Za patriotyczny obowiązek uważał nie pochlebianie i pokrzepianie, ale rozrywanie narodowych ran, żeby nie zarosły błoną, nie tyle może podłości, ile samozadowolenia, przechodzącego w samouwielbienie.
Życie Jana Karskiego, jednego z najpiękniejszych naszych bohaterów, kryje w sobie wiele tajemnic. Co nie upoważnia licznych biografów do fabularyzowania, często bez ładu i składu, taktu i sensu, opowieści o losach Karskiego. Łącznie z wymyślaniem, a następnie cytowaniem dosłownie dialogów i scen, w których miałby brać żywy udział.
Zwłaszcza że umiał mówić publicznie precyzyjnie i elegancko. Był też człowiekiem dyskretnym, jeśli chodzi o życie prywatne i sprawy publiczne, te ostatnie objęte klauzulą ścisłej poufności, której przestrzegał zawodowo w służbie państwu polskiemu i amerykańskiemu. Dotyczy to zarówno publicystyki Karskiego, jak jego raportów, wywiadów czy okolicznościowych wystąpień.
Przeminęła moda na Polskę
Sam Karski jest też autorem dwóch książek świetnie napisanych, a całkowicie różnych pod względem charakteru i przeznaczenia. „Tajne państwo” powstało w 1944 roku. Autor, dochowując prawdopodobieństwa psychologicznego i politycznego, retuszuje czas i miejsce akcji, przeinacza nazwiska, słowem – maskuje rzeczywistość. Wszak wojna zbliża się do końca, ale jeszcze trwa, a po wojnie też nie wiadomo, co i jak będzie. Zwłaszcza w Polsce.
„Tajne państwo” nie ma ambicji naukowych ani ideologicznych. Celem książki było przybliżyć alianckiemu czytelnikowi realia polskiego życia pod niemiecką okupacją. I dać mu pojęcie, popularne wyobrażenie, czym był ruch oporu, to znaczy fenomen podziemnego „tajnego” polskiego państwa. Jak ono funkcjonowało, jakimi posługiwało się metodami.
W narracji „Tajnego państwa” znać też rękę doświadczonego wydawcy, który we własnym oczywistym interesie zadbał o powodzenie książki. Stąd romansowe i sensacyjne klimaty, które jednak, zapewne Karski zadbał o to, nie odbierają książce powagi. Do jej znacznego − ponad czterysta tysięcy sprzedanych egzemplarzy − sukcesu, który choć okazał się nietrwały, przyczynił się osobiście sam Karski, atrakcyjny autor na spotkaniach z czytelnikami.
Ale sukces „Tajnego państwa” przeminął szybko i definitywnie. Jak moda na Polskę, polską trudną sprawę, która stała się dla aliantów, związanych tajnymi umowami, a wkrótce potem jawnymi układami ze Stalinem, kłopotliwym balastem.
Sam Karski po latach nie przypisywał „Tajnemu państwu” trwalszego znaczenia. Uważał nawet, że w niepodległej Polsce jej wydanie nie ma większego sensu.
Zwolennik ciepłej wody w kranie?
Nieporównanie wyżej od „Tajnego państwa” ceni Karski książkę, której poświęcił kilkanaście lat powojennego życia, „Wielkie mocarstwa a sprawa polska. Od Wersalu do Jałty”. Pisał ją „ze względów uczuciowych”, jak powiedział w 1991 roku Jerzemu Korczakowi (autorowi pierwszej biografii Karskiego). „No i przegraliśmy tę wojnę. Nie mogłem tego nerwowo wytrzymać”. Stwierdza Karski w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego”, którego udzielił zaraz po swoim pierwszym przyjeździe do wolnego kraju: świata nic nie obchodzi, że Polska nie wydała Quislinga. Konstatuje również historiozoficznie, że od zwycięstwa wiedeńskiego i pokoju karłowickiego Polska nie jest panią swego losu. Jej los zależy od koniunktury międzynarodowej, którą rządzą wielkie mocarstwa.
Mimo że 17 września 1939 roku Armia Czerwona wkroczyła do Polski, Warszawa dalej się broni. A przecież, powiada Karski po latach, już za wolnej Polski, nie była własnością prezydenta Starzyńskiego i generała Czumy (nie przypadkiem generał Czuma jest na drugim miejscu). Warszawa budowana była przez całe pokolenia od wieków.
Mówi po latach bohater II wojny światowej, a więc można i wypada mu wierzyć: „Nic nie jest ważniejsze od tego, żeby podnieść standard ludzi, żeby mieli więcej mieszkań, żeby mogli wychować i wykształcić dzieci, żeby się choć trochę podnieść w górę, bo przecież jesteśmy na dole”. A więc byłby również zwolennikiem ciepłej wody w kranie? Czyli nie nadaje się na patrona „dobrej zmiany”, mimo że przez całe życie pozostanie Polakiem katolikiem, oczywiście w swoim własnym rozumieniu, które między innymi dopuści przyjęcie obywatelstwa amerykańskiego.
A co do prezydenta Starzyńskiego, niezależnie od krytycznego spojrzenia na sens obrony stolicy w beznadziejnej sytuacji, Karski wydaje się mieć, podejrzewam, ukrytą, osobistą pretensję, że to Starzyński skłonił mu brata Mariana do przyjęcia komendantury warszawskiej policji na czas pierwszych miesięcy okupacji.
Bez wyjścia
W tymże 1997 roku rozmawia Jan Karski dla „Gazety Wyborczej” z Andrzejem Friszke. Rozmowa wielokrotnie przekształca się w dyskusję, z tym że dobrze wychowany absolwent Uniwersytetu Warszawskiego jest pod zrozumiałym wielkim wrażeniem spotkania z profesorem bohaterem i nie ośmiela się z nim polemizować.
Na przykład, kiedy Karski krytykuje polski zwyczaj wszczynania powstań narodowych, wskazując na Czechów, którzy pozostając pod panowaniem austriackim przez czterysta lat, nie wynarodowili się. No tak, ale można by zauważyć, że to panowanie było dominacją, nie okupacją. W końcu premiera „Don Giovanniego”, arcydzieła geniuszu Mozarta, odbyła się właśnie w Pradze. Bułgarzy i Rumuni, powiada profesor, byli pod panowaniem tureckim czterysta pięćdziesiąt lat i też się nie wynarodowili. Ale wasalna zależność ziem, które w XIX wieku złożyły się na Rumunię, zmieniała się przez stulecia. Co zaś do Bułgarów, chyba tylko Grecy czy na drugim końcu Europy Irlandczycy (a wcale nie Polacy!) mogliby z nimi rywalizować, jeśli chodzi o gotowość do krwawych beznadziejnych niepodległościowych zrywów. Chociaż świat podobnie interesował się nimi w nader umiarkowany sposób. Sprawa polska była przynajmniej okresami modna. Ale mniejsza o te dyskusyjne przykłady.
Profesor Karski dzieli się z młodym człowiekiem opinią, powziętą na podstawie osobistych, historycznych doświadczeń i wieloletnich studiów, że niezależnie od popełnionych błędów, Polska nie miała w tej wojnie szans na niepodległość. A ten determinizm prowadzi go do wyraźnego historiozoficznego pesymizmu.
Zatem, zdaniem Karskiego, nie sposób zwalić całej odpowiedzialności za klęskę indywidualnie na tego czy innego polityka lub generała. To byłoby zbyt proste i właściwie optymistyczne. Ot, zwyczajny, ludzki błąd do naprawienia. Sytuacja Polski była beznadziejna, bez wyjścia.
Zdaniem Karskiego, Polska nie miała w II wojnie światowej szans na niepodległość. A ten determinizm prowadzi go do wyraźnego historiozoficznego pesymizmu
Dlatego Karski nie potępia, jak można by się po nim spodziewać, decyzji o rozpętaniu powstania warszawskiego. Ubolewając nad zniszczeniem stolicy i stratami ludzkimi, tłumaczy decyzję o powstaniu naiwnością i niewiedzą co do prawdziwie nieistotnej pozycji międzynarodowej Polski. Gdyby, tłumaczy profesor, powstanie nie wybuchło, a wybuchnąć jego deterministycznym zdaniem musiało, rozegrałby się inny czarny scenariusz, bo sprawa polska nie miała większego znaczenia dla Wielkiej Trójki decydującej właśnie o losach świata.
I nie miał na to żadnego wpływu polski wysiłek zbrojny na Zachodzie. Wielkie dni małej floty, na przykład kontrtorpedowca „Piorun”, który, jak można było wyczytać z młodzieżowych lektur, przez godzinę z górą wytrzymywał pojedynek ogniowy z pancernikiem „Bismarck”.
Podobnie ruch oporu, który opisywał Karski w „Tajnym państwie”, nie miał większego znaczenia dla alianckiego zwycięstwa. Zaszczytny, ale przecież nierozstrzygający, udział polskiego lotnictwa w bitwie o Anglię. W cytowanym wywiadzie wręcz twierdzi Karski, że tego tajnego czy podziemnego państwa było za wiele, a jego działalność zbyt drogo kosztowała. (Podobne zdanie wyraził kiedyś w dyskusji w warszawskim Instytucie Historycznym profesor Jerzy Jedlicki, który uważał, że w działalności podziemnej zbyt wiele było szkoleń wojskowych, za mało działalności edukacyjnej). Bo wojny, mówił Karski, nie wygrywają podziemia, tylko tysiące czołgów, samolotów i dziesiątki okrętów, których z natury rzeczy ruchy oporu nie posiadały.
Te trudne uwagi dziś jeszcze prowokują do emocjonalnych sporów, a wtedy były problematyczne czy wręcz nie do przyjęcia dla ludzi zaangażowanych w czynną walkę o niepodległość. Słowem, nie ma się co dziwić, że Karskiemu trudno było znaleźć wspólny język z emigracją wojskową i polityczną. I wzajemnie, emigracji z Karskim. Jego bolesna trzeźwość rozmijała się ze złudzeniami, które pomagały żyć ludziom, skazanym na klęskę, ale walczącym w kraju czy na innych frontach wojny światowej.
„Narody sumienia nie mają”
Podobnymi, krytycznymi refleksjami dzieli się Karski dopiero w pół wieku z górą po zakończeniu wojny. Czy wcześniej, kiedy czuł się gorliwym i dobrze poinformowanym żołnierzem polskiego państwa, nie trapiły go podobnie trudne pytania i zwątpienie?
Wiedział i widział, jak to określił, „zbyt wiele”, ale doświadczenie naocznego świadka, który próżno próbuje swoją wiedzą bezskutecznie poruszyć sumienie wielkich tego świata, zachował dla siebie na długie lata. Przez właściwą mu lojalność wobec zwierzchników, którzy reprezentowali lepiej czy gorzej polską sprawę. Która była słuszna, choć jak zapewne od pewnego czasu domyślał się, jest już przegrana. Ale w odróżnieniu od wielu krajowych autorów, którzy oburzają się na kolejne zdrady Zachodu (nawet je po kolei wyliczają), nie skarży się, nie tłumaczy, że to przecież nieładnie zostawiać pierwszego sojusznika w trudnej sytuacji. Bo wie, że jest to bezcelowe. Władcy tego świata doskonale wiedzieli, co robią. Bo Roosevelt, który pozostaje dla Karskiego „wielkim mężem stanu”, nie był przecież „prezydentem Polski, Estonii ani Żydów, tylko Stanów Zjednoczonych”. Cytowanie Estonii, jako symbolu nic nieznaczącego państwa, świadczy o gorzkiej ironii Karskiego, a także przyjęciu przezeń do wiadomości takiego sposobu myślenia.
Mógłby tu zacytować powiedzenie polskiego „politologa” z XIX wieku, który szeroko jest znany jako komediopisarz, a także zgrabny pornograf, Aleksandra Fredry. W książce swoich wspomnień z czasów napoleońskich konstatuje Fredro, że „narody sumienia nie mają”. A cóż dopiero mówić o współczesnych przywódcach ogarniętych przemożną namiętnością do władzy, przekonanych o swojej nieomylności, utożsamiających się z interesami swoich państw, co demokratycznie potwierdzają wyborcy.
Prawda o świecie wielkiej polityki
Zresztą takie potwierdzenie wcale nie jest konieczne, czego najlepszym przykładem może być Stalin. Miał bowiem Stalin inne, wiadome (to znaczy, kto chciał, ten o nich wiedział) metody zdobycia i sprawowania władzy. Co jednak Rooseveltowi, Churchillowi oraz Edenowi jakoś zupełnie nie przeszkadzało. To znaczy przeszkadzało w ograniczonym stopniu. A Polacy nie znali stanowiska Roosevelta wobec Polski, łudząc się, że ma zamiar bronić ich sprawy. W sierpniu 1943 roku wysłano do Waszyngtonu via Londyn kuriera podziemia polskiego, Jana Karskiego, który dzięki staraniom ambasadora Ciechanowskiego zyskał możliwość przedstawienia Rooseveltowi sytuacji w okupowanej Polsce oraz eksterminacji Żydów przez nazistów. Roosevelt przyjął go z zainteresowaniem i z sympatią. Zauważył, co prawda, że Polska będzie musiała odstąpić Rosji część swojego terytorium, ale był pewien, że Stalin nie zażąda więcej ponad to, co konieczne, „aby ocalić twarz”. Ponieważ Polska będzie miała poparcie Ameryki, „nie zostanie skrzywdzona”.
A jednak ktoś się zgorszy, jak to możliwe, że nasz bohater, Jan Karski, bez komentarza przytacza opinie Roosevelta, który traktuje Stalina jako mądrego męża stanu. Owo szokujące zdanie cytuje Karski wprawdzie w pół wieku po zakończeniu II wojny światowej, konferencjach w Poczdamie i Jałcie, w całkowicie odmiennej, a dla Polski korzystnej europejskiej sytuacji.
Karski uważał, że podziemnego państwa było za wiele, a jego działalność zbyt drogo kosztowała. Bo wojny, mówił, nie wygrywają podziemia, tylko tysiące czołgów, samolotów i dziesiątki okrętów, których z natury rzeczy ruchy oporu nie posiadały
Wcześniej o pół wieku, w tamtym złym czasie, zapewne nie dopuściłby do siebie myśli o wybitności Stalina w jakimkolwiek sensie. Bo co, miałby wówczas uznać wkroczenie Armii Czerwonej do Polski, ów przysłowiowy nóż wbity w polskie plecy, za racjonalne posunięcie wojskowo-polityczne? Jako po prostu zajęcie przez stalinowską Rosję korzystniejszych pozycji, zanim dojdzie do przewidywalnego starcia z hitlerowską Rzeszą, swoją aktualną aliantką w zbójeckim, operacyjnym sojuszu przeciw Polsce? Chociaż zaufaniem, podziwem i szacunkiem, we własnym interesie, a to znaczy szczerze, w danej chwili, obdarowali Stalina najwięksi przywódcy wolnego świata. Jan Nowak-Jeziorański wspomina swoje wojenne spotkanie z Karskim w Londynie, gdzie dotarł w rok później, jak pisze „po śladach Karskiego”. Pisze Nowak, że był Karski już wówczas, poufnie rzecz jasna, pesymistą, przewidział, jak potoczą się polskie sprawy po wojnie. A Karski jednak służył im do końca, dopóki potrafił mieć nadzieję w ich sens.
Jeśli Karski po pięćdziesięciu latach, już za Polski niepodległej, potrafi przyznać Stalinowi, w latach wojny, zbrodniczy wprawdzie, ale niepodważalny (a tylko taki się liczy) międzynarodowy autorytet, znaczy to, że zdecydowany jest podzielić się z mieszkańcami swojej pierwszej ojczyzny, trudnymi do przyjęcia dla nich i dla siebie samego, prawdami o świecie wielkiej polityki. Przekonany, jak należy przypuszczać, że ludzie wolni zasługują na prawdę. Między innymi taką, że Polska od kilkuset już lat była przedmiotem, nie podmiotem, jak zdarzało się jej łudzić, gry mocarstw. I powinna rozsądnie teraz, dziś, jutro, dla własnej higieny psychicznej i bezpieczeństwa, pogodzić się z faktem, że jej historyczna rola jest ograniczona.
Niebezpieczne pocieszanie
I tu pojawia się nieczęsta u Karskiego nadzieja, że Polska potrafi skorzystać z wyjątkowej szansy związania się z Europą. Rezygnacji z rozpamiętywania doznanych krzywd, którymi nikt na świecie się nie przejmuje. A także przyznania się do własnych błędów. Zrozumienia, że dla ludzi najważniejsze jest ich prywatne, niepowtarzalne życie, bo w ogóle wobec polskiej tradycji jest Karski surowy. Ma prawo, bo sam do niej należał jako zasłużony emisariusz państwa podziemnego. Czy wobec tego wolno mu więcej? Ma prawo mówić, co mu się żywnie podoba? Czy przeciwnie, zdając sobie sprawę z autorytetu, jaki słusznie posiada, winien ważyć słowa? Liczyć się z drażliwością narodu, którego najgorsze doświadczenia dzielił tylko przez kilka swoich bohaterskich lat? W każdym razie Karski, podczas wizyt w wolnej Polsce, w swoich publicznych wystąpieniach (choćby z okazji przyznania mu doktoratów honoris causa), podczas wywiadów, których chętnie udzielał, nie nawiązuje do wypróbowanej tradycji pokrzepiania obolałych serc. Być może dokładniej niż ktokolwiek świadomy tragicznej klęski, którą przyniosła Polsce wojna, uważa mimo wszystko, że pocieszanie i pokrzepianie polskich serc może być dla nich niebezpieczne.
Jego bolesna trzeźwość rozmijała się ze złudzeniami, które pomagały żyć ludziom, skazanym na klęskę, ale walczącym w kraju czy na innych frontach wojny światowej
Bardzo szybko bowiem, właściwie nieuchronnie, owe pokrzepione i rozgrzeszone serca wracają do przekonania o własnej niewinności, która, jak stwierdził, politologicznie dzielny i mądry ułan, Aleksander Fredro, nie występuje między narodami. Ale oto pokrzepione polskie serca już nabierają pewności siebie. Nie zapominają o cierpieniach, których doznały. I roszczeniach, które nigdy się nie przedawnią. Co sprzyja zobojętnieniu na krzywdy innych, szczególnie Żydów, współmieszkańców tej samej ziemi, współobywateli Rzeczpospolitej.
Karski podkreślał wielokrotnie, że jako od kilkudziesięciu lat obywatel Stanów Zjednoczonych Ameryki, nie uzurpuje sobie prawa do osądzania krajowej sytuacji albo udzielania zbawiennych rad. Przy tym zastrzeżeniu poczuwa się jednak Karski, polski bohater i amerykański nauczyciel akademicki, do podzielenia się swoim niewesołym, kombatanckim i światowym doświadczeniem. Czyli za patriotyczny obowiązek uważa nie pochlebianie i pokrzepianie, ale parafrazując słowa Żeromskiego, rozrywanie ran, żeby nie zarosły błoną, nie tyle może podłości, ile samozadowolenia, przechodzącego w samouwielbienie. Przekonania o własnej, wyjątkowej wyższości, że oto byliśmy, jesteśmy, będziemy niezwyciężeni (mamy nawet ostatnio internetowy czterominutowy film na ten temat), bo to się nam właściwie zawsze, po prostu misyjnie, należy.
Wie, o czym mówi, bo sam przed wojną bezkrytycznie wierzył państwowotwórczej propagandzie. Więc rozliczenie z polską polityką mocarstwową (zdawał taki przedmiot na studiach przygotowujących do pracy w dyplomacji) jest też dla Karskiego osobistym rachunkiem sumienia, a dla następnych pokoleń niech będzie, chciałby żywić taką nadzieję, przestrogą.
A może niezwykłe dokonania – wyczyny emisariusza Jana Karskiego były również jakąś formą pośpiesznego, gorliwego zadośćuczynienia za grzechy młodości dumnej i dufnej?
Fragment książki „Wojna według Karskiego”, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2019. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji
O rany, mocny tekst. Ja juz kiedys wspomnialem, ze dane mi bylo rozmawiac z panem S. Likiernikiem, pierwowzorem „Kolumba”. On utozsamial calym swoim zyciem nasz polski romantyzm i rownoczesnie byl jego ostrym krytykiem.