Zima 2024, nr 4

Zamów

Zasada bezgranicznej nieufności

Jerzy Sosnowski. Fot. Więź

„Zasadę ograniczonego zaufania” z kursu prawa jazdy powtarzam sobie do dziś, ma ona bowiem oczywiste zastosowanie także z dala od samochodów. Brzmi: „zakładaj, że inni uczestnicy ruchu przestrzegają przepisów drogowych, chyba że fakty dowodzą czego innego”. Bardzo mnie to uspokaja.

Dawno temu, dzieckiem będąc, miałem po raz pierwszy zostać na kilka godzin sam w domu. Ojciec, wychodząc, zapowiedział mi, że mam nie otwierać obcym; kilkakrotnie dopytywał, czy zrozumiałem. Kiedy jednak dorośli wrócili, zastali na stole nowy numer przesyłanego pocztą czasopisma, a może rachunek za telefon, słowem – widomy ślad obecności listonosza. Ojciec kucnął zatem przy mnie i zapytał surowo, czy nie mówił mi… itd. „Ale kiedy rozległ się dzwonek do drzwi, ja, zanim otworzyłem, zapytałem” – tłumaczyłem się, dotknięty niewiarą w mój pięcioletni rozum. „O co zapytałeś?” – czujnie dociekał tata. „Zapytałem, czy to listonosz” – odparłem, zdziwiony niedomyślnością rodzica.

Przez wiele lat potem moi bliscy, słysząc dzwonek do drzwi, powtarzali: „Czy to listonosz?”. Nie byłem entuzjastą tego ich obyczaju, ale w końcu im się znudziło… Dziś myślę nie tyle o tym, że, Bogu dziękować, to naprawdę był listonosz, ile o tym, że ufność jest, zdaje się, naturalnym stanem człowieka w dzieciństwie. Pewnie między innymi dlatego krzywdy wyrządzane dzieciom tak nas przygnębiają: nawet jeśli fizycznie nie stało się nic złego, pierwotną ufność traci się bezpowrotnie. A czujemy, że ta jednostkowa ufność wchodzi, jeśli wolno tak powiedzieć, do puli ogólnej. Więc nieodwracalne i brutalne pozbawienie przyrodzonej ufności jednego z naszych (niedużych) bliźnich zubaża także każdego z nas.

Na studiach miałem szczęście, bo wykłady z socjologii prowadził dla polonistów na moim roku człowiek legenda: dr Jacek Tarkowski (związany w latach 70. z opozycją demokratyczną; zmarł przedwcześnie). To od niego usłyszałem po raz pierwszy termin „kapitał społecznego zaufania”. Już wtedy, w latach 80., mówiło się, że w Polsce ten kapitał jest niski; od tamtego czasu sytuacja tylko się pogorszyła.

Kapitał społecznego zaufania należy do tych pojęć, które także laik łatwo przełoży na doświadczenie codzienne. Jeśli w kiosku kupuję gazetę, podczas transakcji nie trzymam pieniędzy do ostatka w garści, a sprzedawca nie wypuszcza gazety z rąk do chwili, gdy zgranym szarpnięciem nie odbierzemy od siebie: ja gazety, a on zapłaty. Przeciwnie: beztrosko kładę monety na ladzie i zdarza mi się rozglądać; a bywa też, że sprzedawca wręcza mi prasę bez obawy, że nie zapłaciwszy, ucieknę. Rzecz jasna, ktoś mógłby powiedzieć, że obaj ryzykujemy raptem kilka złotych i że gdyby chodziło o wielokrotność tej sumy, uważniej byśmy śledzili swoje ruchy. Ale chodzi o samą zasadę: w codziennych relacjach – także z ludźmi zupełnie obcymi – zakładamy bezwiednie, że kontakt wzajemny przebiegnie zgodnie z oczywistym scenariuszem, że człowiek, który nam coś sprzedaje, pyta nas o drogę albo prowadzi taksówkę, do której wsiadamy, przestrzega reguł i tego samego spodziewa się po nas. Jest to tak naturalne, że o tym nie myślimy (i doktor Tarkowski musiał poświęcić co najmniej kwadrans, żeby wytłumaczyć nam, o co mu chodzi).

Pewien minimalny poziom zaufania jest niezbędny również, a raczej tym bardziej, w pracy. Kiedy robimy coś razem – uczymy dzieci, prowadzimy sklep czy fedrujemy węgiel – musimy zakładać, że wszyscy przestrzegają pewnych norm i starają się działać dla dobra tego naszego wspólnego przedsięwzięcia. W Polsce, w dodatku obecnie, brzmi to bardzo naiwnie, ale w gruncie rzeczy taki jest nasz „program domyślny”, by posłużyć się metaforą komputerową.

Kiedy piszę list motywacyjny, nie wyobrażam sobie, że mój przyszły pracodawca będzie oszustem. Kiedy proszę koleżankę nauczycielkę o zastępstwo, nie proszę swoich uczniów o nagranie lekcji, żeby sprawdzić, co też im ona naopowiadała pod moją nieobecność. Kiedy umawiam się ze wspólnikiem, że dzisiaj to on zamknie nasz osiedlowy spożywczak, nie zaczynam następnego dnia od remanentu. Zaufanie to jeden ze społecznych smarów, bez którego życie zbiorowe nie mogłoby się normalnie toczyć.

Zdumiało mnie, gdy chodząc przed laty na kurs prawa jazdy, dowiedziałem się, że w tej dziedzinie mechanizm ów doczekał się precyzyjnej formuły. „Zasadę ograniczonego zaufania” powtarzam sobie do dziś, ma ona bowiem oczywiste zastosowanie także z dala od samochodów. Brzmi: „zakładaj, że inni uczestnicy ruchu przestrzegają przepisów drogowych, chyba że fakty dowodzą czego innego”. Bardzo mnie to uspokaja: znajduję w tych słowach potwierdzenie mojej intuicji, że warto ludzi obdarzać kredytem zaufania, nawet jeśli przychodzi nam stwierdzić, że niektórzy w końcu zawodzą. Ale ilu ostatecznie: jeden rocznie, może dwóch? Życie człowieka chronicznie podejrzliwego wydaje mi się koszmarem, w dodatku nieopłacalnym.

Może dlatego tak dobrze pamiętam dziwne doświadczenie z radia – minęło już tyle czasu, że mogę chyba o tym (bez nazwisk) opowiedzieć. W rozgłośni, w której kiedyś pracowałem, pojawiła się nowa ekipa dyrektorska. Nieomal od pierwszego spotkania z tymi panami uświadomiłem sobie, że w ich stosunku do nas, dziennikarzy, jest coś dziwnego. Nigdy wcześniej nie byłem tak starannie przepytywany z pomysłów na audycje: z indagacji mojego zwierzchnika niedwuznacznie wynikało, że jego zdaniem zrobię wszystko, by powiedzieć na antenie coś, co będzie niezgodne z założoną przez niego linią (programową, a poniekąd i polityczną).

Każdy zestaw gości, który zapowiadałem, był oglądany na wszystkie strony: niby wszystko jest OK, ale gdzie w takim razie kryje się haczyk, bo przecież Sosnowski musiał go gdzieś umieścić? Jeśli nie chciałem podjąć się zrobienia jakiegoś tematu, to niewątpliwie była to co najmniej złośliwość wobec szefów, a najprawdopodobniej ordynarny sabotaż, na pewno nie znajomość własnych ograniczeń.

Razem ze świadomością, co się dzieje (trochę to trwało, bo podobny brak zaufania spotykał mnie po raz pierwszy w życiu zawodowym i początkowo nie umiałem go nawet nazwać!) przyszła konstatacja, że tak się nie da pracować. Zwłaszcza że podobnie jak zaufaniem można niekiedy sprowokować zaufanie wzajemne, tak na brak zaufania odpowiada się spontanicznie wycofaniem własnego. Kiedy odchodziłem, żegnaliśmy się niby uprzejmie, ale nasze spojrzenia mówiły co innego: w oczach tak eksszefów, jak moich widać było nieskrywaną podejrzliwość.

Nie zdziwiłem się, kiedy obydwu moich byłych zwierzchników zobaczyłem po latach w szeregach tzw. dobrej zmiany. Możemy bowiem spierać się o takie lub inne rozwiązania polityczne, możemy przedyskutować, jakich strategicznych sojuszników winno mieć nasze państwo i w jaki sposób poprawiać to, co się nie udało w okresie transformacji (bo poza odniesionymi sukcesami zaliczyliśmy w kraju niejedną porażkę) – ale to, co wydaje mi się dla obecnej władzy najbardziej charakterystyczne, to nieufność podniesiona do rangi zasady: „Zakładaj, że żaden z uczestników ruchu nie przestrzega przepisów, chyba że fakty dowodzą czegoś innego”.

Zgrało się to doskonale ze wspomnianym wcześniej, zniżkującym poziomem kapitału zaufania społecznego w Polsce. Przy tym w oczywisty sposób obsesja rządzących ten niski poziom dalej obniża. Skutki, kłopotliwe nie tylko dla szarych obywateli, ale także dla ludzi władzy, są już widoczne gołym okiem. Gdy to piszę (jest maj), pokazało się to przy okazji dwóch spraw: pandemii i wyborów prezydenckich.

Ani o jednej, ani o drugiej nie jestem w stanie powiedzieć dziś, jak się skończą. Nie ulega dla mnie jednak wątpliwości, że większość mieszkańców naszego kraju, niekoniecznie sympatyzujących z opozycją, do decyzji rządu podchodzi obecnie zgodnie z wypracowaną przez dekady polską filozofią: „co oni knują?”. Fatalnie utrudnia to podejmowanie jakichkolwiek skutecznych działań w sytuacjach kryzysowych, a z takimi mamy ostatnio bez przerwy do czynienia.

Powiem coś, co w moim kręgu znajomych nie jest specjalnie popularne: byłbym gotów zrozumieć, że warunki pandemii nie pozwalają na przeprowadzenie wyborów prezydenckich w tej postaci, którą zakłada nasza Konstytucja. Lecz wstrzymuję to zrozumienie w sytuacji, gdy każde odejście od tych zapisów każe mi przede wszystkim myśleć o szemranych celach obozu rządzącego, ukrywanych przed opinią publiczną. Jest dla mnie również oczywiste, że walka z zarazą wymusza ograniczanie wolności obywatelskich – ale znów, nie wtedy, gdy podejrzewam u decydentów niejawną satysfakcję, że można społeczeństwo wreszcie „wziąć za twarz”.

Chętnie posłuchałbym polityka mówiącego o przyjętej strategii wychodzenia z obydwu kryzysów – jednak nieomal za każdym razem, gdy ktoś z kręgu dzisiejszej władzy mówił o czymś, na czym choć trochę się znam, łapałem go na mijaniu się z prawdą. W rezultacie teraz choćby ten czy tamten minister wygłaszał same oczywistości, przyjmowałbym jego słowa bez wiary. Takie są skutki deklarowanego wielokrotnie braku zaufania do wszystkich ludzi spoza własnych szeregów oraz sięgania w debacie publicznej (nie będę tutaj orzekał, czy permanentnie, czy tylko od czasu do czasu) po kłamstwa.

Wesprzyj Więź

Czekające nas bez wątpienia, prędzej czy później, wstrząsy polityczne to jednak mniejszy z kosztów, które będziemy musieli zapłacić. Ostatecznie nic nie jest na tym świecie wieczne i w pewnej chwili Polską zacznie rządzić jakaś nowa ekipa. Prawdziwy problem polega na czym innym. Dziś jeszcze zrobiłem zakupy w kiosku tak jak zawsze, to znaczy nie podejrzewając kioskarza o to, że schowa położone niedbale pieniądze i nie podawszy gazety, zapyta mnie: „Czego?”. Ale że staliśmy się społeczeństwem, w którym, poza kioskarzem, ufa się prawie wyłącznie rodzinie (i to też nie zawsze) – to pewne.

Nie ufają sobie ateiści i wierzący, nie ufają sobie nawzajem wierzący (!), brak zaufania kwitnie w koalicji rządzącej i wśród opozycji (o relacjach władza–opozycja już nawet nie wspominam), pracownicy nie ufają pracodawcom i na odwrót. Nie ufa się mediom (niejedno z nich ciężko na to pracowało…). Znowu straciła zaufanie policja. I tak dalej. Kryzys zaufania w społeczeństwie to choroba, z której wychodzi się dłużej niż ze stanu pandemii, dłużej niż z kryzysu ekonomicznego i znacznie dłużej niż z przesilenia politycznego.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, lato 2020

Podziel się

3
Wiadomość