„Degul przyjechał!” – oświadczyłem uroczyście po powrocie od fryzjera. „De gol” – poprawiła mnie matka i moje zwiastowanie mesjasza z Zachodu zapadło się w nieskończoną próżnię obojętności. Ale najgorsze miało dopiero nastąpić – przy wózku dziecięcym (handel był obwoźny) wypełnionym degolówkami.
Pan Rudomina i ja chodziliśmy do fryzjera na ulicę Sarg. Nie bez powodu zapożyczam się u Gałczyńskiego – u niego wiadomo: ulica Sarg jest „jak czarna płyta gramofonowa / z tą samą piosenką od nowa, od nowa”. Jak potrzeba przystrzygania włosów każdego miesiąca.
Chodziliśmy na ulicę Sarg, bo trudno spełniać tak banalną i powtarzalną czynność na ulicach bohaterów PRL, którym włosy już nie rosną – zaklętej w bursztyn legendy Hanki Sawickiej, zmumifikowanego w oficjalnej wersji Janka Krasickiego i nieodwołalnie podanego do wierzenia Aleksandra Zawadzkiego.
Tak między nami mówiąc, to pan Rudomina był prawie całkiem łysy i właściwie do fryzjera przychodził na odświeżające okłady z potrójnej przemysławki, popularnej wówczas wody kolońskiej. Fryzjer sadzał go uroczyście na fotelu, otulał mu głowę rodzajem całunu i krótkimi palcami rytmicznie – jakby przygotowywał pośmiertną Rudominową maskę – wklepywał płótno w pooraną bruzdami partyzancką twarz.
Ale pan Rudomina żył, ruszał się pod lnianym ręcznikiem i pochrząkiwał z zadowoleniem jak buchtujący dzik. Wreszcie Rudomina zmartwychwstawał z fotela i prężąc się, zerkał do lustra. Potem pod światło badał pilnie ręcznik, sprawdzając, czy i tym razem nie pozostawił na nim negatywu swojej przemienionej twarzy.
„Ulica Sarg, ulica w skos”, a przy niej fryzjer – nasza Sorbona, La Sorbonne, jak nie omieszkał przypomnieć każdego miesiąca pan Rudomina. A był to dość przecież obskurny lokalik. Nie wnętrze się jednak liczyło, wnętrze klasyczne jak wszędzie u fryzjera – z pasem do ostrzenia brzytew, fotelem, lustrami i czerwoną gruszką srebrnego rozpylacza – ale zasiadająca w nim i szczelnie je wypełniająca akademia mężczyzn w pewnym wieku.
Jak pewnym? Pewnym na tyle, że każdemu z tej gromadki mimo pokus odechciało się już tańców godowych, coraz bardziej przypominających ataki epilepsji. Pewnym na tyle, że chciwie sięgali teraz po nową i prawem wieku przysługującą im namiętność: politykę. Pamiętam do dziś te ich mądrości, bo nadstawiałem pilnie ucha. Mój głód zaostrzały postne czasy, bo jakich to mężów stanu mogłem wtedy zobaczyć i usłyszeć?
Towarzysza Wiesława niezmordowanego w robieniu pompek na trybunie? Eleganckiego chirurga towarzysza Cyrankiewicza, odcinającego wichrzycielom rękę? A na naszej Sorbonie, proszę, sami zagraniczni. Bo i niemiecki Kapral – nazwisko: Hitler – „Co żeśmy go tu mieli, panie, we wrześniu. Chłop dużo złego narobił, ale jedno mu się udało: porządek z Żydami zrobił”. Cisza. Cisza jak przy liczeniu zagarniętego mienia.
„Ulica Sarg. Ulica Sarg. Rozpaczliwa, panowie, ulica”, choć wnętrze Sorbony miłe, jakby z wiersza Barańczaka „Atlantyda”: „gdzieś z tyłu brzytwy o rzemień klaskanie / kapela Dzierżanowskiego szczerzy klarnety z radia”.
Ktoś wreszcie z referatem o Mussolinim się pokwapił. Akademik rozbierał Benito na części, doszukując się przyczyn jego pogubienia, otyłości i depresji. No i nie znalazł. Dziś podetknąłbym mu pod nos odpowiedź, którą w pismach Grydzewskiego znalazłem – wiem, Grydz nie lekarz psychiatra, ale fragmencik smakowity: „W pamiętnikach swoich, pisanych w roku 1944, Mussolini użala się na wpływy masońsko-żydowskie we Włoszech przedfaszystowskich. Sięgały one Kwirynału. Masoni i Żydzi uważali króla za «honorowego brata». Wychowawcą następcy tronu był np. Żyd. Nazywał się Polacco”.
„Ulica Sarg. Ulica Sarg. Mijają trony, imperatory, / z błogosławieństwem i przekleństwem, / mijają cztery roku pory / i piąta, która jest szaleństwem”.
Aż przyniósł wiadomość pan Rudomina: „de Gaulle przyjechał!”. I wyciągnął wydartą z gazety fotografię – de Gaulle był wysoki, z dużym nosem, wyrastającym z pociągłej twarzy, godny. Miał nas wyzwolić, zrzucić bombę i poprowadzić na Rosję. Pokochałem go. I jeszcze ta czapka!
Fantastyczne kepi, które na długie tygodnie stało się przedmiotem mojego prawie fetystycznego zauroczenia. Podsycały je, wyrastające jak grzyby po deszczu, małe obwoźne kramiki, oferujące degolówki z deklami z lekkiego bawełnianego materiału dla łódzkich włókniarek, z zimowego sukna dla kolejarzy, ze słomy dla wakacyjnych inteligentów i ze szkolnego kartonu dla takich jak ja. Do wyboru, do koloru. Znak, że handel prywatny żyje i nie zasypiał gruszek w popiele. Znak, że nabywający je żywią wciąż potrzebę wolności, niezależności i sprzeciwu lub choćby zastąpienia owocowego wina J-23 płynem z Bordeaux.
„Degul przyjechał!” – oświadczyłem uroczyście po powrocie od fryzjera. „De gol” – poprawiła mnie matka i moje zwiastowanie mesjasza z Zachodu zapadło się w nieskończoną próżnię obojętności. Żadnego, choćby najskromniejszego fiat, żadnego śladu entuzjazmu, choćby wielkości mysiej łapki spod kredensu lub bruzdy po szczurzym ogonku wleczonym w pyle polskich dróg! Nic!
Ale najgorsze miało dopiero nastąpić. I nastąpiło. Przy wózku dziecięcym – handel był, jak wiadomo, obwoźny – wypełnionym degolówkami. Degolówki wepchnięte jedna w drugą niczym doniczki prywaciarzy, zrośnięte daszkami jak syjamskie siostry, pięły się z wózka ku niebu wbrew wszystkiemu i wszystkim, niczym ogołocone przez wojnę kambodżańskie, a później wietnamskie pnie palm.
Wybrałem bawełnianą niebieską – właśnie wracaliśmy z miechocińskiego cmentarza – i znacząco popatrzyłem na matkę. „Nie mam przy sobie pieniędzy” – powiedziała, patrząc gdzieś w bok. Wzorem innych dzieci powinienem rzucić się wtedy na ziemię, wbić pazury w cementowe trylinki, wyrzucić z ust pianę histerii, zawyć jak ranny wilkołak. Ale nie zrobiłem tego. Przecież chodziłem na Sorbonę. Przyznam jednak, że od tak dramatycznego przedstawienia dzielił mnie już tylko krok, bo matka dorzuciła: „Nie będziesz chodzić w rondelku”.
Tak, nawet słabe kobiety potrafią z zadziwiającą sprawnością uderzyć w splot słoneczny, a nawet poddać w wątpliwość pedagogię pana Rudominy, budującą z mozołem, krok po kroku, moją świadomość historyczną – Geschichtsbewusstsein, jak nazywają to wykształceni Niemcy.
Matka tych speców od historii traktowała jak powietrze, za to miała zawsze ironiczny stosunek do Francuzów. Dwoma rękami gotowa była się podpisać pod złośliwą recenzją tego narodu autorstwa Sienkiewicza: „Waleczne słowa – a marne czyny, nadskakująca grzeczność – a zepsucie moralne, zarozumiałość – a niechlujstwo”.
Podejrzewałem, że były to wciąż niezaleczone rany po szkolnej katastrofie, bo profesor francuskiego, Tartuffe, strzelił jej kiedyś taką dwóję, że jej echo wciąż odbijało się w widłach Wisły i Sanu. Nie, nie za brak wiadomości, podobno moja Eurydyka za bardzo się wystroiła do szkoły. „Ulica Sarg. Ulica w deszcz. Rozpaczliwa, panowie, ulica”.
Czas leciał, a ja rosłem. Sorbona z ulicy Sarg zmieniła się w wydział matrymonialny, bo zatrudniono pierwsze fryzjerki. Wyjechałem do Krakowa i tylko 15 centymetrów brakowało mi fizycznie do de Gaulle’a bez degolówki.
Któregoś roku przyjechała do kolegium z wykładami profesor Barbara Skarga. Miała nieco smutne i cierpiące oczy mojej matki. I przekaz jasny jej filozofii, człowieka wolnego, brzmiał mi całkiem znajomo: „Nie będziesz chodzić w rondelku”. Nie o „Degula” i jego czapkę jej chodziło konkretnie, ale o naszą skłonność do udzielania zbyt łatwo zaufania, o tę ufność na wiarę, która jest jak czapka spadająca dziecku na oczy, o to poszukiwanie oparcia w czymś, co racjonalności najczęściej urąga. To jej słowa.
Pisała później, mocując się z paradoksem autorytetów, którym się poddajemy i powierzamy bez przemocy i perswazji z ich strony, że: „widzi go w fałszywych wyobrażeniach, braku krytycyzmu, właściwej ocenie roli i funkcji danej instytucji lub jakiejś osoby, która może zasłużyła się w momencie przełomowym i ma za sobą jakieś piękne karty, ale dziś już działa na innych zasadach i autorytetem być nie powinna. […] Paradoksalny jest też fakt obdarzania autorytetem w sprzeczności z kryteriami etycznymi. Autorytetem bywa zarówno zręczny gangster, jak i znakomity specjalista medycyny. Z jakich bowiem powodów w ogóle im autorytetu udzielamy? Czy z powodu wiedzy, umiejętności […] czy przede wszystkim z powodu skuteczności działania, z powodu zręcznie przeprowadzonej takiej lub innej operacji? Zapominamy, że autorytet to nie tylko ktoś obdarzony zaufaniem, ktoś, którego powagę i wpływ społeczność rozumie. To ma być także wzór, wzór rozumnego postępowania, wzór społecznej postawy, a więc jakby strażnik wartości, które jeszcze zachowały wysoką cenę, których przynajmniej część ludzi chciałaby jeszcze bronić”.
Chyba że wolimy tekturową degolówkę i rozpaczliwą ulicę Sarg, nad którą „gwiazdy z fałszywego srebra / wciąż układają zły horoskop”. Ja wybieram ulicę Skarg, przepraszam – ulicę Skargi.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, lato 2020