Chciałoby się powiedzieć, że usunięcie „Przeminęło z wiatrem” i „Małej Brytanii” z platform streamingowych to dobry znak walki z dyskryminacją. A jednak współczujące spojrzenie bossów VOD nie ogarnęło wszystkich.
Kiedy czytamy najnowszy raport Freemuse o uwięzionych, zamordowanych, prześladowanych artystach, to oczywiście czujemy, że przypadkowi „Małej Brytanii” i „Przeminęło z wiatrem” zdecydowanie brakuje spektakularności.
Może nawet oskarżanie o cenzurę jest na wyrost. Bo jaka to cenzura, skoro brytyjski serial, chociaż usunięty z trzech platform VOD, nadal można obejrzeć w Internecie, a hollywoodzki klasyk niebawem wróci do repertuaru HBO Max, tylko że opatrzony komentarzem. Problem zaczyna się, gdy zapytamy: skąd takie decyzje?
Pytanie to, w najlepszym przypadku, obnaża chaotyczność podjętych kroków, w trochę gorszym – bylejakość rozumienia mechanizmów sztuki, w najgorszym – brak umiejętności dyskusji na tematy fundamentalne dla społecznego współżycia.
Zabawa w moralistę
BBC i Britbox lakonicznie ucinają dyskusję wokół „Małej Brytanii”, stwierdzając: „czasy się zmieniły”, Netflix odsyła nas z kwitkiem. Dla HBO Max „Przeminęło z wiatrem” „utrwala pewne stereotypy obecne wówczas w amerykańskim społeczeństwie. Rasizm był zły kiedyś i jest zły dziś”, co nie pozwala szefom platformy zostawić filmu sam na sam z odbiorcą.
Chciałoby się powiedzieć – ale to przecież dobry znak! Wreszcie na serio walczymy z dyskryminacją osób czarnoskórych, niepełnosprawnych, wreszcie stoimy murem za mniejszościami seksualnymi. A jednak współczujące spojrzenie bossów VOD nie ogarnęło wszystkich. Na różnych powszechnie dostępnych platformach streamingowych można obejrzeć „Nieodwracalne”, w którym brutalna scena gwałtu i zmasakrowania twarzy trwa 10 minut; „Raj: wiara”, w którym katoliczka masturbuje się krzyżem czy najnowszy polski produkt eksportowy, „365 dni”, którego heroicznej walki ze stereotypem nie trzeba przypominać.
Łatwo zapomnieć, że cenzura to zbyt poważne narzędzie, aby ratować się nim zawsze wtedy, gdy nie wiemy, co powiedzieć
Zatem, według jakiego klucza dokonano wyboru? Nie odbieram platformom prawa do dowolnego kształtowania oferty. Niepokój budzą natomiast sposób reagowania na filmowe reprezentacje świata oraz odpowiedź na społeczne i światopoglądowe konflikty, które ostatnio elektryzują sferę publiczną. To wymykanie się tylnymi drzwiami z trwającej, choć w rozproszeniu, debaty na tematy niezwykle istotne.
Wybrano cenzurę w wersji soft, oceniając, być może, że oferuje miłą szansę na złapanie kilku srok za ogon – zadowoli się najgłośniej krzyczących, a i lekką ręką zyska sporo popularności. W ostatecznym rozrachunku jednak nie tylko zlekceważono głos urażonych (ucinając tak naprawdę rozmowę),ale i wkroczono na bardzo grząski grunt.
Never-ending story
Kiedy już zaczniemy cenzurować, wpadamy w dziurę bez dna. Bo skoro potępiamy krzywdzące wizerunki mniejszości, to dlaczego przy okazji nie otoczymy opieką obrazu kobiet i mężczyzn? Skoro komentarza wymaga tło historyczne „Przeminęło z wiatrem”, to dlaczego samopas pozostawiamy setki filmów ociekających brutalnością, tendencyjnością, głupotą, licząc, że akurat w tych przypadkach odbiorcy pojmą, na czym polega swoboda kinowej narracji, której celem zwykle nie jest nauka życiowych postaw.
Z jednej więc strony – nieskończenie rozciągające się kryteria „walki z”, „walki w imię”. Z drugiej – pokusa narzucania „jedynego, właściwego” kanonu utworów. Ilekroć wciąga nas walka o „kulturę wysoką” i „sztukę prawdziwą”, warto przypomnieć sobie losy największych impresjonistów czy powieściopisarzy, którzy, zanim trafili do grona niekwestionowanych klasyków, uchodzili za kiepski żart z dobrego gustu. Pokrętne dzieje smaku i stosowności powinny uwrażliwiać na to, że chociaż ogólnie cenimy sobie „wartościowość”, to wypełniamy ją różnymi znaczeniami. I wszystko jest w najlepszym porządku, dopóki różnica zdań prowadzi do intelektualnych sporów, a nie kończy się systemowym karczowaniem pola sztuki. Gładko przycięty kanon zabija bioróżnorodność.
Ale tak być nie może!
Logice trochę-cenzury zawsze plączą się nogi: wszystkiego nie usuniemy (z repertuaru instytucji kulturalnych, ofert streamingowych, programu szkół..) , ale coś by się zrobiło z tymi nieznośnymi utworami. Na obronę różnych obostrzeń przychodzą z pomocą przynajmniej dwa argumenty.
Pierwszy, „sztuka powinna skłaniać do czynienia dobra” i drugi, ciekawszy, „zła sztuka ma zły wpływ na człowieka”. Oba trochę mętne, bo, po pierwsze, pomysłów na misję sztuki jest dużo więcej, i to niekoniecznie gorszych. Po drugie, przy całej drobiazgowej wiedzy na temat mechanizmów ludzkiego działania i psychologii, sprowadzanie jednostkowej moralności do prostego równania wydaje się nadużyciem.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że zaniedbanie w edukacji i pewna niechęć do polemiki pudrowane są „walką ze szkodliwym stereotypem”, „troską o jakość”, „promocją prawdziwej misji sztuki”
A co z samą mocą cenzury? Judith Butler zwraca uwagę, że nałożenie jej jest jednoznaczne z odgórnym zablokowaniem sensu. Niesie ryzyko uciszenia utworu, który być może ma nam coś innego do powiedzenia.
Zabieg uderzył ostatnio w arcydzieło ekspresjonizmu, portret „Thérèse rêvant” (1938) autorstwa Balthusa. Na fali ruchu #metoo podpisano petycję, aby usunąć obraz z nowojorskiego Metropolitan Museum of Art. Według aktywistek wizerunek znudzonej dziewczynki seksualizuje dzieci i jest spojrzeniem nie artysty, a pedofila (mimo, że Balthus nigdy nie był uwikłany w żaden podobny skandal). Łatwo zapomnieć, że cenzura to zbyt poważne narzędzie, aby ratować się nim zawsze wtedy, gdy nie wiemy, co powiedzieć.
Tyrania obrażonych. I kropka?
Populistyczne gesty BBC, Netfliksa, HBO Max wystawiają nieciekawe świadectwo zachodniemu społeczeństwu. Wygląda na to, że jeśli obrażeni dysponują wystarczająco dużą siłą medialną, należy ustąpić. Z tego właśnie powodu, pod wpływem emocji, usunięto obraz Balthusa, anulowano retrospektywę Romana Polańskiego w paryskiej Cinémathèque, odwołano w Poznaniu „Golgotę Picnic” Rodrigo Garcii.
Pewnie można by zrzucić to na karby ułomności systemu demokracji. Ale trudno oprzeć się wrażeniu, że zaniedbanie w edukacji i pewna niechęć do polemiki pudrowane są „walką ze szkodliwym stereotypem”, „troską o jakość”, „promocją prawdziwej misji sztuki”.
Tymczasem nie tak szybko wymażemy wyświechtane, choć zawsze zaskakująco aktualne pytanie: czy sztuka coś musi? Przyjmując najszerszą perspektywę – zależy, na co się umawiamy w obrębie społeczeństwa. Znacznie ciekawiej jest jednak, gdy sztuki nie ograniczają odgórnie narzucone obowiązki; gdy modelujemy własne kanony podług potrzeb i marzeń, czerpiąc z nieogarnionego źródła obrazów. Ze źródła, w którym kłębią się wszystkie cuda – poczwary, dziwaki, świętości. Najpierw jednak, aby móc dokonać jakiegokolwiek wyboru, trzeba pozwolić sztuce po prostu być.
Ciekawe gdzie są katolickie głosy potępiające cenzurę kiedy to katolicy domagają się usunięcia z netfliksa serialu, który uraża ich uczucia albo sztuki z teatru, która odziera dawnego papieża z sacrum, albo ze szkolnej biblioteki książeczki o ślimaku bo nie ma on jasno określonej płci i nie smaży się za o w ogniu piekielnym. GDZIE WTEDY BYŁAŚ, PANI ALICJO? Nie przypominam sobie krytycznego głosu ani Twojego ani innych krytyków cenzury, teraz tak chętnych by
pozostawić odbiorcę sam na sam z dziełem i jego kontrowersyjnym przesłaniem. Jak to łatwo oburzać się na cenzurę i „poprawność polityczną”, kiedy to nie nas obrażają…