Czy Jan Paweł II, niczym Ikar wznoszący się ku niebu na skrzydłach romantyzmu, nie przesadził z „miłością do Polaków”? A może to nasi biskupi przykleili sobie jego skrzydła, zdając się we wszystkim na papieża Polaka, w złudnej nadziei, że to wystarczy?
Stefanowi na 80. urodziny
Habent sua fata libelli – i książki mają swój los. Myślę tym razem o książce „Nie stracić wiary w Watykanie”, rozmowie rzece ze Stefanem Frankiewiczem, która ukazała się sześć lat temu, a wciąż wydaje się aktualna. Powiedziałbym więcej: to, co mówi w niej mój przyjaciel, dzieląc się doświadczeniem swego życia, głęboko zanurzonego w polskiej kulturze, a jednocześnie blisko związanego z Kościołem – wraz z rozwojem ostatnich wydarzeń staje się szczególnie wymowne.
Zacznijmy od samego tytułu. Dla wielu był zaskakujący, dla niektórych nawet gorszący. Pewien dostojnik kościelny, bliski współpracownik papieża Wojtyły, pochwalił książkę. „Tylko po co ten tytuł?” – dodał z dezaprobatą. W naszym autorskim zamyśle miał on być żartobliwym nawiązaniem do pytania, jakie zadał kiedyś Jan Paweł II ambasadorowi: „Panie Stefanie, czy w tym Watykanie jeszcze pan wiary nie stracił?”. Papież zaś z pewnością nawiązywał do znanej anegdoty z „Dekamerona” o dwóch przyjaciołach, wyznawcy judaizmu Abrahamie i chrześcijaninie Giannotcie, który boi się, że jego chcący przejść na katolicyzm przyjaciel straci wiarę po pielgrzymce do Rzymu.
Jesienią 2013 r., kiedy zamykaliśmy pracę nad książką, było już wprawdzie po skandalu z kamerdynerem Benedykta XVI wykradającym papieżowi ważne dokumenty (podobno za namową jakichś watykańskich dygnitarzy). Nikomu się jednak jeszcze nie śniło, że następny papież, Franciszek, próbujący reformować Kurię Rzymską, napotka na tak zorganizowany opór, intrygi i wręcz wrogie działania ze strony swoich współpracowników. No i nie było jeszcze sensacyjnej „Sodomy” Fréderica Martela.
Kwestia tytułu, który nabrał z czasem niespodziewanej aktualności, to jednak tylko ciekawostka. Chodzi mi o wymowę całej książki.
Michał Anioł ze Wschodu
Nasz wydawca, Paweł Kądziela, powierzył zaprojektowanie okładki do niej prawdziwemu mistrzowi sztuki edytorskiej, profesorowi Januszowi Górskiemu. A ten zaproponował – jako tło dla dyskretnego i prostego liternictwa – fotografię fragmentu rzeźby Igora Mitoraja z odrzwi bazyliki Santa Maria degli Angeli e dei Martiri w Rzymie. Świątynia ta, druga co do wielkości w Wiecznym Mieście, powstała w XVI w. na terenie starożytnych Term Dioklecjana, według projektu samego Michała Anioła.
Igor Mitoraj (1944-2014), polski artysta o światowej sławie, szczególnym uznaniem cieszący się we Włoszech, gdzie nazywany był Michelangelo dal Este – Michałem Aniołem ze Wschodu, wyjechał z Polski w roku 1968, mając 24 lata, po niedokończonych studiach malarskich na ASP w Krakowie pod kierunkiem Tadeusza Kantora. Był synem Polki wywiezionej na roboty do Niemiec i Francuza, jeńca oflagu, oficera Legii Cudzoziemskiej.
„Ja się z panem zgadzam. Koniec z triumfalizmem – trzeba pójść w głąb!” – powiedział kiedyś Jan Paweł II do Stefana Frankiewicza. „Niestety – komentuje po dwóch dziesięcioleciach tamto wydarzenie mój przyjaciel – myślę dziś, że wielu rzeczy nie da się już odrobić”
Urodził się w Oederan w Rudawach. Po zakończeniu wojny młoda matka z synkiem wróciła do kraju, do wsi Grojec pod Oświęcimiem i wyszła za mąż za mężczyznę, który usynowił jej dziecko. Igor Mitoraj wspominał, że poza matką nikt w rodzinie – a miał kilkoro rodzeństwa – nie traktował go dobrze. Czasami wychodził na drogę i przyglądał się przechodniom, zastanawiając się: „Który z nich jest moim ojcem?”…
Kiedy znalazł się w Paryżu, los mu wyjątkowo sprzyjał. Pewna Francuzka zaadoptowała go, dzięki czemu po paru latach uzyskał obywatelstwo francuskie. Kontynuował studia w Ecole Nationale Supérieure des Beaux-Arts, a władze, w uznaniu jego talentu, dały mu wkrótce do dyspozycji pracownię rzeźbiarską.
Szybko doceniony przez krytykę i marszandów, zaczął rozwijać swój niezwykły talent. Jego monumentalne rzeźby z marmuru i brązu, zwane przez samego artystę instalacjami, nawiązują do kanonów starożytnej Grecji, przedstawiając piękne nagie ciała lub ich fragmenty, ale nie są zwykłym naśladownictwem. Rzeźbione postaci pozostają bowiem jakoś uszkodzone, „zranione”, spatynowane, mają spękaną skórę, pokryte są jakby plamami trądu, często owinięte bandażem niczym śmiertelnym całunem. Przemawiają nie tylko pięknem ludzkiego ciała, ale też przywołują prawdę o nieuchronnym jego zniszczeniu i przemijaniu. Nawiązując do klasycznej tradycji, są zarazem na wskroś współczesne.
Monumentalne rzeźby Mitoraja były wiele razy prezentowane na specjalnych ekspozycjach w naturalnej przestrzeni miejskiej, także na placu Zamkowym w Warszawie (2004) czy na krakowskim Rynku (2003-2004), są też trwałym elementem dzielnicy La Défense w Paryżu („Ikar” i „Ikaria”) oraz Tower Hamlets w Londynie, humanizując postmodernistyczny krajobraz wieżowców ze stali i szkła.
Niezgłębiona tajemnica
Odlane w brązie „Wrota Anielskie” do rzymskiej świątyni powstały w roku 2006. Z prośbą o ich wykonanie zwrócił się do Igora Mitoraja tamtejszy proboszcz. Artysta początkowo odmówił, tłumacząc, że „sam do kościoła nie chodzi”, w końcu jednak się zgodził.
Jak wyznawał później – było to jedno z jego „największych wyzwań: zmierzyć się z zabytkiem, któremu kształt nadał Michał Anioł”. Pracował nad tym dziełem dwa lata! Postanowił przedstawić dwa kluczowe jego zdaniem momenty chrześcijaństwa – „Zwiastowanie” (prawe drzwi) i „Zmartwychwstanie” (lewe drzwi). Jak pisał Lachosław Lameński („Anioł z Pietrasanta”, „Akcent” 2014, nr 4), dzieło Mitoraja cechuje „asceza, niedopowiedzenie, niezgłębiona tajemnica”.
W „Zwiastowaniu” przedstawiona została Maryja bez rąk i nóg, pogrążona w modlitwie, w opinającej delikatne ciało sukni w typie „mokrych szat”, a w „Zmartwychwstaniu” – nagi Chrystus z negatywem krzyża, który przecina na wylot wzdłuż i w poprzek jego umięśnione ciało. – Rzeźby umieszczone we „Wrotach” – pisze Beata Klocek di Biasio w wydanej ostatnio monografii „Mitoraj. Dialog sztuki z historią” (Polski Instytut Studiów nad Sztuką Świata, Warszawa 2020) – podobnie jak wszystkie posągi Mitoraja, tylko z pozoru oscylują pomiędzy światem pogańskim a chrześcijańskim, między Grecją a włoskim renesansem, między Polikletem a Michałem Aniołem. W gruncie rzeczy, jak powiada Giovanni Testori, jest to „twórczość na wskroś chrześcijańska”.
I pomyśleć, że dokonania artysty, który zrobił rzadko spotykaną karierę międzynarodową, w jego kraju ojczystym (może raczej należałoby powiedzieć: macierzystym) były z początku albo pomijane milczeniem, albo uważane za kicz (niektórzy „znawcy” nazywali je wzgardliwie „TFUrczością”). Kiedy Igor Mitoraj zmarł w Paryżu 6 października 2014 r., w kilka miesięcy po premierze naszej książki, Stefan w rozmowie ze mną skonstatował ze zdumieniem, jak zdawkowe były informacje o śmierci tak sławnego w całym świecie polskiego artysty w naszych mediach.
Narodowy lot Ikara
Także w Warszawie są cztery rzeźby Mitoraja w przestrzeni publicznej. Jedna z nich to ogromne spiżowe drzwi do kościoła Matki Bożej Łaskawej na Starym Mieście (2009), nawiązujące do „Zwiastowania” ze świątyni w Rzymie. Na dwóch spatynowanych skrzydłach widnieją anioły, wpatrzone w postać Matki Bożej, która wychyla się z góry, jakby zachęcając do wejścia. Dzieło to zawdzięczamy inicjatywie o. Andrzeja Kiełbowskiego SJ. Budzi ono mój zachwyt i ilekroć przechodzę ulicą Świętojańską, przystaję, by je kontemplować. Obok wystroju pobliskiego barokowego kościoła św. Marcina, odbudowanego po wojnie z gruzów, z prostymi freskami Drogi Krzyżowej rytymi w tynku, odrzwia Mitoraja są wspaniałym przykładem harmonijnego połączenia zabytkowej architektury z nowoczesną sztuką. A nawet czymś więcej: przejawem owocnego dialogu wiary z kulturą, idei tak bliskiej polskiemu papieżowi.
Inne dzieło Mitoraja dostępne w Warszawie to wielki posąg Ikara Uskrzydlonego („Ikaro Alato”) przed Centrum Olimpijskim na Żoliborzu. Idealnie proporcjonalna sylwetka z brązu pozbawiona jest rąk i jednego ze skrzydeł. Ikar pozostaje piękny, ale jest okaleczony, smutny i samotny. Właśnie ten posąg wzbudził we mnie refleksję dotyczącą dzisiejszej aktualnej wymowy książki „Nie stracić wiary w Watykanie”.
Stefan opowiada w niej o całym swoim życiu, o drodze prowadzącej z pomorskiego Grudziądza, przez Toruń – z polonistyką na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika i mistrzem, profesorem Konradem Górskim – potem przez Warszawę – z „Więzią” i Laskami, z przyjaźnią z Tadeuszem Mazowieckim i siostrą Marią, Miriam Gołębiowską, za młodu Agnieszką „od Lieberta” – aż do Rzymu, gdzie zamieszkał w roku 1979, podejmując pracę w redakcji polskiej edycji „L’Osservatore Romano”.
Po dziesięciu latach wrócił do Warszawy, by objąć funkcję naczelnego „Więzi”, a w roku 1995 znowu znalazł się w Rzymie, jako ambasador RP przy Stolicy Apostolskiej. Nie jest tajemnicą, że było to życzeniem samego papieża. Karol Wojtyła znał dobrze Stefana Frankiewicza, darzył go sympatią i zaufaniem, nieraz zapraszał do siebie na kolację, stwarzając w ten sposób okazję do swobodnej rozmowy. Dziś możemy to lepiej zrozumieć, że papież Polak mógł się w Watykanie czuć samotnie. Trwało to ponad sześć lat, a niewątpliwie dla mego przyjaciela było – i pozostaje – największą przygodą życia. Jego opinie zawarte w naszej książce mają więc swoją wagę.
Stefan oczywiście darzył papieża wielkim szacunkiem, ale – co istotne – nie czuł się w jego obecności onieśmielony. Pozwalał sobie na żartobliwe, a nawet krytyczne uwagi. Na przykład potrafił powiedzieć: „Ojcze Święty, czy nie za dużo tej miłości do Polaków?”… I ta szczerość z odcieniem krytyki chyba podobała się papieżowi.
Już na początku pontyfikatu, bo w roku 1983, „Więź” opublikowała wywiad z Frankiewiczem pt. „Za Bramą św. Anny”, w którym wyraził on opinię, że „trzeba wreszcie odejść od sentymentów, od folkloru, od przywiązania wyłącznie do osoby papieża, a pójść w głąb. Bo ten pontyfikat to nie plaster na nasze rany i kompleksy narodowe, ale poważne wyzwanie dla polskiego Kościoła i modelu polskiej kultury”. Papież, który wtedy regularnie czytał „Więź”, na spotkaniu przy obiedzie powiedział: „Panie Stefanie, dziękuję panu za ten wywiad… Ja się z panem zgadzam. Koniec z triumfalizmem – trzeba pójść w głąb!”. „Niestety – komentuje po dwóch dziesięcioleciach tamto wydarzenie mój przyjaciel – myślę dziś, że wielu rzeczy nie da się już odrobić”.
Można zadać sobie pytanie, czy papież Wojtyła, niczym Ikar wznoszący się coraz wyżej ku niebu na skrzydłach romantyzmu, nie przesadził „z miłością do Polaków”, lecząc nasze kompleksy narodowe, ale też przy okazji karmiąc narodową megalomanię?
Bądźmy sprawiedliwi. Frankiewicz zauważa dokonującą się z biegiem lat ewolucję języka i stylu papieskiego nauczania wobec rodaków. Od wzniosłości i historycznego patosu pierwszej pielgrzymki z roku 1979 – aż po ascezę i prostotę swoistego testamentu, jakim był przekaz ostatniej pielgrzymki w roku 2002, z przejmującym apelem o „wyobraźnię miłosierdzia”. Papież na pewno nie był już wtedy młodzieńczym Ikarem, lecz raczej doświadczonym i mądrym Dedalem, trzymającym się ziemi, choć wpatrzonym w upragniony drugi brzeg.
I spadli do morza
Ale spójrzmy trzeźwo, wraz ze Stefanem Frankiewiczem, na efekty długiego 27-letniego pontyfikatu polskiego papieża. Co się stało z jego umiłowanym narodem, z Polską? Jak wygląda dziś, w piętnaście lat od śmierci Jana Pawła II, nasza wierność Chrystusowi i Ewangelii? Czy jesteśmy dla siebie nawzajem miłosierni? Czy choćby umiemy ze sobą rozmawiać?
Frankiewicz nie kryje, że ma ogromny żal do polskiego Kościoła, który roztrwonił swój autorytet, zmarnował trzydzieści lat wolności i dzisiaj, w obliczu bolesnych konfliktów i napięć, przeżywanych przez społeczeństwo, nie ma nic istotnego do powiedzenia. Biskupi w zasadniczych kwestiach, takich jak podział Polski na pół, zwaśnienie polityków i rodzin, niszczenie i poniżanie ludzi zasłużonych, szczucie na osoby LGBT, poczucie zagrożenia w obliczu pandemii i jej skutków ekonomicznych – milczą.
A może to do nich, do polskich biskupów, należałoby odnieść metaforę mitu Ikara? Może to oni przykleili sobie przed laty skrzydła wielkości i świętości papieża Polaka, zdając się we wszystkim na niego, w złudnej nadziei, że to wystarczy, i że będą dalej tak spokojnie sobie szybowali, jak to było za jego licznych pielgrzymek do ojczyzny – a wszystko będzie się toczyło po staremu: pełne seminaria, młodzież grzecznie słuchająca szkolnych katechetów, tłumy na niedzielnych nabożeństwach? Rocznice, pielgrzymki, beatyfikacje? Dygnitarze państwowi w pierwszych rzędach, a nawet w stallach, tłumy wiernych na placach?
I oto spadli jak Ikar do morza – morza kościelnych grzechów i zaniedbań. Mają teraz zimną kąpiel. Stoją przed nami pozbawieni złudnego blasku, z odłamanym skrzydłem.
I wszyscy patrzymy na to ze smutkiem…
Czuję się zdradzony i oszukany przez biskupów. Oni nie powinni tak postępować. Wzięli na siebie olbrzymią odpowiedzialność i oszukali.
Troche z rozrzewnieniem czytam te slowa o „zartach” p. Frankiewicza z kontaktach z papiezem. Z pozycji czasu to te „zarty” moglyby nabrac troche glebi, np. „Abp Paetz ciagle obmacuje klerykow. Moze go gdzies na misje wyslac, co, Ojcze Sw.?” To by byly prawdziwe zarty, a nie takie blahostki o milosci do Polakow…
Pańska uwaga jest niepotrzebnie kąśliwa (pytanie o nadmiar „miłości do Polaków” nie było bynajmniej taka błahostką, jak Pan sugeruje), przede wszystkim jednak trzeba zauważyć, że jest ahistoryczna. Ambasador Stefan Frankiewicza zakończył swoją misję w Watykanie w końcu roku 2000, nie mógł więc „żartować” z papieżem na temat skandalicznych zachowań abp. Paetza, ujawnionych przez „Rzeczpospolitą” w lutym 2002 roku..