Abp Grzegorz Ryś pamięta, że kiedyś w rozmowie z nim Tischner powiedział: „Wiesz, Grzegorz, mnie Kościół w ogóle nie interesuje. Kościół poradzi sobie sam, także i beze mnie. Mnie interesują ci, którzy są poza Kościołem albo gdzieś na jego obrzeżach”.
Fragment książki „Tischner. Biografia”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2020
Dla wielu osób Tischner stał się symbolem chrześcijaństwa pogodnego, dialogicznego, nie obrażającego się na tych, którzy je krytykują czy nawet atakują. Powtarzał, że w Kościele zbyt wielu jest „proroków nieszczęścia” i że chrześcijaństwo urazowe, pełne pretensji do świata, nie jest chrześcijaństwem ewangelicznym. Takie chrześcijaństwo szuka dla religii zewnętrznych zabezpieczeń, a ponadto dzieli ludzi – w tym także samych chrześcijan – na „prawdziwych” i „nieprawdziwych”, na „swoich” i takich, z którymi „się nie rozmawia”. Tymczasem istotą misji Kościoła nie jest dzielenie, lecz szukanie tego, co wspólne. Takie jest źródło najgłośniejszej wypowiedzi Tischnera w tych latach – wypowiedzi, która jednych zdumiała swą trafnością i bezkompromisowością, a dla innych była kamieniem obrazy.
W marcu 1993 tygodnik „Wprost” publikuje wywiad z Tischnerem przeprowadzony przez dziennikarkę katowickiego ośrodka Telewizji Polskiej Ewelinę Puczek (był to zapis rozmowy z programu zatytułowanego „Persona”). „Dochodzą do mnie okropne echa. Tym bardziej dla mnie bolesne, że z ambon nauczają już moi uczniowie” – mówi między innymi Tischner. „W moim życiu filozoficzno-kapłańskim nie spotkałem kogoś, kto stracił wiarę po przeczytaniu Marksa, Lenina, Nietzschego, natomiast na kopy można liczyć tych, którzy ją stracili po spotkaniu z własnym proboszczem. Jest to bardzo przykre zjawisko, kiedy lekarz zaraża chorego. Jest w tym też komponent lęku. Ludzie boją się ludzi i lęk udziela się też duchowieństwu. Ale gdybyś, człowieku, chciał to zmienić, to zastrzelą, zjedzą, bo twierdzą, że to jest najlepsza metoda walki ze zgorszeniem”.
Gdyby tę wypowiedź wydobyć z kontekstu ówczesnych sporów i emocji, jakie im towarzyszyły, można by ją odczytywać jako jedno więcej wezwanie do wewnętrznej naprawy Kościoła. Gdyby usunąć słowo „proboszcz”, a w jego miejsce wstawić bardziej ogólne: „ksiądz”, natomiast Marksa i Lenina na powrót zastąpić Feuerbachem, cała wypowiedź zapewne znów przeszłaby bez echa.
Sposób Tischnera na „nieprzyjaciół Kościoła” polegał na zaciekawianiu ich własną osobą i tym, co miał do powiedzenia, na podzielaniu niepokoju rozmówców, a równocześnie – na prowokowaniu ich, wybijaniu z myślowych schematów
Tischner wypowiedział jednak te słowa w apogeum sporów o miejsce Kościoła w demokracji, gdy pisano o tym, że niektórym marzy się „państwo wyznaniowe” lub „republika proboszczów”, gdy przybyło hałaśliwych „obrońców wiary” i gdy mnożyły się przejawy prostackiego antyklerykalizmu, a jednocześnie dezaprobata dla poczynań Kościoła była (jak dowodziły badania) najwyższa od 1989 roku. Dosadne sformułowanie Tischnera wędrowało przez cudze teksty, nierzadko zniekształcane lub używane w sposób, który zmieniał jego sens. Stało się – wbrew woli zainteresowanego – jego swoistym znakiem rozpoznawczym: część ludzi widziała w nim odtąd „księdza, który potrafi przywalić swoim”. Natomiast rzadko pobudzało – i zwolenników, i oponentów – do uderzenia się we własne piersi. W efekcie zagubione też zostało to, co było najistotniejsze w pierwotnym kontekście: cały dramatyzm przyznania się przez Tischnera do osobistej porażki i akcent smutku czy nawet rozgoryczenia, jaki zawierała jego konstatacja.
„Trzeba pamiętać: naprawdę mocna krytyka «tego świata» ze strony Kościoła idzie zawsze w parze z samokrytyką Kościoła” – pisał kilka tygodni później w artykule zatytułowanym „Duchowieństwo”. „Kto jako tako zna historię Kościoła i historię jego wewnętrznych reform, ten łatwo spostrzeże, że nasza dzisiejsza samokrytyka wygląda na tle tamtej jak nieśmiałe brzęczenie much. Polska potrzebuje dziś dialogu jak powietrza. Kto nas nauczy tego dialogu, jeśli nie Kościół? Kto nam da jego przykład, jeśli nie duchowieństwo? Kto, jeśli nie proboszcz, powie nam, że nie nauczywszy się dialogu z ludźmi, jakże będziemy umieli rozmawiać z Bogiem? Tak bardzo walczymy dziś o uznanie dla «wartości chrześcijańskich», a czyż dialog nie jest samym rdzeniem chrześcijaństwa?”.
W 1995 roku, w telewizyjnym wywiadzie przeprowadzanym przez redaktorów „Więzi”, Tischner powiedział to mocniej: „W moim mniemaniu szczególnie godne przemyślenia dzisiaj jest to, co Ewangelia ma do powiedzenia o miłości nieprzyjaciół. Co to znaczy miłować nieprzyjaciół? Nie tylko – dobrze im czynić, ale w jakimś sensie, z punktu widzenia myśli chrześcijańskiej, zakładać, że może oni mają rację. Na tym polega miłość do nieprzyjaciół, żeby odkrywać, że ich «nieprzyjaźń» jest w jakimś sensie usprawiedliwiona. Czym? Naszym błędem”.
Zapytany, czy tego rodzaju postawa nie jest klasycznym przykładem pięknoduchostwa, skoro bywają nieprzyjaciele cyniczni, dla których spór o wartości moralne to czysta zabawa intelektualna, Tischner odparł: „Może być cynik, owszem; to my wyczekamy. Może być sceptyk; my wyczekamy. My mamy na tyle poczucia humoru, żeby z cynikami być jeszcze bardziej cynicznymi, ze sceptykami jeszcze bardziej sceptycznymi. Ale przychodzi taki moment, kiedy stykamy się z ludzkim autentyzmem – i wtedy dochodzi się do niesłychanej prostoty! I wtedy to, co trudne, wydaje się bardzo łatwe. Nic łatwiejszego na tym Bożym świecie, jak się zbawić” – dodawał. „Tak, i nawet innych. Tylko trzeba mieć sposób!”.
Sposób Tischnera na „nieprzyjaciół Kościoła” polegał na zaciekawianiu ich własną osobą i tym, co miał do powiedzenia, na podzielaniu niepokoju rozmówców, a równocześnie – na prowokowaniu ich, wybijaniu z myślowych schematów, które prowadziły do powierzchownych ocen, także tych dotyczących religii. Koledzy księża robili mu wymówki, że to „duszpasterstwo dla «Gazety Wyborczej»”; on odpowiadał, że musi chodzić tam, dokąd nikt z nich nie chodzi.
Był przekonany, że Kościół, który będzie potrafił rozmawiać z ludźmi „z obrzeży”, będzie też lepiej rozumiał sam siebie, uniknie rozmaitych pułapek, a swoim członkom oszczędzi niepotrzebnych rozterek i dramatów
Wprawdzie przeważającą część jego słuchaczy wciąż stanowili ludzie zadomowieni w Kościele, oczekujący od niego intelektualnego pogłębienia wyznawanej wiary, ale coraz bardziej pociągały go „inne dzieci Kościoła” – ludzie, którzy nie wiedzieli, co właściwie zrobić ze swoją wiarą i niewiarą, którzy mieli z Kościołem jakąś „sprawę”. Arcybiskup Grzegorz Ryś pamięta, że kiedyś w rozmowie z nim Tischner powiedział, nieco prowokując: „Wiesz, Grzegorz, mnie Kościół w ogóle nie interesuje. Kościół poradzi sobie sam, także i beze mnie. Mnie interesują ci, którzy są «poza» Kościołem albo gdzieś na jego obrzeżach. Tacy «Michniki», «Kuronie» i im podobni…”.
Był przekonany, że Kościół, który będzie potrafił rozmawiać z ludźmi „z obrzeży”, będzie też lepiej rozumiał sam siebie, uniknie rozmaitych pułapek, a swoim członkom oszczędzi niepotrzebnych rozterek i dramatów. Może korzenie tej postawy Tischnera były głębsze, niż się wydaje?
„Było to przed wieloma laty” – wspominał w artykule zatytułowanym „Polityka i duszpasterstwo”. „Zostałem wezwany do chorego. Powiedziano mi, że sprawa jest szczególnie trudna. Umierającym był przedwojenny działacz ludowy, współpracownik Wincentego Witosa, człowiek powszechnie szanowany, ojciec licznej rodziny. Okazało się, że jest skłócony z Kościołem. Początki konfliktu sięgały czasów, gdy Wincenty Witos został ekskomunikowany przez biskupa swej rodzinnej diecezji, jego ruch ludowy tępiony, wydawane czasopisma zakazane jako niezgodne z nauką Kościoła. To nic, że w sąsiedniej diecezji, gdzie rządził kardynał Sapieha, było inaczej. Umierający, który na własnej skórze odczuł wrogość duchowieństwa, nie wierzył już w sakralny wymiar Kościoła. Kościół stał się dla niego instytucją zlaicyzowaną. Nie zmieniła tego ani wojenna, ani powojenna historia. Odchodził z tego świata z głęboką raną w duszy. Na łożu śmierci modlił się słowami Kościoła, ale nie chciał mieć Kościoła na swoim pogrzebie. Miałem przed sobą szczególny przypadek «chrześcijaństwa pozakościelnego», o którym dziś często się mówi. Wydaje mi się, że za jakiś czas podobnych przypadków będzie pod pięknym polskim niebem więcej. Zatroskani duszpasterze będą pytać: gdzie jest ich źródło? Będzie się mówić o laickiej cywilizacji, o materializmie praktycznym, o duchu scjentyzmu i tysiącu innych powodów. Czy będzie się jeszcze zdolnym pojąć, że za każdym takim przypadkiem stoi wygrana rozumu politycznego nad duszpasterskim?”.