził wówczas jednoręki brutal Siegruth, który twierdził, że jest niemieckim baronem z Łotwy wysłanym do obozu za szmuglowanie jedwabiu. Tyle że sam zaczynał się gubić w opowiadanych przez siebie historyjkach. Siegruth lubił powalać więźniów jednym ciosem zdrowej ręki. Potem wskakiwał na nieszczęśników i wdeptywał ich w ziemię.
Witold wziął Kona na bok. „Zaczął poważnym głosem:
– To, co ci powiem, musi być zachowane w najgłębszej tajemnicy. Musisz mi przysiąc na honor oficerski, że nie wspomnisz o tym nikomu bez mojej zgody. (…)
– Jeśli to jest taki wielki sekret, to masz moje słowo”.
W kolejnych słowach wyjaśnił, że naprawdę nazywa się Witold Pilecki.
– „Jeśli to jest twój sekret (…), to powinienem ci wyznać, że mam 24 lata, jestem o rok starszy niż podałem Niemcom. Zmieniłem sobie datę urodzenia na taką, jakiej nigdy nie zapomnę: 3 maja, dzień uchwalenia konstytucji. Co więcej, jestem studentem politechniki, który rzekomo nigdy nie był w wojsku.
– Nie przerywaj – odpowiedział Tomasz [Witold] z pewnym wahaniem. (…) – We wrześniu poszedłem na ochotnika do Auschwitz, aby zbudować tu komórkę oporu.
– Ty musisz być chyba kompletnym durniem! Kto przy pełnej władzy umysłowej zrobiłby coś podobnego? I jak to zrobiłeś? Nie mów mi, że poprosiłeś Gestapo, żeby było łaskawe wysłać cię na parę lat do Auschwitz!
– Nie żartuj sobie” – rzekł Witold.
Jak wyjaśnił, polskie podziemie jest zdania, że Auschwitz zostanie rozbudowany i stanie się ogromnym obozem eksterminacyjnym, którego podstawowym celem będzie złamanie woli walki Polaków opierających się okupantowi. I dlatego tak ważne jest stworzenie w tym miejscu komórki armii podziemnej.
– Jeśli to, co mówisz, jest prawdą – odparł Kon – to ty jesteś albo niezwykłym bohaterem, albo wielkim głupcem.
Witold wyciągnął niezbyt pocieszające wnioski: nie wszystkich da się uratować – zarówno w znaczeniu fizycznym, jak i duchowym
Kon uważał, że ta druga możliwość jest wręcz bardziej prawdopodobna. Stwierdził gorzkim głosem, że sam trafił do obozu z powodu głupoty wysokiej rangi oficera, który dał się aresztować, mając przy sobie listę współpracowników, których zwerbował. Wątpił, czy Pileckiemu powiedzie się wykonanie zadania, które mu powierzono. A ponadto nie wierzył, że komórka ruchu oporu w takim miejscu w ogóle będzie w stanie funkcjonować z uwagi na niewielkie szanse przeżycia każdego więźnia.
Witold wyjaśnił, że zamierza postępować według strategii małych kroków:
– Naszym pierwszym i najważniejszym celem jest niesienie pomocy najsłabszym z nas, by przeżyli obóz.
Kon wydawał się zaskoczony stwierdzeniem, że ktoś w ogóle może przeżyć pobyt w Auschwitz. Uważał wręcz, że rację mają Niemcy, którzy przekonywali, że śmierć w obozie jest nieunikniona. Teraz nagle nie był już tego taki pewien. W końcu powiedział:
– Możesz liczyć na mnie. Może jestem tak samo stuknięty jak ty, ale nie zaszkodzi spróbować.
Pod wpływem emocjonalnego impulsu Witold objął go i uściskał.
Przeczytaj też: Bohater narodowy, nie nacjonalistyczny. Jak pamiętamy Witolda Pileckiego
Mam mieszane uczucia przy lekturze takich pozycji, napisanych po 80 latach i zbeletryzowanych (Patrz tez: Tatuazysta z Ausschwitz). Przeciez ten autor nawet nie zadal sobie trudu na przesledzenie autentycznych wspomnien wiezniow z Ausschwitz – praca przy wyladowywaniu wagonow to byla najbardziej pozadana robota w Ausschwitz i tylko wybrani mogli nalezec do tego komanda.
Oczywiscie, fajnie, ze obcy autorzy pisza o naszych bohaterach, ale nie zaszkodzilaby im solidna krytyka zrodel.
Jak czytałem opowiadania Tadeusza Borowskiego to rzeczywi ście praca na rampie kolejowej w Aushwitz była bardzo atrakcyjna
ale to w przypadku gdy przywożono Żydów na zagładę bo można było się obłowić tym co im zabierano przy wyładunku
Z kolei Herling- Grudziński pisząc o obozach sowieckich stwierdza że za łapówke dostal prace w brygadzie załadywującej i wyładywującej towary z wagonów.A więc w łagrach sowieckich praca na rampie kolejowej była atrakcyjna.