To zaskakujące, jak często chrześcijanie gubią z pola widzenia bliźniego, a dostrzegają wroga, oprawcę, gnębiciela, oskarżyciela. I z drugiej strony – spadkobiercy oświecenia i tolerancji nie człowieka widzą w swoim oponencie, ale kogoś ciemnego, zabobonnego, pozbawionego racjonalności.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” nr 3/2019.
Nie tylko z zainteresowaniem, ale przede wszystkim z przejęciem śledzę artykuły w „Więzi”, w których opisywana jest nieszczęsna zimna wojna religijna (choć może raczej światopoglądowa lub kulturowa), jaka toczy się w Polsce. Myślę zwłaszcza o artykułach Sebastiana Dudy „Trup nieistniejącego Boga”, Jerzego Sosnowskiego „O pożytkach dialogu solo” i ks. Andrzeja Lutra „Czekając na Macieja. Jak ksiądz z księdzem” z poprzedniego numeru kwartalnika oraz „Przyjaciołom ateistom (ostatnio dość irytującym)” Jerzego Sosnowskiego z portalu Więź.pl.
Wypowiedzi tych autorów są reakcją na nasilające się od kilku lat zjawisko: na niepokonywalny, jak się wydaje, podział polityczny nałożył się ostry konflikt dotyczący wartości i podstaw, na jakich są one budowane. „Więź” znalazła się na środku barykady, a wiadomo, że jest to pozycja bardzo niebezpieczna, bo kule trafiają z każdej strony. Czy w toczącym się obecnie ostrym sporze między wierzącymi a niewierzącymi możliwa jest postawa dialogu? Czy da się wypracować modus vivendi, który nie będzie wykluczał i poniżał? Czy otwarcie na innych oznacza, że mimo wszystko i nieuchronnie stajemy się stroną sporu i celem dla obu stron?
Wyznam: źle mi we współczesnym polskim Kościele, choć wielu jest w nim wspaniałych ludzi, w tym – to dzisiaj trzeba podkreślić, bo nagle okazało się nieoczywiste – godnych podziwu księży. A źle mi, bo dominujący głos kościelny nie tylko nie współbrzmi z tym, jak ja myślę i jak przeżywam religię (można powiedzieć, że skoro jestem odosobniony, to tylko mój problem), ale jestem głęboko przekonany, że w dużej mierze po prostu rozmija się z… Ewangelią. Chodzę więc po obrzeżach. Nie wychodzę jednak poza nie, bo i poza Kościołem byłoby mi źle. To, jak wielu skądinąd mądrych, ale odrzucających religię ludzi ją traktuje, po prostu urąga ich deklarowanej rozumności, raczej rządzi nimi – użyjmy tu Herbertowej metafory – „racjonalna furia” („Pan Cogito o kuszeniu Spinozy”).
Przepraszam za ton osobisty, ale mówimy o doświadczeniu, które trudno opisywać bez zaangażowania, z pozycji chłodnego obserwatora. Trudno, bo wojna (nawet zimna) angażuje każdego, nawet jeśli on nie chce, nawet jeśli chce zostać obojętnym widzem. Zapytają: po której jesteś stronie? Nie po naszej, toś z pewnością wróg. I choćbyś się tłumaczył, wykręcał sianem lub prowadził uczone dywagacje, powiedzą: jak poskrobać, to na pewno i tak okażesz się fanatykiem lub na odwrót – rozmiękczonym jajogłowym, który idee sprzedaje, byleby żadnych konsekwencji z nich nie wyciągać; jesteś tchórzem lub manipulatorem, a właściwie nie wiadomo kim; albo się opowiesz, albo giń i przepadnij, nie chcemy cię znać. Jesteś członkiem zbrodniczej organizacji (czyli Kościoła), który udaje niewinność, podczas gdy bierze odpowiedzialność za wszystko od krucjat po pedofilię, od inkwizycji po nerwice seksualne. Jesteś liberałem, który swoją niezgodą na władzę religii w społeczeństwie niszczy wiarę, jest przeciw życiu, tradycji i ładowi moralnemu. Chcesz wyrazić jakieś racje? Tym gorzej dla ciebie i dla nas – dla ciebie, bo oszukujesz samego siebie; dla nas, bo osłabiasz naszą gotowość obrony najwyższych wartości, jakkolwiek je zdefiniujemy.
Źle się czuję w Kościele i poza Kościołem, bo mam wrażenie, że czytałem inną Ewangelię niż ta, którą czyta tak wielu moich współwyznawców, a także oponentów światopoglądowych
Źle się czuję we współczesnej Polsce, bo nie mam konfrontacyjnego temperamentu, choć sytuacje niekiedy wymagają ode mnie zajęcia zdecydowanego stanowiska. Wolę jednak spokojną rozmowę. Źle się czuję w czasie zimnej wojny światopoglądowej z racji zawodu i tego, czym się zajmuję – praktyką i uzasadnianiem metod interpretacji. Przedmiotem interpretacji jest dla mnie literatura, ale to tylko (może aż) boisko, na którym trenuje się coś wykraczającego daleko poza samą sztukę słowa: rozumienie drugiego, czytanie/słuchanie innego, spotkanie z człowiekiem, odpowiadanie na jego głos. Nie walka jest zatem tym, co mnie pasjonuje, lecz dialog – a w dialogu nie samo mówienie, głównie słuchanie.
Źle się czuję w Kościele i poza Kościołem, bo mam wrażenie, że czytałem inną Ewangelię niż ta, którą czyta tak wielu moich współwyznawców, a także oponentów światopoglądowych. A raczej – litery czytaliśmy te same, lecz w akcie interpretacji włożyliśmy w nie coś zupełnie innego, jak najwięcej z siebie, a więc zrozumieliśmy sensy rozbieżne, utrudniające wzajemne zrozumienie się.
Na czym, w moim przekonaniu, polega problem? Wydaje mi się, że można znaleźć przynajmniej cztery wyjaśnienia tego rozejścia się i wzajemnej wrogości.
Emocje
Gdy się czyta wypowiedzi osób zaangażowanych w tę światopoglądową wojnę, widać, że w mniejszym stopniu rządzą nimi racje, w większym – emocje. Jakie? Nade wszystko lęk, ale też gniew, oburzenie, niechęć, wręcz nienawiść, czasem smutek lub melancholia. Mnie przepajają właśnie te dwie ostatnie, ale próbuję wniknąć w odczucia oponentów oraz przyjaciół i w jakiś sposób je zrozumieć.
Dominuje lęk. Po stronie religijnej to strach przed laicyzacją, rozpadem znanego świata, upadkiem tradycyjnych wartości. Boimy się wszystkich, którzy kwestionują polityczną, materialną, ale też symboliczną dominację Kościoła. Boimy się konsekwencji osłabienia roli religii w społeczeństwie, a w wersji mocnej – wręcz prześladowań ludzi wierzących. Dlatego ateista, agnostyk, a nawet liberał i wychylający się poza mury „oblężonego miasta” katolik to wrogowie (katolik-liberał nawet gorszy niż ateista, bo rozbraja nas, obrońców, od wewnątrz), słudzy diabła, szerzyciele zła i zgorszenia.
Po stronie przeciwnej strach obejmuje opresję religijną, przemoc symboliczną i realną, irracjonalność, ograniczenie wolności. Boimy się teokracji, ciemnogrodu, głupoty, hamowania rozwoju cywilizacji. Jest przy tym rzeczą oczywistą, że owe emocje wzmogły się w ostatnich latach za przyczyną z jednej strony gier politycznych, z drugiej – skandali. Nie dziwmy się, że rośnie strach po stronie niereligijnej, gdy obserwuje się jawny i bezwstydny sojusz ołtarza z tronem, gdy widzi się dominację instytucji Kościoła nad ewangelicznością, gdy w dyskursie publicznym o wierze ton nadają poglądy skrajnie konserwatywne, wreszcie gdy na jaw wychodzą ukrywane dotąd skandale pedofilskie i to, w jak katastrofalny sposób je traktowano…
Z kolei ludzie religijni mogą czuć się zagrożeni nie tyle chyba w wierze, ile w kulturowym bezpieczeństwie, gdy liberalne media skupiają się na tym, co w religii negatywne, gdy coraz głośniejsze jest domaganie się daleko idących zmian obyczajowych sankcjonowanych przez prawo. W tej sytuacji nawet wszelkie informacje o złu w Kościele traktowane są jak atak na tradycyjne wartości. Emocje związane z wiarą i niewiarą wplecione są w szeroki kontekst społeczny i nie sposób je z niego wysupłać. Dodajmy, że strach obejmuje i nas na barykadzie – bo skoro kule latają we wszystkie strony, to z trudem przychodzi nam nie bać się i jednych, i drugich bojowników o najsłuszniejszą w ich mniemaniu sprawę.
Nie dziwmy się, że rośnie strach po stronie niereligijnej, gdy obserwuje się jawny i bezwstydny sojusz ołtarza z tronem, gdy widzi się dominację instytucji Kościoła nad ewangelicznością, gdy na jaw wychodzą ukrywane dotąd skandale pedofilskie i to, w jak katastrofalny sposób je traktowano…
Rzecz ciekawa, chyba nie ma w tym konflikcie emocji pozytywnych. Dominują resentymenty. Bo jeśli nawet pojawia się solidarność między swoimi lub zaangażowanie w wyznawane wartości, to i tak tym, co najściślej łączy i motywuje, jest niechęć wobec innych. To zaskakujące, jak często chrześcijanie gubią z pola widzenia bliźniego, a dostrzegają wroga, oprawcę, gnębiciela, oskarżyciela (etymologicznie „szatan” to właśnie oskarżyciel). I z drugiej strony – spadkobiercy oświecenia i tolerancji nie człowieka widzą w swoim oponencie, ale kogoś ciemnego, zabobonnego, pozbawionego krzty racjonalności.
Mówię o emocjach. Za nimi oczywiście idą uzasadnienia postaw, ale najpierw jest odruch niepewności, niechęci, strachu. Wynikają one zapewne często ze zranień wynikłych ze spotkania z osobami wyznającymi odmienne wartości (przecież często postawa ateistyczna to odreagowanie opresyjnego wychowania religijnego). Niejednokrotnie z uprzedzeń, niewiedzy, pierwotnej niechęci wobec obcego. Na takich afektach nie da się zbudować porozumienia, bo zawsze zostanie głęboka i nieprzezwyciężona nieufność.
Czy da się wyjść z tego zakleszczenia? Da się. Wystarczy „przeczytać” własne emocje, uświadomić sobie: co mnie boli, jaki resentyment mnie wypełnia, jaką ranę w sobie noszę, co ów inny mi zawinił – bo zapewne zawinił, skoro tak się go boję. Wejrzenie w głąb emocji zazwyczaj jest początkiem uzdrowienia psychiki, nie inaczej w tej sytuacji.
Przedsądy
Emocje to jednak początek. Obie strony budują pokaźne konstrukcje uzasadnień. I w nie trzeba się zagłębić. Problem polega na tym, że w naszym myśleniu dużą rolę odgrywają przeświadczenia poprzedzające wypowiadane sądy, które w myśli hermeneutycznej niekiedy określa się jako przedsądy, a bliskość tego określenia do słowa przesądy nie jest wcale przypadkowa. Dysponujemy językiem, który nam definiuje i ustala rzeczywistość i w jakiś sposób za nas myśli. Język kreuje obraz świata, który niejednokrotnie utożsamiamy ze światem samym.
W sporze między wierzącymi a niewierzącymi dużą rolę odgrywają właśnie owe przedsądy, z którymi oponenci wchodzą w proces wzajemnego „odczytywania się”. Język odgrywa tu bardzo istotną rolę. Ważne jest, jakie znaczenia i nacechowania emocjonalne przypisujemy słowom. Bóg dla wierzących jest najwyższą wartością i jest osobą, a zatem i mówienie o Bogu ma charakter niemal bez wyjątku sakralny (chyba że jest to czysto konwencjonalne „o Boże” lub „rany boskie”), a zarazem osobisty i emocjonalny. Dla niewierzących to kreacja, projekcja, urojenie, słowo bez desygnatu, które jednak za sobą niesie przemoc (nie tylko symboliczną), opresję, pogrążenie w poznawczej fikcji. Zatem gdy mówimy o Bogu – a więc na elementarnym poziomie spotkania i sporu – to w istocie posługujemy się różnymi językami i mówimy o czymś (Kimś) innym.
To fundamentalna różnica. Najczęściej jednak spór o Boga nie Boga samego dotyczy, lecz nas samych i tego, jak widzimy świat. Przy czym nie jest tak, że nasz język oparty jest na negatywności. Każda ze stron opisuje rzeczywistość w sposób pozytywny, to znaczy według uwewnętrznionych wartości, zwraca uwagę na to, co dla niej jest ważne.
Nie ma w tym konflikcie emocji pozytywnych. Dominują resentymenty. Bo jeśli nawet pojawia się solidarność między swoimi lub zaangażowanie w wyznawane wartości, to i tak tym, co najściślej łączy i motywuje, jest niechęć wobec innych
Pamiętamy, że w amerykańskiej odsłonie batalii wokół aborcji zderzyły się dwa hasła afirmatywne: pro life i pro choice. Oba oparte są na fundamentalnych przedsądach. Pro life jako wartość nadrzędną stawia życie, a wartość tę wywodzi najczęściej z sankcji religijnej. Przeświadczenie dotyczy tego, że życie jest godne obrony bez względu na uwarunkowania. Pro choice opowiada się za bezwzględnie rozumianą wolnością, a zatem odebranie prawa wyboru oznacza uderzenie w godność i fundamentalne prawo człowieka. Nie same hasła okazują się tu zatem ważne, lecz to, co za nimi (czy raczej przed nimi) stoi i co nadaje im zasadniczy sens. Przecież zwolennicy wolności nie negują wartości życia, niejednokrotnie są przeciwnikami kary śmierci czy zabijania zwierząt, ekologami, pacyfistami, a i w samym sporze o aborcję upominają się o prawo kobiety do życia właśnie, gdy ciąża jej zagraża. Również z drugiej strony – pro life nie oznacza negacji wolności, raczej chodzi o jej rozumienie i jej granice.
Tak więc bardzo dużo zależy od języka, a nawet więcej – od przedsądów, tego, co zawarte jest w przekonaniach nie zawsze uświadomionych i wyeksplikowanych. Niestety na tym poziomie nie sposób dyskutować, bo mówi się o czym innym, inne znaczenia nadaje się słowom. Wyjściem jest znów „czytanie”. Tym razem „czytanie” własnych przedsądów, sensów, które przypisujemy słowom (jasnym dla nas, nieoczywistym dla oponentów), wyobrażeń, wizji świata, która nie zawsze oparta jest na spójnym i uświadomionym fundamencie poddanych racjonalnemu wyjaśnieniu przekonań.
Dialog
Przysłuchiwałem się kiedyś dyskusji ludzi uczonych i zacnych o dialogu. Wnioski były pesymistyczne: mówienie o dialogu wydało im się dziś zupełnie niepłodne, bo – jak zauważyli – w istocie dialog to przecież zazwyczaj dwa równoległe monologi. Zastanowiło mnie, że w tej dyskusji skupiano się na dialogu jako formie mówienia, nikt nie zwrócił uwagi na to, że do istoty dialogu należy słuchanie.
Żeby podjąć rozmowę, trzeba się przecież otworzyć na drugiego i nastawić się na słuchanie tego, co on ma do powiedzenia. Bez tego rzeczywiście będziemy mieli wyłącznie przemowy, w dodatku kierowane w pustkę lub w najlepszym razie do swoich i przekonanych.
Ks. Józef Tischner, w przywołanym przez Jerzego Sosnowskiego wezwaniu, mówił o gotowości do ustąpienia, do przyznania rozmówcy racji, gdy nas przekona swoimi argumentami („z pewnością masz trochę racji”). To ważne, ale można się zastanawiać, czy istnieje granica ustąpienia, a jeśli tak, to gdzie ona przebiega. Gdy dyskutujemy o remoncie domu, można brać pod uwagę różne warianty, mój własny przecież nie musi być najlepszy, a w każdym razie może być skorygowany. Gdy jednak rozprawiamy nad istnieniem bądź nieistnieniem Boga, to raczej nie da się cofnąć, chyba że za cenę konwersji na stronę adwersarza. Czy wówczas możliwy jest dialog?
Naszym problemem jest niedostrzeganie takiej możliwości. Nie Tischner jest dla nas patronem, ale Kierkegaard z jego „albo–albo”. Tyle że Kierkegaardowi nie chodziło o wojnę światopoglądów, lecz o konsekwencje myślenia. Nasze obecne „albo–albo” wiedzie nie ku konsekwencji, lecz w stronę zawłaszczenia przestrzeni publicznej.
Najczęściej spór o Boga nie Boga samego dotyczy, lecz nas samych i tego, jak widzimy świat
Wydaje mi się, że mimo wszystko dialog jest możliwy, a nawet tym bardziej w takiej sytuacji, w jakiej jesteśmy, jest on wskazany, jakkolwiek musi być trudny dla obu stron. Po części ze względu na ryzyko odejścia od własnych przekonań – dlatego duszpasterze przestrzegają przed spotkaniami z ludźmi o obcych światopoglądach, a ateiści alergicznie reagują na wszelkiego rodzaju nawracaczy. Istnieje jednak i odwrotne ryzyko: dialog rzeczywiście będzie dwoma monologami, spotkanie skończy się rozejściem w swoje strony, oby w zgodzie, ale zapewne z niesmakiem, poczuciem porażki czy może wręcz z niechęcią, a nawet nienawiścią.
Gdzie jest zatem szansa? Dialog na tematy fundamentalne rzeczywiście wymaga dojrzałości, odwagi i gotowości na podjęcie ryzyka. Jeśli ktoś usilnie chce adwersarza przekonać do swoich racji i nie jest gotowy na słuchanie, to istotnie nie powinien podejmować rozmowy. Niech poprzestanie na przemowie, może uzyska pożądany przez siebie efekt, ale najpewniej zostanie potraktowany jako ktoś niosący zagrożenie.
Na czym wobec tego miałby polegać dialog? Przecież kompromis nie obejmie zagadnienia istnienia Boga (jak również wszelkich wartości), pozostanie albo–albo. To nie znaczy, że nie należy słuchać; słuchanie może pomóc w zrozumieniu tego, kto myśli, wierzy, przeżywa inaczej niż ja. To poznanie innego, kogoś z odmienną wrażliwością i wyobraźnią. Poznanie nie musi oznaczać zagrożenia, natomiast może prowadzić do przyjrzenia się sobie samemu w swoich emocjach, przekonaniach czy sposobach widzenia świata. Nie musimy się przekonywać do tego, czy Bóg istnieje lub nie istnieje (wiemy, że wszystkie dowody w tej sprawie są słabe i każdemu filozofowie potrafią przeciwstawić kontrdowód), możemy się jednak przejrzeć w światopoglądzie adwersarza i nie Boga, lecz własną wiarę lub niewiarę poddać próbie.
Przecież czysta wiara dostępna jest tylko mistykom, choć i oni – wiemy to z ich pism – raczej dążą do jej oczyszczenia, niż jej ostatecznie doświadczają. Zmysły, przekonania, przedsądy, język, obrazy, wyobraźnia – to wszystko wypełnia doświadczenie wiary i niejednokrotnie do nich jesteśmy przywiązani, nie do Boga samego. Dlatego Mojżesz zabronił wykonywania wizerunków, żeby nie zasłoniły Najwyższego i same nie stały się idolami, czyli przedmiotami czci. Zakaz Mojżesza był umiarkowanie skuteczny, bo przecież został język, zostały opowieści, został kult wypełniony zmysłami. Po prostu nie da się inaczej, musimy sobie metafizykę konceptualizować i wyobrażać. Spotkanie z niewierzącym może być w tej sytuacji oczyszczające, bo on może przed nami postawić zadanie trudne, ale ogromnie owocne – dostrzeżenia w swoim przeżywaniu wiary tego, co ją ułatwia, bo sprowadza do ludzkiej miary, ale zarazem utrudnia, bo zasłania to, co najważniejsze.
Dialog na tematy fundamentalne wymaga dojrzałości, odwagi i gotowości na podjęcie ryzyka. Jeśli ktoś usilnie chce adwersarza przekonać do swoich racji i nie jest gotowy na słuchanie, nie powinien podejmować rozmowy
Powiedzmy brutalnie: ateista może na przykład wierzącemu uświadomić, że jeśli Boga nazywamy Ojcem, to posługujemy się obrazem, metaforą, słowem, które przybliża pojmowanie i wyobrażanie sobie Boga, ale też przeszkadza, bo nadaje Mu płeć, wyposaża Go w role społeczne, każe budować skojarzenia z własnym realnym ojcem lub z wyobrażeniem jakiegoś ojca idealnego. Tak więc spotkanie i dialog nie muszą oznaczać zagrożenia, mogą natomiast dać szansę dojrzalszego przeżywania własnej wiary, korygowania tego, co w niej naddane, kulturowe, przygodne.
To samo dotyczy drugiej strony. Jakże często nie dostrzega ona, że w takim samym stopniu opiera się na niepodlegających dowodowi przekonaniach, na przedzałożeniach i wyobraźni. Świat metafizycznie pusty wcale taki nie jest, bo opiera się na metafizycznej w gruncie rzeczy wierze w jego realność, poznawalność, ład zawarty nawet w chaosie, a opisywany przez naukę, ale też przez sztukę lub – zyskujące bez mała religijny wymiar – koncepcje społeczne i polityczne.
Nasuwają się jednak dwa pytania. Pierwsze – czy stać nas na wysiłek i odwagę takiego dialogu? Drugie – czy znajdziemy partnerów do takiej rozmowy?
Różne wiary i niewiary
Na koniec powiedzmy sobie otwarcie. Kto tak naprawdę z kim toczy spór? Jeśli odłożymy na bok emocje, przypisanie do tej czy innej grupy, taki a nie inny język – zobaczymy, że przecież nie ma po prostu wierzących i niewierzących.
Zostawmy na boku brak precyzji w stwierdzeniu, że ktoś wierzy lub nie wierzy, bo zawsze trzeba by dopowiedzieć, w co. Wiemy dobrze, że nie ma jasnego podziału, są stopnie i rodzaje wiary i niewiary. Mistyka od sceptyka oddziela cienka i niezauważalna linia, pisał o tym przekonująco Leszek Kołakowski. Obydwaj – wierzący i niewierzący – za Czesławem Miłoszem mogą powiedzieć: „Ja też jednego dnia wierzę, drugiego dnia nie wierzę” („Traktat teologiczny”). Mistyk przeżywa swoją noc zmysłów i noc duszy, kiedy doświadcza pustki, a więc na drodze poznania Boga w istocie traci wiarę, a raczej takie jej wyobrażenie, które nie otwierało na Boga, lecz Go zasłaniało. Radykalny sceptyk też doświadcza pustki, ale ona jest tak dojmująca, że zyskuje wymiar metafizyczny i może być opisana jako doświadczenie paradoksalnie mistyczne (dobitny przykład znajdziemy w „Pornografii” Witolda Gombrowicza). To przeżycia graniczne, które trudno przypisać do jednej czy drugiej strony religijności lub niereligijności.
Po obu stronach tej granicy mamy mnóstwo postaw, które bardzo trudno poddać ujednoliceniu. Wiara może być głęboka, przemyślana, żarliwa. Zawsze jednak można się zastanawiać, ile w niej kulturowego naddatku – Augustyna, Tomasza, Dantego, Rafaela, ikony częstochowskiej lub „Pasji” Bacha… A może oleodruku, piosenki oazowej lub katechizmu dla dzieci pierwszokomunijnych. Wiara może być też powierzchowna, bezrefleksyjna, ocierająca się o zabobon i myślenie magiczne. Niejednokrotnie nawet osoba chodząca do kościoła właściwie nie bardzo wie, w co wierzy, lub zgoła nie wierzy, ale nie chce zrobić przykrości mamie, boi się proboszcza i chce być w porządku na wszelki wypadek, żeby mieć ślub kościelny i w ostatecznym rozrachunku nie pójść do piekła. Postaw może być bardzo wiele.
Spotkanie i dialog nie muszą oznaczać zagrożenia, mogą natomiast dać szansę dojrzalszego przeżywania własnej wiary, korygowania tego, co w niej naddane, kulturowe, przygodne
Również po drugiej stronie. Dla wielu ludzi granica między wiarą a niewiarą jest płynna nie ze względu na refleksję teologiczną, ale z uwagi na pragmatyzm życia codziennego. Przestają chodzić do kościoła (nudne kazania, przykry obowiązek, namolny spowiednik), więc w swoim przekonaniu przekraczają granicę, tymczasem ani wcześniej swojej wiary głęboko nie przeżywali, ani teraz związanego z nią lęku się nie wyzbywają. Sama niewiara bywa jednak często mocno uwewnętrzniona, a nawet żarliwa. To może być ważne przeżycie duchowe i świadoma decyzja o odejściu od religii. Pojawia się jednak wtedy inny fundament pewności – nauka, sztuka, polityka, ekonomia, laicka etyka. One jednak też uwarunkowane są kulturowo i oparte na jakichś światopoglądowych podstawach. W takiej niereligijności dominuje racjonalizm, nie zawsze jednak chłodny i nie zawsze uświadamiane są jego przedwstępne założenia. Bywa jednak, że ateizm nie jest konsekwentny i sam ociera się o coś w rodzaju magii, tak w życiu codziennym (na wszelki wypadek splunę za siebie, gdy drogę przebiegnie mi czarny kot), jak w uzasadnieniach światopoglądowych, gdy słowom przypisuje się moc sprawczą.
W takim razie kto z kim pozostaje w sporze? Mistyk ze sceptykiem mogą mieszkać w tej samej osobie. Niewierzący chodzący do kościoła i wierzący niechodzący to dwóch, a może też jeden. Ateista, który nie wierzy w Pana Boga z brodą, ale dostrzega jakiś Absolut, i katolik niepotrafiący wyobrazić sobie Pana Boga bez brody i obawiający się utraty wiary, gdyby się okazało, że jednak Stwórca nie tak wygląda – to bracia syjamscy.
Gdy ateista-polemista zrównuje wiarę w Boga z wiarą w krasnoludki, raczej ma problem ze swoją wyobraźnią, niż prowadzi poważny spór światopoglądowy. Choć dla niektórych chodzących do kościoła rzeczywiście nie ma dużej różnicy między Bogiem spełniającym oczekiwania w zamian za kilka zdrowasiek i świętym Mikołajem przynoszącym prezenty. Tylko z kim się spiera ów walczący ateista? Z kimś, z kim może podjąć rozmowę, czy z kimś, kto pozostał mentalnym dzieckiem?
Ateista, który nie wierzy w Pana Boga z brodą, ale dostrzega jakiś Absolut, i katolik niepotrafiący wyobrazić sobie Pana Boga bez brody i obawiający się utraty wiary, gdyby się okazało, że jednak Stwórca nie tak wygląda – to bracia syjamscy
Podobnie upraszcza człowiek religijny dostrzegający w niewierzącym wysłannika diabła: nie poddaje refleksji argumentów, tylko poddaje się swojemu własnemu wyobrażeniu lub obserwacjom ludzi, dla których wolność od religii jest dziecięcym wyzwoleniem od zobowiązań.
W tej walce (w gruncie rzeczy ani religijnej, ani światopoglądowej, raczej dotyczącej pojęć, wyobraźni i emocji) okładający się bojownicy ustawiają się nawzajem w takich pozycjach i w takich rolach, żeby najboleśniej obić. W ich mniemaniu wszystkim wierzącym można przypisać naiwność i zabobon, a wszystkim niewierzącym nihilizm i hołdowanie złu. Najłatwiej upraszczać, nie dostrzegać niuansów. Tymczasem i granica między jednymi a drugimi jest płynna, i właściwie cały ten podział oparty jest na fałszywym dualizmie, który zasłania mnogość postaw, przekonań i wyobrażeń. Spór o światopogląd jest tylko jednym z wymiarów tej walki. Najważniejszy jest wymiar dominacji, władzy symbolicznej (a może i realnej). Kto kogo!
Co zostaje?
Spór rzeczywiście angażuje emocje i trudno go będzie szybko wygasić. Odczuwam smutek i melancholię, nawet nie złość czy strach. Nic z tych emocji jednak nie wynika. Pozwolę sobie zatem przyjąć pozycję tego, kto obserwuje i próbuje zrozumieć – siebie (swoje emocje, swoje przedsądy, swoje postawy), ale przede wszystkim innych. Bo co innego zostało? Walczyć, aby poniżyć przeciwnika? Zadać mu ból? Odwinąć się, gdy obsadza mnie w niechcianej roli, bo wtedy łatwiej uderzyć? Objąć władzę nad nim lub poddać się jego władzy?
Co zostaje? Słuchać i rozumieć. I mówić. Dialogować. Może znajdzie się ktoś, kto będzie gotów, żeby słuchać.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” nr 3/2019.
Pojęcie „istniec” ma tyle znaczeń i odcieni ze bycie Boga nie jest żadnym albo-albo.
Nie „czy istnieje” ale „jak istnieje”.