Zima 2024, nr 4

Zamów

Łukaszenka, białoruski Milošević

Aleksandr Łukaszenka przemawia podczas swojego wiecu poparcia. Mińsk, 16 sierpnia 2020. Fot. president.gov.by

Słabnący dyktatorzy są zazwyczaj odklejeni od rzeczywistości w stopniu wprost niezmierzonym.

W podsumowaniu niedzieli wolności na Białorusi – bo nie sposób inaczej nazwać tego, co oglądaliśmy wczoraj na ulicach Mińska i innych miast u naszych sąsiadów za Bugiem (trudno przy okazji nie zwrócić uwagi na to, jak bardzo zmienił się ten kraj przez kilka ostatnich dni) – wciąż nasuwają się refleksje z protestami przeciwko reżimowi Slobodana Miloševićia w Serbii w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych.

To wrażenie nabiera szczególnej mocy po obserwacji strategii przyjętej przez Aleksandra Łukaszenkę. Dokładnie kopiuje on zachowania „Slobo”. Można też zestawiać posunięcia białoruskiego dyktatora z rozpaczliwymi próbami zwoływania środkami urzędowo-administracyjnymi wieców przez stronników Wiktora Janukowycza podczas pomarańczowej rewolucji w 2004 r. Mimo wszystko na Ukrainie nie kopiowano aż tak metod i narracji serbskiej.

24 grudnia 1996 r. – w prawosławnym Belgradzie do Wigilii Bożego Narodzenia było jeszcze kilkanaście dni – po trwających już blisko miesiąc potężnych demonstracjach i po sfałszowaniu przez rządząca ekipę wyborów samorządowych Milošević zwołał do stolicy Serbii wielotysięczny wiec swoich zwolenników. Zwieziono ich z całego kraju, ale głównie z prowincji, a nawet wsi, jak również z dużych państwowych zakładów pracy. W centrum Belgradu przemawiający „Slobo” mówił niemal toczka w toczkę to samo, o czym w niedzielę na Placu Niezależności w Mińsku opowiadał Łukaszenka. Zaczął od tego, że „suwerenna Serbia nie podoba się wielkim siłom tego świata, które chcą rządzić tym pięknym krajem z zagranicy”. Roztaczał wizję sukcesów, mówił, że Serbia jest jednym z nielicznych „wolnych krajów w Europie”. Zwolennicy skandowali „Kochamy ciebie”. „Kocham was i ja” – odpowiadał przywódca.

Wówczas w Belgradzie nie było jednak tak spokojnie jak teraz w Mińsku. Część – podgrzana rakiją – zwolenników „Slobo” miała broń palną. Aktywista partii rządzącej zwyczajnie wyjął zza pazuchy rewolwer i strzelił w głowę uczestnikowi trwającej w mieście demonstracji prodemokratycznej, czyniąc z niego dożywotniego kalekę. Po prawie 25 latach obydwaj zresztą spotkali się twarzą w twarz i straszliwie ranny wówczas opozycjonista wybaczył swojemu oprawcy. Ale to już temat na inną historię. Do dzisiaj we wszystkich opracowaniach i wspomnieniach podkreśla się, że tamtego dnia Serbia znalazła się o krok od wojny domowej. W czasie protestów zginął również inny działacz opozycji.

Organizowanie przez tracące zaufanie społeczne władze oficjalnych wieców poparcia to oznaka słabości i zapowiedź nadchodzącego końca

Niemal identyczny speech jak ten, który 16 sierpnia 2020 r. wygłosił Łukaszenka, Milošević miał 2 października 2000 r. w transmitowanym przez telewizję orędziu. Było to zaledwie na trzy dni przed jego ostatecznym upadkiem, tym razem wyniku protestów po sfałszowanych wyborach prezydenckich. Podobnie straszył NATO, globalizmem, twierdził, że Serbia „nie pozwoliła zrobić z siebie niewolników i taniej siły roboczej, jak inne kraje Europy środkowo-wschodniej”. Podkreślał, że „nie sprzedał swojego kraju i jego zasobów”, zupełnie zapominając, że trzy lata wcześniej sprzedał największą i pełniącą funkcję monopolisty na rynku firmę telekomunikacyjną Telekom Srbija. Twierdząc, że broni przed wyzyskiem wielkiego kapitału zachodniego obywateli Serbii zapomniał też, że za jego rządów zlikwidowano resztki samorządu pracowniczego w wielkich zakładach pracy, istniejące od czasów rządów marszałka Tito.

Identycznie, snując wczoraj narrację o tym, jak to uratował kraj przed głodem i anihilacją w latach dziewięćdziesiątych, Łukaszenka zapomniał, jak w jeszcze 10-11 lat temu lansował program prywatyzacji kilkuset największych państwowych przedsiębiorstw. Nie wspominał, jak to po wizycie Silvio Berlusconiego zapraszał do kraju kapitał włoski, a później niemiecki i skandynawski. 16 sierpnia w Mińsku snuł naiwną i starą jak świat opowieść, że to właśnie on w 1994 r., wygrywając ostatnie demokratyczne wybory głowy państwa, dokonał prawdziwej rewolucji i przywrócił ojczyźnie rzekomą godność.

Słabnący dyktatorzy zazwyczaj cechują się odklejeniem od rzeczywistości w stopniu wprost niezmierzonym. Pisał już o tym Ryszard Kapuściński w „Cesarzu”. Nie zauważają, że świat wokół zmienił się diametralnie i ich opowieść o wstawaniu z kolan – bo niemal dosłownie taki wątek pojawił się w wystąpieniu Łukaszenki w niedzielę – są niewiarygodne i zupełnie nie działają. Zwłaszcza na młode pokolenie, które nie zna już innego świata niż życie w opresyjnym systemie. Próby odwołania się do poparcia mitycznego i wyobrażonego „ludu” lub tak samo mitycznej milczącej większości, „chcącej żyć i pracować w spokoju”, brzmią jak kpiny. Nowy uformowany naród polityczny nie chce już słuchać wulgarnej, ufundowanej na całkiem namacalnej i odczuwalnej przemocy państwa słownej papki, podlanej sosem rzekomej obrony suwerenności oraz równie zmyślonej równości i sprawiedliwości. Duch rzeczywistej suwerenności i niepodległości jest już w takich chwilach zupełnie w innym miejscu. Pośród tych, którzy mówią „dość!”, a nie bronią urojonego porządku i spokoju.

Wesprzyj Więź

Historia najnowsza naszego regionu jednoznacznie pokazuje, że organizowanie przez tracące zaufanie społeczne władze oficjalnych wieców poparcia to oznaka słabości i zapowiedź nadchodzącego końca.

Tekst pierwotnie opublikowany na Facebooku. Tytuł od redakcji

Przeczytaj także:
„Jak liderka z przypadku przywróciła społeczeństwu głos. Historia sukcesu białoruskiej opozycji” 
„Polska nie może udzielić Białorusi konkretnego wsparcia. Z własnej woli”

Podziel się

Wiadomość