Czy chrześcijaństwo naprawdę ma być zdziecinniałą „religią negacji”, wiecznego „anty”, walczącego „przeciw”?
Oglądając nagranie OKO.press z sobotniego ślubowania „Żołnierzy Chrystusa”, trudno się nie uśmiechnąć smutno pod nosem – dorośli (i rośli!) mężczyźni (oraz kilka kobiet) czerpią wyraźną przyjemność z używania wojskowych symboli i przedmiotów: komend (niezbyt przećwiczonych) i szabli husarskiej (marzenie niemal każdego chłopca). Wojsko zrobiło nawet Żołnierzom „prezent” i podstawiło najprawdziwszy czołg! Wszystko to cieszyłoby mnie, gdybym trzy dni temu, w setną – co wielokrotnie podkreślano – rocznicę Bitwy Warszawskiej, znalazł się w Radzyminie. Pod jednym warunkiem: musiałbym mieć znowu dziewięć lat…
Mojej ironii towarzyszy jednak, jak wspomniałem, pewien smutek. Wiem bowiem dobrze, że owi Żołnierze Chrystusa nie są niszą do obśmiania ani „atrakcją turystyczną”. Doskonale wpisują się w pewien określony model pobożności (głównie męskiej, o czym później), który w polsko-kościelnych warunkach rośnie w siłę (obok Żołnierzy, pasowanych w obecności biskupa, mamy na przykład Wojowników Maryi i Rycerzy Jana Pawła II). Wiem też, że wielu duszpasterzy cieszy się z kościelnego zaangażowania tych młodych mężczyzn, a niejeden katolik odpowie, że czepiam się tych, którzy „dają świadectwo”.
A jednak nie mogę się pozbyć wrażenia, że proponowana przez nich „katolicka odpowiedź” na „wyzwania współczesności” jest nietrafiona, i to na wielu poziomach.
Walka duchowa – mieczem?
Na stronie wspólnoty czytamy, że „pomysł i natchnienie założenia Żołnierzy Chrystusa jest odpowiedzią na sytuację, jaka dzieje się w Ojczyźnie (szybko postępująca laicyzacja) oraz w Europie. Silna Katolicka Polska musi się odrodzić i dać przykład Europie, która odeszła od swoich chrześcijańskich korzeni, i została zalana falą ideologii i islamu”.
Z kolei z wpisów na Facebooku Żołnierzy dowiadujemy się, że „dziś, gdy nadciąga nowy totalitaryzm zamaskowany w tęczowe barwy, potrzebna jest taka wiara, jaką mieli Polacy w 1920 roku. Polska znów jest na pierwszej linii walki o przyszłość Europy i świata. Tu rozgrywa się największa duchowa batalia między cywilizacją miłości a antycywilizacją śmierci – o człowieka, małżeństwo, rodzinę, Kościół. Jesteśmy ostatnim szańcem. Nadzieją dla nielicznych sprawiedliwych trwających wiernie przy Chrystusie i nienaruszalnym depozycie wiary”. Dlatego „czas skończyć z grzesznymi kompromisami i podjąć heroiczną walkę o odparcie kolejnej rewolucji przeciwko Kościołowi i człowiekowi”.
Czarno-białe widzenie wielobarwnej rzeczywistości powoduje, że katolicy postrzegani są jako „fanatyczne bojówki”
Prosty, może i efektowny przekaz. Jasno sprecyzowany wróg i nasze – w domyśle: polskich katolików – położenie. Jesteśmy „ostatnim szańcem”, właściwie „Chrystusem narodów”. Trzeba walczyć, inaczej „zapadnie ciemność”.
Tylko że w tych mesjanistyczno-kasandrycznych wizjach gubi się gdzieś niezwykle ważne z punktu widzenia Ewangelii uzupełnienie: chrześcijanie toczą walkę, owszem, ale duchową, i to przede wszystkim ze swoimi słabościami. Nigdy dość przypominania świetnie to oddających wersów Jerzego Lieberta: „Uczyniwszy na wieki wybór, / W każdej chwili wybierać muszę”.
Czy Żołnierze Chrystusa czasem o tym nie zapominają? Niezbyt fortunnie wypada ich uparte zestawianie „walki duchowej” ze zwycięstwami militarnymi pod Wiedniem, Lepanto (w jednej z najbardziej krwawych bitew morskich w dziejach) czy z Bitwą Warszawską. Czy chcą zrobić z tymi, którzy ich zdaniem zagrażają Polsce, to samo, co zrobiła armia Piłsudskiego z bolszewikami w 1920 roku? Czy będą pokojowo „omadlać” przestrzeń przy świątyniach (jak niedawno w Warszawie)? A kto zagwarantuje, że w pewnym momencie, prowokowani przez innych, nie zamienią różańca na kastet (są przecież tylko ludźmi)? Tego typu pytania, choć przejaskrawione, pozostają logicznym dalszym ciągiem militarnych westchnień Żołnierzy Chrystusa (i pewnie nie tylko ich).
Próbuję sobie zresztą z kart Ewangelii przypomnieć Jezusa, który pochwalałby fizyczną walkę, wzywał do „wojny kulturowej” lub choćby miał u boku swoich rycerzy. Z tego, co pamiętam, raczej pozwalał on rosnąć pszenicy i chwastom obok siebie, nie złamał trzciny nadłamanej, nie zagasił knotka o nikłym płomyku. Mówił coś o oddawaniu szaty temu, kto prosi o płaszcz, o nadstawianiu drugiego policzka; o tym wreszcie, że gdyby poprosił, Ojciec wystawiłby mu więcej niż dwanaście zastępów aniołów (ale nie poprosił). Dodatkowo, gdy mogło dojść do konfrontacji uczniów ze strażą, polecił swoim, by schowali miecze, bo „kto od miecza wojuje, ten od miecza ginie”.
Ale być może ja czytałem inną Ewangelię. Czasem myślę, że znaczna część współczesnych chrześcijan nie pozwoliłaby swojemu Mistrzowi umrzeć na krzyżu, zaś jego słowa o miłości do nieprzyjaciół traktuje nie jako wyzwanie, a raczej bajanie pięknoducha…
Religia negacji?
Czytałem niedawno „Grę szklanych paciorków” Hermanna Hessego. Główny bohater tej jednej z najważniejszych niemieckich powieści ubiegłego wieku, Józef Knecht, mistrz tytułowej gry, przechodzi przemianę duchową w momencie, gdy zdaje sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze, Kastalia, czyli utopijna prowincja, w której żyje, jest bytem historycznym, a więc przemijającym. Po drugie, pycha i arogancki stosunek jej obywateli do ludzi z zewnątrz, jak również ich błędne poczucie samowystarczalności, sprowadzą kiedyś – jak przewiduje mistrz – na jego krainę tragedię.
Przywołuję tę książkę nie bez powodu. Wydaje mi się bowiem, że stosunek wierzących do otaczającej ich rzeczywistości jest sprawą kluczową, gdy mówimy o obecnym kryzysie Kościoła. Pobożność – nazwijmy to – militarna wzbudza moją nieufność także dlatego, że konstytuuje się na wiecznej kontrze: do „współczesności”, do „ideologii” (złośliwi powiedzieliby na to, że katolicyzm to też ideologia), do „LGBT”, do „Kościoła otwartego” (a jakże, zarzucając mu „fałszywe miłosierdzie”; zapominając, że kierowali się nim w ostatnich latach głównie biskupi wobec sprawców przestępstw seksualnych). Czy chrześcijaństwo naprawdę ma być zdziecinniałą „religią negacji”, wiecznego „anty”, walczącego „przeciw”, a nie „o”, gubiącego tym samym po drodze z pola widzenia konkretnego człowieka?
Pobożni Żołnierze zdają się o tym nie pamiętać, ale ich rozumienie świata jako siedliska wszelkiego zła nie jest w Biblii jedynym. Inne ujęcie, nawet bardziej pierwotne, widzi rzeczywistość nie jako „miejsce wygnania i grzechu”; przypomina raczej, że wszystko, co Bóg stworzył, było „bardzo dobre” i może być miejscem objawienia się sacrum. Także, a może przede wszystkim, zwyczajne „życie świeckie”. Poza tym nie wiem, jak to jest w przypadku Żołnierzy, ale moja rodzina nie uznała „zła za coś oczywistego” (z tekstu ślubowania), zaś moi przyjaciele i znajomi nie mają automatycznie „błędnych przekonań”.
Czasem myślę, że znaczna część współczesnych chrześcijan nie pozwoliłaby swojemu Mistrzowi umrzeć na krzyżu, zaś jego słowa o miłości do nieprzyjaciół traktuje nie jako wyzwanie, a raczej bajanie pięknoducha
Spójrzmy szerzej: czy cały pozakościelny świat to zło, z którym koniecznie zawsze i wszędzie trzeba po manichejsku walczyć? Czy zwykłe ludzkie dobro, które dokonuje się bez religijnej afiliacji, jest nieważne? Czy – odwołując się do Wisławy Szymborskiej – ten „straszny świat” pozbawiony został „poranków, dla których warto się budzić”? Wszystko, co dobre, zawdzięczamy wyłącznie Kościołowi i on już niczego nie musi się uczyć od innych, a raczej powinien ich pozyskiwać, choćby siłą? Czy nie jest raczej tak, że – jak podkreślił ostatni Sobór – „Kościół wiele skorzystał i może skorzystać nawet z opozycji tych, którzy mu się sprzeciwiają lub go prześladują”? Albo, co jeszcze dobitniej podkreślił Jan Paweł II w liście apostolskim „Novo millennio ineunte”, „Kościół uznaje, że nie tylko sam daje, ale także wiele otrzymał od historii i ewolucji rodzaju ludzkiego”?
Można oczywiście próbować ciągle zagarniać katolicyzmowi przestrzeń, śnić o „cywilizacji chrześcijańskiej”, o „wielkiej Polsce katolickiej”, o „katolickim imaginarium”. Można też jednak uznać, że żyjemy w czasie, a więc nieuchronnie przemijamy i „nasza ojczyzna jest w niebie”. Zadaniem ucznia Jezusa nie jest zatem budowa „cywilizacji” (nawet najpiękniejszej), ale codzienne życie, które wciąż konfrontuje się z wyzwaniami Ewangelii. Osobiście bardzo lubię wracać do pierwszego zdania konstytucji apostolskiej „Gaudium et spes”: „Radość i nadzieja, smutek i trwoga ludzi współczesnych, zwłaszcza ubogich i wszystkich cierpiących, są też radością i nadzieją, smutkiem i trwogą uczniów Chrystusowych; i nie ma nic prawdziwie ludzkiego, co nie miałoby oddźwięku w ich sercu”.
Żyliśmy w Polsce katolickiej?
Czy zresztą konfrontacyjna postawa wielu wierzących wobec świata nie wynika po prostu z ich bezradności wobec dynamicznego, pluralistycznego otoczenia, które wciąż się zmienia i tego samego wymaga od innych, nie dając odpowiedzi na większość pytań? Reakcją na to pozostaje nierzadko agresja, która – pisał o tym ks. Józef Tischner już w latach dziewięćdziesiątych w odniesieniu do „kościelnego myślenia” – „wyrzuca za drzwi pytanie, potem pytającego, a w końcu całą współczesność z jej przeklętą wolnością”.
Tyle że czarno-białe widzenie wielobarwnej rzeczywistości powoduje, iż – na widzialnym poziomie – katolicy postrzegani są jako „fanatyczne bojówki” (ŻCh nawet tego nie wyczuwają, z aprobatą udostępniając na swoim profilu nagranie OKO.press). Na głębszym zaś poziomie, jak pisał o tym ks. Tomáš Halík – stają się solą, która utraciła swój smak.
Inną, równie nietrafioną, reakcją na płynną post-nowoczesność jest niezbyt subtelny zwrot ku przeszłości, w której – wszyscy to wiemy, powtarzamy tak od pokoleń – „było lepiej”. Tyle tylko, że to zwykła iluzja, idealizacja. Prowokacyjnie można by na westchnienia o „katolickiej Polsce” odpowiedzieć, że trudno wrócić do czegoś, czego nigdy nie było. Były oczywiście mniej lub bardziej realizowane w praktyce „katolickie zasady” i „katolickie wartości”, ale czy było chrześcijaństwo? Czy racji w pewnym sensie nie miał kardynał z „Ojca chrzestnego III” Coppoli, który przekonywał, że chrześcijaństwo w świecie (zatem i w Polsce) przyjęło się powierzchownie i gdyby metaforycznie rozbić jego orzech – okaże się, że w środku nie ma zbyt wiele nauki Jezusa?
Fundamentalnie katolicka Polska – jak pisała kilka lat temu s. Małgorzata Chmielewska – to kraj, w którym „każdy człowiek będzie traktowany z szacunkiem”, w którym „wspólne dobro jest dzielone uczciwie”, „dzieci, starzy, chorzy i niepełnosprawni mają pierwszeństwo”, „obcy nie jest obcy, a wszyscy się do siebie uśmiechają”. Naprawdę była kiedyś taka Polska? I sprowadzimy ją znowu, za wszelką cenę, nawet za pomocą przemocy?
Plac zabaw, a nie koszary
Z tęsknotą i bezradnością wiąże się jeszcze ostatni, nie mniej ważny od innych, a ściśle łączący się z nimi, obszar, dotyczący męskości. Nieprzypadkowo mamy w polskim Kościele wysyp wspólnot zrzeszających mężczyzn. Wszystkie one – jak wspomniałem – lubują się w „pasowaniach”, „ślubowaniach”, „marszach”, chorągwiach, herbach, mieczach, „oblężeniach” czy „obstawie” – jak niedawno przed kościołem św. Krzyża na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Na jakie potrzeby odpowiada to śmieszno-straszne wskrzeszanie rycerskich zwyczajów?
Jak diagnozował ks. Andrzej Draguła, mamy obecnie w Kościele problem z wizerunkiem męskości, która ulega militaryzacji. „Męska tęsknota za wojną, bitwą i ranami wynika z nieumiejętności wypracowania modelu bycia mężczyzną w czasach pokoju. (…) Mężczyzna, któremu wmówiono, że ma być przede wszystkim wojownikiem, nie bardzo wie, co ze sobą zrobić, gdy nie trzeba się szykować do wojny” – pisał teolog, przeciwstawiając wzorcowi militarnemu czułość i opiekuńczość św. Józefa, którego naśladowców trzeba by dziś szukać na placach zabaw, a nie w koszarach.
Wracamy zatem do początku. Zamiast wzbudzać wojny (realne czy, częściej, wyimaginowane), wymachiwać szabelką i szykować się do bitew ze „złym światem”, lepiej chyba być uważnym na rzeczywistość i mierzyć się z własnymi „demonami”, najlepiej w zewnętrznej ciszy. Bez tego na nic przydamy się „cywilizacji”.
A militarne tęsknoty? Bywają piękne, ale w pewnym momencie mogą okazać się ucieczką. Od trudów życia, od ludzi. I co najistotniejsze: od samego siebie.
Kiedyś militarne ciągoty wypalały się podczas dwóch czy trzech lat służby wojskowej. Teraz – nie przeżyte i nie przetrawione odzywają się patologicznej formie.
A wróg? Cóż – jak to mówił mistrz Lem – smoki urojone są nieskończenie straszniejsze od smoków realnych. Im bardziej abstrakcyjny i wymyślony jest wróg tym bardziej trzeba się przeciw niemu zbroić, zwierać szeregi, ubierać straszne stroje i głosić hasła piękne, choć bez związku z rzeczywistością.
I wyglądać kogo by skopać albo w mordę dać na chwalę Polski, Chrystusa i Marii.
Bardzo trafnie Pan to ujal! Szczegolnie ta wskazowka o sluzbie wojskowej.
Po prostu po odbyciu rocznej służby wojskowej w LWP jestem doskonale uodporniony na ciągoty militarystyczne pod jakąkolwiek postacią.
Za to dowcipów o wojsku mam do opowiadania krocie.
I bardzo podejrzliwie traktuję bohaterów czasu pokoju. Gdy dochodziło do wojny to oni jako pierwsi meldowali się w Zaleszczykach a na barykady szli cisi….
Ja niestety myslę, że spora część wsółczesnych „chrześcjan” z radościa przybiła by Jezusa do krzyza gdyby mogła, o ile wczesniej nie ukamieniowałaby go jako Żyda, lewaka, komucha, geja czy innego odmieńca który godzi w polskie, „katolickie” wartości.
W pełni zgadzam się z moją imienniczką. W zasadzie chciałam napisać, że myślę dokładnie tak jak autor artykułu, z wyjątkiem zdania „znaczna część współczesnych chrześcijan nie pozwoliłaby swojemu Mistrzowi umrzeć na krzyżu”, bo moim zdaniem Polak-katolik jako pierwszy by krzyczał „ukrzyżuj”.
Pasuje mi opis Autora, odczuwam intensywną niechęć do ceremoniału wojskowego mszy świętej (te trąbki przed Ewangelią odpędzają ducha) – odpowiada mi kontr-wzorzec św.Józefa. Ale znam jedną osobę żyjącą podobną duchowością jak Żołnierze Chrystusa i muszę uznać, że ten artykuł „pisze” o nim tylko połowę prawdy, czyli w połowie przez przemilczenie jest nieprawdziwy. Jego chrześcijaństwo przeszło trudną próbę. Czy Autor zna kogoś takiego osobiście? Z artykułu to nie wynika. Krytyka na odległość przychodzi łatwiej, niż powiedzenie podobnych słów komuś bliskiemu w oczy. Piszę to też sobie, bo wiele różnych duchowości chrześcijańskich źle znoszę. No, ale widzę, że mnie też ktoś znosi. Też czytałem „Grę szklanych paciorków”. Kryzys Kastalii to kryzys duchowości wcześniej bardzo otwartej.
Panie Piotrze, może Pana zaskoczę, ale sam „zaczynałem” od podobnej religijności, tzn. na początku studiów należałem do Rycerstwa Niepokalanej.
Co do „Gry…” – wie Pan, dla mnie ta ich otwartość od początku była pozorem, który maskował patrzenie z góry. To oczywiście grozi dziś np. właśnie środowisku takiemu jak moje, inteligentom, to jasne. Ale sama powieść, przyzna Pan, wybitna, prawda? Pozdrowienia
Ja nie jestem zaskoczony, ze Pan zaczynal od podobnej religijnosci. Gdy bylem mlody, pragnalem rowniez wyrazistego chrzescijanstwa, bez tonow posrednich. To zaleta mlodosci. Ja bym jeszcze polecal inna ksiazke Hermanna Hessego: „Narcyz i Zlotousty”. A „Siddartha” Hessego przeoral mnie wewnetrznie.
Dokładnie taki sam tekst można by napisać o ludziach zrzeszających się dzisiaj i działających w różnego rodzaju organizacjach paramilitarnych, takich jak choćby „Strzelec”, ludziach pragnących wyszkolić się wojskowo i być na straży, już nie Kościoła ale naszej Ojczyzny. I dokładnie takich samych prześmiewczych argumentów używają domorośli pacyfiści, że to dziecinada, że to wbrew obowiązującej w świecie Zachodu ideologii „róbta co chceta i kochajta się” . I dokładnie tak samo byłyby to argumenty bałamutne. Bardzo łatwe jest cytowanie słów Jezusa o nadstawianiu wobec agresora drugiego policzka. Ale czy autor, wyjmując to zdanie z kontekstu, chce nam Polakom powiedzieć, że niepotrzebnie ściągamy tu do obrony naszych granic Amerykanów, niepotrzebnie sami kupujemy broń, bo przecież sowieckie rakiety Iskander skierowane na Polskę tuż na naszej północnej granicy czy agresja sowiecka na terytorium naszego sąsiada od wschodu to tylko takie nic nie znaczące igraszki ? Jeśli chodzi o rzekomą „militaryzację” obrońców Kościoła to radzę autorowi obejrzeć na Youtube straszny w swym wyrazie film z Argentyny sprzed 2 lat, gdy tamtejsi Rycerze Chrystusa bronili dostępu do kościoła zdziczałej grupie opętanych aktywistek LGBTQ(…) odprawiających przed kościolem jakieś satanistyczne tańce. Tam ci rycerze, splecieni rękami w dwóch rzędach, miast mieczy trzymali w dłoniach różańce i odmawiali Koronkę. Sodomitki opluwały ich, dźgały parasolkami, kopały, malowały na ich ubraniach wulgarne znaki, a oni stali przy Chrystusie i modlili się. W Europie zachodniej mało takich obrońców wiary, dlatego rozszalała sodomia niszczy kościoły, profanuje krucyfiksy, ołtarze, jakże często czytamy o wypróżnianiu się na ołtarzach, wlewaniu moczu do kropielnic. Gdyby nie ksiądz Skorupko, który z krzyżem wzniesionym ku niebu poprowadził ostatni kobtratakvpid Ossowem, być może bolszewicka dzicz przedarłaby się do stolicy i dalej zalała całą Europę i dziś żylibyśmy w Kraju Rad. Nie wiem, być może autor też by przepuścić wówczas dzikie hordy bolszewików tak jak wpuściłby dziką hordę sodomitów z Krakowskiego Przedmieścia do Bazyliki Św. Krzyża. Może nawet zaprosiłby do kościoła tego sodomitę z Nowego Światu onanizującego się na balkonie nad głowami rodzin z dziećmi idących w Marszu Powstania 1 sierpnia ? No pewnie, otwórzmy nas ze kościoły, nasze domy , oddajmy im nasze żony, nasze dzieci. Już dziś czarnoskórzy komuniści w USA niszczący tamtejszą cywilizację żądają, by biali oddali im swoje domy. A biali klękają przed nimi. Na szczęście nie wszyscy.
Dlaczego się pan tak wszystkiego boi?
Ksiądz nazywał się Skorupka. Skorupko to był ktoś zupełnie inny…:-)
I to nie on zatrzymał bolszewików tylko setki tysięcy polskich żołnierzy i oficerów wykonujących bohatersko swoje obowiązki.
Dlaczego my Polacy tak czcimy klęski, a jak trafi się zwycięstwo to od razu je postponujemy przypisywaniem sprawstwa siłom nadludzkim? Bo Stroński nie lubił Piłsudskiego?
Radzę wziąć na wstrzymanie i przestać ulegać apokaliptycznym wizjom świata. W końcu ten, w którym żyjemy z Bożego rozkazu jest światem najlepszym z możliwych….
Panie Marku, oczywiście ks. Ignacy Skorupka, widocznie to drugie nazwisko jest bardziej znane dla googl’a. Nie sprawdziłem. Co do istoty, nie pisałem że ksiądz uruchomił tym krzyżem wzniesionym ku niebu zastępy aniołów, napisałem tylko że krzyż w ręku księdza porwał do boju setki żołnierzy z okopów w strategicznym miejscu bitwy obronnej. Była to odpowiedź na te pacyfistyczne bajdy autora artykułu.
Katolicy, pogodzcie sie z tym, ze wasz czas juz sie skonczyl. Niech starzy, tacy jak „ojciec” Wojciech C, tlumacz podrecznika slusarstwa o nazwie ” Zamek wewnetrzny” ze zdjecia pogodza sie z tym, ze sa ideologicznymi bankrutami i ich czarno biale widzenie swiata nijak nie przystaje do dzisiejszej skomplikowanej rzeczywistosci. Niech wyjda z klasztornej kruchty i otworza okna.
Po prostu Kościół nie potrafi działać bez przemocy – czy to prawnej, czy to siłowej. Do czego ma się odwoływać dziś? Do empatii? Tolerancji? Miłości, której nie da się regulować kodeksami? To nie są jego wartości. Struktura, posłuszeństwo, dogmatyzm – to coś, co proponuje i jak widać, znajdują się chętni, aby to przyjmować. Change my mind.
Ze smutkiem odnotowuję dalsze dryfowanie „Więzi” ku archipelagom szyderstwa. Choć nie potrafię już utożsamiać się z profilem tej Redakcji, nie wyłączam go z nurtu katolickości. Dlaczego? Bo katolickość dla mnie znaczy właśnie JEDNOŚĆ w RÓŻNORODNOŚCI. Jeśli ją niszczymy (obojętnie czy przez odmowę wobec katolików postępowych czy tradycyjnych), postępujemy wbrew POWSZECHNOŚCI (katolickości) Kościoła, w którym każdy powinien znaleźć swoje miejsce – oczywiście pod warunkiem zachowania nauki Kościoła… Proszę nie odbierać mojej wypowiedzi jako atak, bo i ja wciąż noszę w sercu model Kościoła otwartego, nakreślonego przez Józefa Tischnera i Tomaśa Halika. Ale otwartość znaczy dla mnie szacunek, a w szyderstwie go nie znajduję.
Gdybym chciał być bezczelny, to zapytałbym: co to Pana obchodzi, że ludzie gromadzą się wg bliskich im idei… Przecież tacy piewcy „różnorodności” powinni być szczęśliwi, że Kościół jest bogatszy ową różnorodnością. Podejrzewam jednak, że te banały napisane zostały napisane przede wszystkim z jednego powodu – wielu Pana kumpli (być może większość) to ludzie ze środowisk tzw. inteligencji liberalnej i lewicowej. O ile ta druga posiada jeszcze jakieś poglądy, to dla pierwszej istnieje tylko jedna cecha wspólna: całkowita bezideowość i wynikający z niej indywidualny egoizm – to cecha konstytuująca inteligencję III RP, będącej w tym aspekcie bezpośrednim (i ciągłym) przedłużeniem inteligencji czasu PRL – najbardziej sprostytuowanej w tym ustroju warstwy społecznej. Ludzie o których Pan pisze przynajmniej zauważają rosnącą zgniliznę rzeczywistości i próbują jakoś jej zaradzić (choćby ocalić siebie) – zabawne, że cytuje Pan Halika sugerując, że to oni przez swoje poglądy przestają być „solą” chrześcijaństwa. Czyżby solą był brak reakcji, bądź refleksja uzasadniająca taki brak ? Ciekawe poglądy kulinarne… Pisze Pan, że Oko.press szydzi z tych ludzi „martwiąc się”, że tego nie zauważają. To bardzo ciekawe – martwi Pana, że jawnie antychrześcijański portal szydzi z takiej „ciemnoty”. Podejrzewam, że rzeczywiście to Pana martwi – jak większości tzw. inteligecji sen spędza Panu fakt, że niektóre części społeczności, z którą chce się Pan
identyfikować (chrześcijanie) są tak prymitywni i bezrozumni (lub łagodniej „nienowocześni”), że inne bliskie Panu tożsamościowo środowiska „robią sobie z tego bekę”. Znam setki takich inteligentów i w gruncie rzeczy to Panu współczuję.
A skąd to przypuszczenie, że się wszystkiego boję ? Myli się Panu/-ni strach z przezornością. Jak idę wieczorem na Ząbkowską na Pradze wolę mieć gaz w kieszeni, nie dlatego żebym się bał, wtedy bym tam nie szedł, tylko właśnie z przezorności.
A ko bardziej się Pan boi na Pradze? Zdziczałych lesbijek z LGBT (brzmi jak skrótowiec jakiejś partii), czy łysych karków z „Żołnierzy Chrystusa”? Bo ja zdecydowanie tych drugich. Choć to nie moja pamięć, tylko mojego Ojca i Dziadka, oni mi kogoś bardzo przypominają…
w punkt!
Negacje i negacje. W opisie. Sam neguje negowanie. Ależ się wzbił. Widzę intencję, ale jest ona zła. Jezus nie zgadzał się, na zło. On je – jeśli ktoś tego sam pragnął – naprawiał. A sam nawet wyrzucił kupców z ze światyni. Chcecie wymusić na KK by wciąż nadstawiali policzki i pozwolili, by niszczono ich w nieskończoność. A Katolik ma wówczas dwie postawy do wyboru. Oczekiwanie interwencji boskiej (choćby i pośmiertnej) co sugerujecie, albo bronić się przed złem a nade wszystko zło NAZYWAĆ ZŁEM. Chrystus nigdy nie mówił do złych: fajni jesteście. Ale pokazywał im drogę nawrócenia. Niech się opamiętają lqbt, koronopanikarze i agresywni antifiarze, bo zło czynią. I to robią te formacje. I chwała im za to.
Artykuł z rodziny – piąta kolumna – zniszczę was od środka podszywając się pod dobro.
Imho – najbardziej podstępne zło tak właśnie czyni. Ale może rzeczywiście intencje były dobre?
„W pełni zgadzam się z moją imienniczką. W zasadzie chciałam napisać, że myślę dokładnie tak jak autor artykułu, z wyjątkiem zdania „znaczna część współczesnych chrześcijan nie pozwoliłaby swojemu Mistrzowi umrzeć na krzyżu”, bo moim zdaniem Polak-katolik jako pierwszy by krzyczał „ukrzyżuj””.
Okropne są tego typu zajadłe wojownicze „ekumeniczne” wypowiedzi. Pax Vobiscum!