Napięcia na linii Warszawa-Bruksela oraz chaos w naszym MSZ każą wątpić w to, że polska dyplomacja realnie pomoże Białorusinom na forum międzynarodowym.
Od lat w Polsce czekaliśmy na przebudzenie Białorusinów, na ich społeczny zryw. Gdy do wreszcie do niego dochodzi, gdy nasi sąsiedzi domagają się wolnych i sprawiedliwych wyborów oraz odejścia rządzącego ćwierć wieku dyktatora – okazuje się, że Polska jest pozbawiona narzędzi realnego wsparcia. Z własnej woli.
Próby obłaskawienia dyktatora
O postawie obecnych polskich władz w sprawie Białorusi można napisać wiele gorzkich słów. Szczególnie niechlubnie zapisał się były marszałek Senatu Stanisław Karczewski, który po wizycie w Mińsku w grudniu 2016 roku nazwał Alaksandra Łukaszenkę „ciepłym człowiekiem”. Polskie media obiegły zdjęcia białoruskiego dyktatora i przewodniczącego izby wyższej w przyjaznym uścisku. Ówczesne próby nawiązania komunikacji z oficjalnym Mińskiem zbiegły się z zapowiedziami obcięcia finansowania telewizji Biełsat. „Co tak naprawdę ważnego zaproponował polskiemu rządowi Łukaszenka, że warto zaryzykować utratę wiarygodności Polski?” – pytała wtedy w „Więzi” Agnieszka Magdziak-Miszewska.
Próby obłaskawienia Łukaszenki przez rząd Zjednoczonej Prawicy szczęśliwie zostały później zarzucone. Zabrakło jednak działań, które politykę wobec Białorusi mogłyby wypełnić konkretną treścią. Jest to o tyle zaskakujące, że najbardziej spektakularne w ostatnich dekadach działania polskiej strony – uruchomienie Biełsatu czy programu stypendialnego im. Konstantego Kalinowskiego – były podejmowane za poprzednich rządów Prawa i Sprawiedliwości. Nie jest więc tak, że to temu ugrupowaniu jest przypisana jakaś szczególna indolencja w tych kwestiach. Dlaczego zatem tym razem zabrakło woli politycznej?
Bałagan kompetencyjny
Być może źródłem problemu jest to, że dyplomacja, podobnie jak inne sfery działalności politycznej, stała się pod rządami Zjednoczonej Prawicy politycznym łupem, podporządkowanym wymogom walki z mniej lub bardziej wyimaginowanymi wrogami: ideologią LGBT, skomunizowanym sądownictwem czy wtrącającą się w nasze wewnętrzne sprawy Brukselą. Przykładem takiego działania jest m.in. postawa wiceministra spraw zagranicznych Pawła Jabłońskiego, który w styczniu br. wezwał do MSZ przedstawiciela Komisji Europejskiej w Warszawie po wypowiedzi rzecznika KE Christiana Wiganda poddającą w wątpliwość praworządność Trybunału Konstytucyjnego w Polsce – rzecz niespotykana w historii polskiego członkostwa w Unii Europejskiej.
Nakłada się na to bałagan kompetencyjny w MSZ: konia z rzędem temu, kto połapie się w podziale obowiązków między zastępcami ministra spraw zagranicznych. W sytuacji, gdy w lipcu na Białorusi narastało społeczne niezadowolenie, a władze odmówiły rejestracji części niezależnych kandydatów, po czym przystąpiły do masowych aresztowań, w polskim MSZ nie sposób było odnaleźć osobę odpowiedzialną za politykę wschodnią. Odpowiedzialny początkowo (od marca 2019 roku) za ten odcinek wiceminister Marcin Przydacz oddał ją Maciejowi Langowi. Ten jednak w czasie protestów na Białorusi szykował się już do objęcia placówki w Bukareszcie. W rezultacie kwestie wschodnie pozostały w MSZ bez „opiekuna” (według obecnego podziału kompetencji za politykę wschodnią znów odpowiada Przydacz).
Na obraz całości składa się dodatkowo fakt, że żaden z obecnych zastępców Jacka Czaputowicza nie ma doświadczenia dyplomatycznego, nigdy nie kierował placówką zagraniczną, nigdy w niej nawet nie pracował. Z kolei szef dyplomacji już jakiś czas temu zadeklarował, że czas na odejście ze stanowiska…
Za oświadczeniami muszę pójść realne działania
Paradoksalnie, wczorajszy wieczór i dzisiejszy poranek przyniosły wieści pozytywnie świadczące o polskiej reakcji na wydarzenia na Białorusi. Prezydenci Polski i Litwy Andrzej Duda i Gitanas Nausėda wydali wspólne oświadczenie wzywające białoruskie władze do „powstrzymania się od przemocy i do respektowania podstawowych wolności, praw człowieka i obywatela, w tym praw mniejszości narodowych i wolności słowa”. Szkoda, że na podobne wspólne stanowisko obaj prezydenci – zapewniający na co dzień o przyjaznych stosunkach łączących Polskę i Litwę – nie zdobyli się przed wyborami, nie korzystając choćby z okazji 610. rocznicy bitwy pod Grunwaldem.
Na pozytywne odnotowanie zasługuje też dzisiejsza inicjatywa premiera Mateusza Morawieckiego. Zaapelował on do szefa Rady Europejskiej Charlesa Michela i przewodniczącej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen o zwołanie nadzwyczajnego szczytu Unii Europejskiej w sprawie Białorusi. „Musimy solidarnie wesprzeć Białorusinów w ich dążeniu do wolności. Stąd też inicjatywa szefa polskiego rządu, aby nad tą sprawą pochyliła się Rada Europejska” – brzmi komunikat rządu. Dobrze, że pojawiła się inicjatywa postawienia sprawy Białorusi na forum ogólnounijnym. Dobrze, że z tą inicjatywą wychodzi Polska.
Gdy w lipcu na Białorusi władze odmówiły rejestracji części niezależnych kandydatów, po czym przystąpiły do masowych aresztowań, w polskim MSZ nie sposób było odnaleźć osobę odpowiedzialną za politykę wschodnią
Za oświadczeniami powinny pójść realne i konkretne działania polegające na wsparciu białoruskiego społeczeństwa obywatelskiego. Co najmniej tego rodzaju, co wcześniej Biełsat czy stypendium Kalinowskiego. Powinny im też towarzyszyć działania dyplomacji skierowane na to, aby na Białoruś zwrócić uwagę państw zachodnich, a nawet USA, z którymi (jeśli wierzyć „Wiadomościom TVP”) mamy stosunki tak dobre jak nigdy w historii.
Czy tak się stanie? Stan relacji na linii Warszawa-Bruksela, osłabionych sporem w sprawie praworządności, oraz sytuacja w MSZ, które zostało podporządkowane wymogom wewnętrznej politycznej walki, każą w to wątpić.
Przeczytaj też tekst Igora Isajewa „Jak liderka z przypadku przywróciła społeczeństwu głos. Historia sukcesu białoruskiej opozycji”.