Zima 2024, nr 4

Zamów

Koronawirus ciągnie Trumpa w dół

Donald J. Trump w Ogrodzie Różanym w Białym Domu. Waszyngton, 14 lipca 2020 r. Fot. Tia Dufour / The White House

Joe Biden przekroczył w sondażach próg 50-procentowy. Oprócz niego udało się to tylko dwóm politykom, i to dawno.

Według najnowszych sondaży, gdyby wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych odbyły się teraz, Donald J. Trump przegrałby walkę o reelekcję. Urząd zająłby Joe Biden, były wiceprezydent z czasów Baracka Obamy. Wielu postronnych obserwatorów może to dziwić, biorąc pod uwagę rachityczną kampanię demokraty z Delawere. „Śpiącemu Joe”, jak najcześciej określa go Trump, sprzyja jednak kilka czynników. 

Koronawirus krzyżuje szyki Trumpowi

Pierwszym z czynników jest bez wątpienia pandemia koronawirusa, który sieje spustoszenie w USA. Kolejnymi – jej liczne konsekwencje, w tym recesja i bezrobocie.

Liczba zachorowań przekroczyła już ponad 3,5 miliona. Ponad 135 tys. osób zmarło na COVID-19, chorobę wywoływaną przez koronawirusa. Jeszcze do niedawna, przede wszystkim za sprawą Nowego Jorku, który był epicentrum zachorowań, chorobę portretowano jako bolączkę „niebieskiej”, demokratycznej, Ameryki. Zmieniło się to przez ostatnie kilkanaście dni, ze względu na gwałtowny przyrost zachorowań w stanach południowych, w większości „czerwonych” – tzw. pasie słońca (Sun Belt). 

Konserwatywni gubernatorzy Florydy i Texasu, Ron DeSantis i Gregg Abott, którzy nie byli zwolennikami lockdownów, już w drugiej połowie czerwca zaczęli wycofywać się z luzowania obostrzeń koronawirusowych. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę rosnącą liczbę zachorowań w ich stanach i fakt, że Floryda przed kilkoma dniami pobiła niechlubny rekord stanu Nowy Jork pod względem dziennej liczby nowych przypadków (ponad 15 tys. mieszkańców Florydy zachorowało na COVID-19 12 lipca, podczas gdy 4 kwietnia w Nowym Jorku zanotowano 12 274 zachorowań).

Demokraci są przekonani, że konsekwencją „minimalistycznej” kampanii Bidena będzie popełnienie przez Trumpa politycznego samobójstwa

Pod znakiem zapytania stoi też frekwencja na konwencji wyborczej republikanów, która została przeniesiona z Charlotte w Karolinie Północnej do Jacksonville na Florydzie. Wielu polityków, w tym starsi senatorowie (Chuck Grassley z Iowa, Mitt Romney z Utah, Lamar Alexander z Tennessee, Susan Collins z Maine i Lisa Murkowski z Alaski), już teraz zapowiada, że nie pojawią się na Florydzie pod koniec sierpnia. 

Bagatelizowanie choroby przez Trumpa i określanie jej mianem „kung flu” powodowanej przez „chińskiego wirusa”, nie zmienia faktu, że pandemia pokrzyżowała plany obu partiom politycznym.

Demokratom – przede wszystkim ze względu na wiek Bidena. 77-letni polityk jest w grupie zwiększonego ryzyka zachorowań. Do niedawna w zasadzie nie wychodził z domu w Wilmington, przez co stał się obiektem drwin republikanów i prawicowych komentatorów. Współpracownicy Trumpa usilnie starali się spopularyzować hashtag #HidenBiden („ukryty Biden”). Brad Parscale, jeszcze niedawno szef kampanii obecnego prezydenta, a teraz starszy doradca ds. danych i kampanii digitalowych, liczył, ile dni minęło od ostatniej konferencji prasowej z udziałem demokraty. Cel był prosty: sprowokować byłego wiceprezydenta do wyjścia „z piwnicy,” czyniąc go łatwiejszym celem dla sztabu wyborczego Trumpa i sprzyjających mu organizacji politycznych wspierających reelekcję. 

Republikanie, na czele z prezydentem, są krytykowani za działania w walce z epidemią. Co więcej, Amerykanie negatywnie oceniają stanowisko prezydenta wobec zamieszek spowodowanych śmiercią Afroamerykanina George’a Floyda. Z lękiem patrzą na wskaźniki gospodarcze, w tym wysokie bezrobocie spowodowane „zamrożeniem” gospodarki. 

Brak kampanii najlepszą kampanią 

Rachityczna kampania Bidena, spędzająca jeszcze pewien czas temu sen z powiek strategów Partii Demokratycznej, byłaby trudna do obrony i mało skuteczna w „normalnym” cyklu wyborczym. Obecna sytuacja w Stanach Zjednoczonych z normalnością nie ma jednak nic wspólnego. Wymuszona przez pandemię zmiana planów demokratów może okazać się, paradoksalnie, zbawienna dla partii. 

Do tego sam Trump należy do osób, które są na bakier z konwenansami i utartymi schematami. Zabierając głos podczas wystąpień publicznych czy tweetując do fanów, najczęściej dzieli i podsyca nastroje społeczne. Było tak choćby w przypadkach mniej czy bardziej zawoalowanych gróźb użycia siły wobec protestujących po śmierci Floyda; brutalnego rozpędzenia przez policję w Waszyngtonie protestujących, aby Trump mógł zrobić sobie zdjęcie nieopodal Białego Domu, przed ewangelickim kościołem św. Jana, zwanym również kościołem prezydenckim. Jego obsesja na punkcie Baracka Obamy, którego w ubiegłym miesiącu ponownie oskarżył o „zdradę”, a także brak pomysłu na kampanię, nie licząc wymyślania nowych wyzwisk dla politycznych przeciwników czy ataków na dr. Fauciego, dyrektora Narodowego Instytutu Alergii i Chorób Zakaźnych, też nie pomagają republikańskim strategom. 

Jeszcze kilka tygodni temu wyraźnie zmartwionych praktycznie nieistniejącą kampanią Bidena było wielu członków establishmentu demokratów. Na alarm bili na początku maja byli wpływowi doradcy Obamy, David Axelrod i David Plouffe, w artykule dla the „New York Times’a”. Sugerowali konieczność zaimplementowania zmian w strategii wyborczej, aby mieć szanse na wygraną w listopadowych wyborach. Teraz demokraci są przekonani, że konsekwencją „minimalistycznej” kampanii Bidena będzie popełnienie przez Trumpa politycznego samobójstwa.

Zadowoleni są również z tego, że mniejsza „ekspozycja” Bidena jest równoznaczna z mniejszym ryzykiem popełniania przez niego lapsusów słownych, z których słynie. W dobie wszechobecnych social mediów, nawet niezdarne picie wody czy sposób chodzenia mogą okazać się zgubne dla polityka. Przekonał się o tym niedawno sam Trump, kiedy w internecie huczało na temat jego stanu zdrowia. Stało się tak 13 czerwca, kiedy w czasie wystąpienia z okazji wręczania dyplomów absolwentom prestiżowej uczelni West Point pił wodę ze szklanki podtrzymując ją dwiema rękami, a po rampie prowadzącej do mównicy schodził stawiając drobne kroki. Określono to nawet mianem #RampGate, co w wolnym tłumaczeniu można określić „aferą rampową”.

Czy sondaż prawdę nam powie?

Wesprzyj Więź

Średnia z sondaży przeprowadzonych do tej pory pokazuje, że przewaga Bidena nad Trumpem wynosi obecnie nieco ponad 8 punktów procentowych (stan na 15 lipca). Niektórzy machają na nie ręką, twierdząc, że sondaże nie przewidziały porażki Hillary Clinton w wyborach z 2016 roku. Warto jednak zauważyć, że przewaga Clinton na cztery miesiące przed wyborami wynosiła około 4 puntów procentowych, a więc oscylowała w granicy błędu statystycznego. Co więcej, Biden przekroczył w sondażach próg 50-procentowy. Oprócz niego udało się to tylko dwóm politykom, i to dawno: Richardowi Nixonowi w 1972 roku i Ronaldowi Reaganowi w 1984 roku. 

Trump, jak to Trump, robi dobrą minę do złej gry, twierdząc, że „rośnie w sondażach”, co nijak się ma do rzeczywistości. O tym, że obawia się jednak przegranej ze „śpiącym Joe” niech świadczy zmiana na stanowisku szefa kampanii. Od 16 lipca jest nim nie Brad Parscale, a Bill Stepien, który był głównym doradcą byłego gubernatora New Jersey, Chrisa Christiego. 

O tym, czy mała aktywność Bidena spowoduje, że wybory okażą się sprawdzianem popularności Trumpa, i w końcu, czy Trump rzeczywiście ten sprawdzian obleje, przekonamy się już 3 listopada. 

Podziel się

Wiadomość