Około pół miliona głosów może znaczyć wszystko. Przekonali się o tym Rafał Trzaskowski, a wcześniej Al Gore.
Al Gore startował w amerykańskich wyborach prezydenckich w 2000 r., po tym jak przez dwie kadencje pełnił funkcję wiceprezydenta w administracji Billa Clintona. Powszechnie uważa się, że był jedną z najpotężniejszych i najpopularniejszych osób zajmujących drugą pozycję w kraju.
To właśnie jemu przypisuje się sukcesy związane ze wzrostem gospodarczym w trakcie kadencji Clintona. Odegrał dużą rolę w powstaniu i upowszechnieniu internetu. Był naturalnym kandydatem Partii Demokratycznej na kolejnego prezydenta, nawet mimo faktu, że długo bronił Clintona w związku z oskarżeniami Moniki Lewinsky i rozpoczętą procedurą impeachmentu. Dawał nadzieję, że pod jego przywództwem Stany Zjednoczone nadal będą kroczyć obraną ścieżką rozwoju.
Rafał Trzaskowski był natomiast – i wciąż jest – uznawany za jednego z najzdolniejszych polityków Platformy Obywatelskiej młodszego pokolenia. To były europoseł, minister administracji i cyfryzacji, sekretarz stanu w MSZ. Obecnie rządzi największym polskim miastem. Gdy zastąpił w wyścigu prezydenckim Małgorzatę Kidawę-Błońską, udało mu się obudzić nadzieję wielu ludzi – że oto w końcu możliwe staje się pokonanie PiS.
Uznanie porażki
Sytuacja ubiegających się o urząd prezydenta Gore’a i Trzaskowskiego pod kilkoma względami była podobna. W obu przypadkach pojawiły się kontrowersje: u Gore’a chodzi oczywiście o głosowanie na Florydzie. Różnica między głosami oddanymi na niego oraz na startującego z ramienia Partii Republikańskiej George’a W. Busha była tak niewielka, że stacje telewizyjne kilkakrotnie zmieniały komunikat o tym, kto wygrał, zdobył głosy elektorskie i tym samym został kolejnym prezydentem.
Gore początkowo uznał porażkę, jednak szybko się z tego wycofał, gdy okazało się, że możliwa jest procedura ponownego przeliczenia głosów. Na czym polegały kontrowersje? Było ich wiele. Wśród najważniejszych można wymienić te, że niedługo przed wyborami z rejestru wyborców zostało wykreślonych około 50 tys. osób, głównie czarnoskórych, tradycyjnie związanych z Demokratami, czyli potencjalnych zwolenników Gore’a. Po drugie gubernatorem Florydy był Jeb Bush, brat kandydata. Mocno działał na rzecz zaprzestania przeliczania głosów, wyraźnie faworyzując Busha Jr. Ostatecznie procedura została wstrzymana przez Sąd Najwyższy, co wiele osób uznało za skandal. Gore zdecydował się pogodzić z przegraną, by – jak powiedział – uchronić kraj przed większymi podziałami.
W przypadku Trzaskowskiego wszyscy wiedzą, że nie miał równych szans w starciu z Andrzejem Dudą. Miał na kampanię tylko kilka tygodni, znacznie mniejszy budżet, do tego po stronie urzędującego prezydenta stała nie tylko propagandowa machina TVP, ale też członkowie rządu, na czele z premierem Mateuszem Morawieckim, który jeździł po kraju i agitował na rzecz Dudy. Wszystko to razem sprawiło, że Platforma postanowiła złożyć protesty wyborcze (podobnie jak osoby, które z różnych powodów – na przykład błędów w profilu zaufanym – nie mogły oddać głosu). Nie przyniosły one jednak efektów i to Duda spędzi w Pałacu Prezydenckim kolejne pięć lat.
Zarówno Gore’owi, jak i Trzaskowskiemu zabrakło niewiele. Ten pierwszy w głosowaniu powszechnym uzyskał 543 816 głosów więcej niż George W. Bush, jednak z powodu przegranej na Florydzie otrzymał 5 głosów elektorskich mniej od swojego przeciwnika. Dlatego też można powiedzieć, że te kilkaset tysięcy głosów więcej nie miało – w amerykańskim systemie – żadnego znaczenia. Trzaskowskiemu, by pokonać Dudę, zabrakło 422 386 głosów.
Gore na koronawirusa
Niewielkie różnice, ale spore konsekwencje. Pofantazjujmy: kto wie, jak wyglądałyby Stany Zjednoczone, gdyby prezydentem został Gore. Wprawdzie można byłoby mieć nadzieję, że wzrost gospodarczy będzie trwać, jednak warto pamiętać, że to właśnie za czasów Clintona i Gore’a w Białym Domu w życie weszła ustawa Gramm-Leach-Bliley, która zniosła regulacje w sektorze finansowym i pozwoliła na konsolidację banków komercyjnych, inwestycyjnych, firm ubezpieczeniowych i inwestycyjnych w jednej instytucji, co w sporym stopniu przyczyniło się do kryzysu w 2008 r.
Warto pamiętać, że to właśnie za czasów Clintona i Gore’a w Białym Domu w życie weszła ustawa Gramm-Leach-Bliley, która przyczyniła się do kryzysu w 2008 r.
Biorąc pod uwagę, że Gore pełni obecnie funkcję starszego doradcy w Google oraz zasiada w radzie nadzorczej Apple, trudno byłoby oczekiwać od niego choćby reformy systemu podatkowego w kierunku większej progresji i zmniejszenia nierówności. Z drugiej jednak strony powstaje pytanie, czy Stany Zjednoczone uwikłałyby się w wojnę w Iraku, której Gore był gorącym przeciwnikiem i od samego początku krytykował administrację Busha Jr. za decyzję o ataku na to państwo.
Warto pamiętać, że jednym z postulatów Gore’a w kampanii była rozbudowa Medicare, czyli programu ubezpieczeń społecznych dla seniorów i osób z niepełnosprawnościami oraz stworzenie systemu powszechnej opieki zdrowotnej w całym kraju. Gdyby udałoby mu się to zrobić, przyczyniłby się to do rozwiązania, a przynajmniej ograniczenia, wielu problemów społecznych. Na pewno kraj byłby dziś lepiej przygotowany na pandemię koronawirusa.
Jeszcze jedno. Jak wiadomo, Gore jest niezwykle aktywnym działaczem na rzecz walki ze zmianami klimatycznymi. Odegrał dużą rolę w stworzeniu protokołu z Kioto z 1997 r., międzynarodowego traktatu, którego celem było przeciwdziałanie globalnemu ociepleniu. Co prawda USA nie ratyfikowały dokumentu, bo – jak przyznawał sam Gore – nie wszystkie kraje były gotowe wypełniać swoje zobowiązania. Można jednak wyobrazić sobie, że gdyby to Gore zasiadł w Białym Domu, doprowadziłby do ratyfikacji protokołu, a następnie prowadziłby politykę międzynarodową w taki sposób, by minimalizować katastrofę klimatyczną.
Pociągające political-fiction
A gdyby do Pałacu Prezydenckiego dostał się Trzaskowski? Owszem – nie dość, że bylibyśmy świadkami wielkiego starcia między nim a rządem, co w najbardziej skrajnym przypadku mogłoby doprowadzić do – przynajmniej częściowego – paraliżu państwa w trakcie pandemii, to kolejne napięcia powstałyby w Warszawie, w której PiS zainstalowałby swojego komisarza.
Z drugiej strony prezydentura Trzaskowskiego mogłaby oznaczać, że za jakiś czas – na przykład w przyszłym roku – doszłoby do przedterminowych wyborów parlamentarnych. PiS nie tylko mógłby wtedy stracić władzę, ale też zmieniłby się zapewne cały układ partyjny w Sejmie i Senacie. A wtedy nadszedłby czas na, po pierwsze, naprawianie tego wszystkiego, co zdewastował PiS – choćby wymiaru sprawiedliwości, służby cywilnej czy edukacji. Po drugie, rozpoczęłaby się być może przebudowa obecnego systemu (można sobie wyobrazić, że większą rolę w nowym parlamencie odgrywałaby lewica), a także odbudowa pozycji kraju na arenie międzynarodowej, zwłaszcza w Unii Europejskiej. W każdym razie Trzaskowski mógłby blokować rewolucyjny pochód Jarosława Kaczyńskiego.
Prawda, to tylko political-fiction. A jednak pociągające. Zwłaszcza gdy ma się świadomość, jak wygląda rzeczywistość i jak niewiele zabrakło, by mogła być inna, o wiele lepsza.
„Rafał Trzaskowski był natomiast – i wciąż jest – uznawany za jednego z najzdolniejszych polityków Platformy Obywatelskiej młodszego pokolenia. To były europoseł, minister administracji i cyfryzacji, sekretarz stanu w MSZ. Obecnie rządzi największym polskim miastem.”
Proszę mi pokazać jeden, nawet mały, projekt społeczno-polityczny, który Rafał Trzaskowski przeprowadził samodzielnie od początku do końca. Nie znam takiego. Wszystkie funkcje, które piastował, pełnił na tyle krótko, że nie można było rozliczyć go z efektów, bo partia przesuwała go na kolejny odcinek. Porównywanie go pod względem osiągnięć do Gore’a to gruba przesada. Pod tym względem Szymon Hołownia bije go na głowę.