Nikt we współczesnym kinie tak pięknie jak on nie pokazuje pustki świata i naszej bezradności wobec upływającego czasu.
Niewiele wiemy o jego biografii. Rodzice zginęli w wypadku, gdy miał 17 lat. Studiował ekonomię. Jest reżyserem samoukiem. Paolo Sorrentino, bo o nim mowa – jeden z największych magów współczesnego kina – kończy właśnie 50 lat.
Choć już wcześniej zdobywał wyróżnienia w Cannes (Nagroda Jury za „Boskiego”) i statuetki David di Donatello (włoskie Oscary) w najważniejszych kategoriach, na filmowym Olimpie na dobre zadomowił się kilka lat temu, za sprawą „Wielkiego piękna” (2013), swojego arcydzieła absolutnego. Opowieść o starzejącym się dziennikarzu-pisarzu (ulubieniec reżysera, wielki Toni Servillo), który w poszukiwaniu straconego czasu snuje się nocą po ulicach Rzymu, przyniosła twórcy ponad sześćdziesiąt nagród, w tym Oscara, Złoty Glob i Europejską Nagrodę Filmową (tę ostatnią odebrał także za swój następny film, „Młodość”). Sorrentino, jak kilkanaście lat wcześniej James Cameron, mógłby krzyczeć: „Jestem panem świata!”. Nie pomyliłby się – jest, przynajmniej tego filmowego.
Rodem z mistrza
Bywa nazywany „następcą Felliniego”. Sam przyznaje otwarcie, że to właśnie twórca „La strady” ukształtował jego wrażliwość estetyczną. Dla kinofila zaś poszukiwanie w tych filmach nawiązań do dzieł włoskiego mistrza jest prawdziwą gratką.
Ekranowy świat Sorrentino składa się przecież z mniej lub bardziej dosłownych odniesień i cytatów z dorobku poprzednika – choćby scena pochodu kuracjuszy w „Młodości” przypomina sanatoryjne ujęcia z „Osiem i pół”, nocny spacer wśród zabytków w „Wielkim pięknie” – dworską eskapadę ze „Słodkiego życia”, z kolei uśmiech przez łzy Piusa XIII w ostatnich ujęciach „Młodego papieża” i polecenie, by wierni się do siebie uśmiechnęli, przywodzi na myśl poruszającą ostatnią scenę „Nocy Cabirii”.
Jego filmy pełne są też postaci rodem z Felliniego, na przykład Lorena w oscarowym dziele sprzed kilku lat przypomina Saraghinę z „Osiem i pół”, zaś chorobliwie otyła właścicielka nowojorskiego hotelu w „Młodym papieżu” przywodzi na myśl seniorkę domu z „Rzymu”. Sam Jep Gambardella, protagonista „Wielkiego piękna”, wydaje się bratem bliźniakiem wykończonego rzymską egzystencją Marcella ze „Słodkiego życia” i Guida z „Osiem i pół”, który – jak sam przyznaje – nie ma nic do powiedzenia, a mimo to chce coś powiedzieć.
Wszystkie te nawiązania nie są jedynie popisem kinofilskiej elokwencji reżysera. Nie chodzi o to, że Sorrentino kopiuje Felliniego, nie robi tego (narracyjnie bywa nawet od niego lepszy), jest artystą osobnym, z wypracowanym własnym „charakterem pisma”. Jednocześnie świat przez niego przedstawiany nie różni się zbytnio od tego, który przed laty portretował twórca „Wałkoni”. Ani Sorrentino, ani Fellini za pośrednictwem ironii, oniryzmu i przerysowania nie boi się dotknąć czegoś głębszego – gorzkiej prawdy, która podana bez efektownej otoczki, mogłaby być zbyt trudna do przyjęcia dla widzów.
W świecie bezradnym
Kim tak naprawdę jest Jep-Marcello-Guido? Zmęczonym życiem Don Juanem? Wcieleniem Hansa Castorpa z arcypowieści Thomasa Manna (jej swoistą, nieformalną reinterpretację stanowi „Młodość”, mimo że Sorrentino zarzeka się, iż „Czarodziejskiej góry” nie czytał), który zdążył przetrwać życiowe zawirowania i ostatecznie rozczarować się rzeczywistością? Przeniesionym w rzymskie realia Horaciem Oliveirą z „Gry w klasy” Julio Cortázara? Podstarzałym smutno-śmiesznym hedonistą Brunem Cortonem z tragikomediowego „Fanfarona” Dino Risiego? Współczesną wersją Juliana Sorela z „Czerwonego i czarnego” Stendhala, który zdobywa i traci w życiu wszystko, rozgląda się dookoła i jakby pyta: „To tylko tyle?”? A może po prostu Gambardella to zachodni everyman XXI wieku?
Bohaterowie Sorrentino – a przed nimi postacie z Felliniego, Tornatorego i wielu innych – to nostalgicy, którzy boleśnie i za późno zdają sobie sprawę z tego, że czas ucieka im przez palce. Nieprzypadkowo w „Wielkim pięknie” słyszymy zdanie: „Nostalgia to jedyna droga dla tych, którzy nie wierzą w przyszłość”. Nie wierzą, bo zawiodły ich przeszłość i teraźniejszość, oszukały własne wyobrażenia o tym, jaki kształt przybierze życie.
Pamiętam, jak jeden z profesorów na polonistyce tłumaczył nam, dwudziestoletnim wówczas studentom, że możemy mieć trudność z czytaniem Miłosza, bo on kpi sobie z naszych wyobrażeń o życiu. „Wydaje wam się teraz, że świat stoi przed wami otworem – słuchaliśmy – ale z biegiem lat zobaczycie, jak bardzo kurczą się możliwości wyboru. I o tym pisze Noblista”. O tym także przekonują się protagoniści Sorrentino. Jak zauważa Cheyenne w „This must be the place” (polski tytuł, „Wszystkie odloty Cheyenne’a”, brzmi nieadekwatnie), wszyscy w pewnym momencie bezwiednie przechodzimy od wieku, w którym mówimy: „takie BĘDZIE moje życie”, do wieku, w którym stwierdzamy: „takie JEST moje życie”.
To właśnie czas – główny bohater kina, od „Przeminęło z wiatrem”, poprzez trylogię „Ojca chrzestnego”, aż po obecne dokonania Richarda Linklatera – pozostaje bodaj najważniejszą figurą tych dzieł. Wszyscy stają wobec niego bezradni, z poczuciem, że „byli tylko statystami”: zmagający się ze starością kompozytor i reżyser w „Młodości”, próbujący ukryć jej oznaki Berlusconi w „Onych”, w tym samym filmie Kira (zjawiskowa Kasia Smutniak), która powoli zdaje sobie sprawę, że zostanie zastąpiona przez młodsze konkurentki, pozornie wszechmocny premier Andreotti w „Boskim”, skazany na klęskę i zwrócony ku przeszłości Titta di Girolamo w „Skutkach miłości”.
Wreszcie sam Jep, który wciąż nie może zapomnieć nastoletniej, pierwszej miłości i który pod płaszczem sarkazmu ukrywa smutny dla siebie fakt, że najlepsze lata już przeminęły, zaś jemu pozostaje „dryfowanie” przez życie, podróż do kresu nocy. Przejmująco pod tym kątem wypada co najmniej kilka wielkich scen. Ta, w której widzimy sześćdziesięciopięcioletniego bohatera nurkującego w morzu i wynurzającego się jako osiemnastolatek. Ta, w której ogląda on wystawę złożoną ze zdjęć człowieka, robiącego je sobie codziennie przez lata. Ta, gdy spotyka cyrkowego mistrza, chwalącego się, że potrafi sprawić, by żyrafa zniknęła – i rzuca do niego nieoczekiwane: „Spraw, bym zniknął i ja”. Albo ta, w której Gambardellę zaczepia kilkuletnia dziewczynka i mówi: „Kim jesteś? Jesteś nikim”. On zaś zmieszany odpowiada: „Ja? Ale przecież….”. W tej jednej chwili na nic zdaje się oczytanie w Prouście, Flaubercie, Bretonie czy D’Annunziu.
O relacji między przeszłością a przyszłością Sorrentino mówi zresztą w swoich filmach wprost co najmniej raz. W „Młodości” stary reżyser Mick Boyle (Harvey Keitel) za pomocą metafory lunety tłumaczy młodym współpracownikom, na czym polega różnica w jego i ich patrzeniu na świat. Początkowo człowiek – wyjaśnia – postrzega przyszłość tak, jak gdyby spoglądał przez szkło powiększające, wszystko wydaje mu się bardzo blisko, na wyciągnięcie ręki. To młodość. Starość z kolei przypomina widok przez odwróconą soczewkę. Rzeczywistość jest mocno oddalona, jak przeszłość.
Bóg glamour
Niecałe dwa lata temu rozmawiałem z Pawłem Pawlikowskim o duchowości w jego kinie. W zautoryzowanej i opublikowanej wersji wywiadu wygląda to inaczej, ale pamiętam, że w pewnym momencie reżyser zapytał mnie, czy znam bardziej chrześcijański film w europejskim kinie ostatnich lat niż „Ida”. Nie zrozumiałem, że to pytanie retoryczne i wypaliłem: „Ależ tak! «Wielkie piękno»!”. „Aha, Bóg glamour, tak?” – uśmiechnął się mój rozmówca. Dziś powtórzyłbym ten sąd, nawet więcej – Sorrentino stał się dla mnie największym metafizykiem wśród współczesnych reżyserów.
Zdanie to wymaga jednak doprecyzowania. Po pierwsze, absolutnie nie oznacza ono, że twórca „Młodego papieża” to artysta zdeklarowany, konfesyjny, zaś jego dzieła z rozmysłem są „chrześcijańskie”. Sorrentino to – jak sam przyznaje w wywiadach – ani ateista, ani agnostyk, człowiek niereligijny, który wcześniej odebrał katolickie wychowanie i którego teraz świat wiary (jedynie) intryguje. Może to kwestia słynącej z zamiłowania do przesady estetyki reżysera, która wyraźnie spotyka się w tym z realiami kościelnymi i dzięki temu dobrze je oddaje? Jakkolwiek by było, opowiadający o watykańskich intrygach serial HBO spod jego ręki zachwycił zarówno ateuszy, jak i teologów.
Może żywot każdego z nas polega na umiejętności przyjmowania strat, godzenia się z nimi?
I druga sprawa – przedstawiany przez Sorrentino świat jest bardzo zmysłowy, co bywa zwodnicze. Jego kino porywa od strony audiowizualnej – reżyser przyznaje, że często zaczyna pisanie danej sceny od wyboru muzyki; do tego dochodzą cudowne zdjęcia Luki Bigazziego, prawdziwego wirtuoza wśród europejskich operatorów. Na ekranie oglądamy piękne kobiece ciała (nagie lub półnagie), wspaniałe wnętrza, zachwycającą architekturę lub po prostu upojenie zabawą. Samo „Wielkie piękno” to elegia na cześć Rzymu, podziwianego przez widzów od pierwszej do ostatniej minuty seansu. Nakręcona w dodatku przez kogoś, kto przybył do miasta już w dorosłości (z Neapolu – jak Jep i serialowy kardynał Voiello).
Mówię, że sensualność tego kina jest zwodnicza, bo można zatrzymać się na tym, co widzialne na ekranie, organizować imprezy w stylu tych odbywających się w domu Jepa. Ale wówczas nie byłaby to cała prawda o wizji Sorrentino, a wręcz niezrozumienie jej i nabranie się na sztuczkę reżysera.
Pokazuje on przecież metafizykę poprzez brak, zaś piękno i przepych Wiecznego Miasta przede wszystkim po to, by obnażyć drzemiącą pod ich powierzchnią pustkę; to, że imprezowe wężyki, którym w upojeniu oddają się bohaterowie, prowadzą donikąd. Cały blichtr pozwala na „botoksik za siedemset euro”, ale rozbija się o jedno pytanie, które zadaje młoda dziewczyna Berlusconiemu w „Onych” (i które – co ciekawe – pada też z ust Claudii Cardinale w „Osiem i pół”): „A co potem?”. Co po całonocnych zabawach, zatopieniu się w używkach i przyjemnościach, co po oszukiwaniu metryki? Ekranowy nadmiar słów, gestów, doznań każe choć przez chwilę zastanowić się: po co to wszystko?
Nie jest jednak tak, że pustka w dziełach włoskiego twórcy kieruje nas od razu w stronę wiary czy instytucjonalnego Kościoła. Kardynał w „Wielkim pięknie” to człowiek, który nie odpowie na najważniejsze egzystencjalne pytania, bo zajęty jest dyskutowaniem o sposobach przyrządzenia kaczki lub zająca.
A Bóg? W świecie Sorrentino wątpią w Niego nawet papieże. On – mówi serialowy Pius XIII (Jude Law) – jest z nami „zawsze i nigdy”. Jak dodaje inny ekranowy duchowny, „Bóg nie kieruje naszym życiem, nie naprawia naszych słabości, nie powstrzymuje naszej ręki, gdy ta zanurza się w grzechu. Ostatecznie Bóg nas tylko zbawia”, a my „usilnie potrzebujemy wierzyć, że On jest”. Albo przynajmniej, że Coś jest.
Spojrzeć w oczy klęsce
Można oczywiście wydźwięk tego kina łagodzić, powiedzieć – zwłaszcza w polskich warunkach – że włoski reżyser portretuje „zachodnie hedonistyczne elity”, że to „problem Włochów, Anglików, Amerykanów”. Tyle że niewygodne kwestie poruszane przez Sorrentino dotyczą wszystkich, dosłownie wszystkich.
Weźmy przykład miasta. Jeden z bohaterów „Wielkiego piękna” przyznaje, że Rzym go rozczarował, i postanawia wrócić w rodzinne strony. Czy jednak taki ruch naprawdę załatwia sprawę? Za Wieczne Miasto można by podstawić dowolne inne miejsce – Londyn, Paryż, Nowy Jork, Warszawę, ale i Olsztyn, moje niewielkie Bartoszyce czy Krosno. Jak pisał Konstandinos Kawafis:
Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza.
To miasto pójdzie za tobą. Zawsze w tych samych dzielnicach
będziesz krążył. W tych samych domach włosy ci posiwieją.
(…) Jakeś swoje życie roztrwonił
w tym ciasnym kącie, tak je w całym świecie roztrwoniłeś.
Chodzi również o to, by – czytamy w innym wierszu greckiego poety – losu, co w końcu nas zawiódł i trudów, co poszły na marne, nie opłakiwać bez sensu. Raczej, by „ze wzruszeniem, ale nie z błaganiem”, „nie ze skargami tchórzów”, pożegnać TO, co tracimy. Odpowiadać uczciwie i godnie za klęskę swoich planów, które mogą się nie zrealizować niezależnie od czynników zewnętrznych.
A czym jest TO? Po prostu egzystencją, która nie staje się nigdy „prostą pieśnią”, na którą składają się triumfy oraz klęski i której ubywa każdego dnia. Może zresztą żywot każdego z nas polega na umiejętności przyjmowania strat, godzenia się z nimi? Kołakowski twierdził, że życie w pewnym sensie jest porażką. Nieco przejaskrawiał, z pewnością jednak pozostaje ono niespełnieniem, przegranym zakładem Fausta. A uznanie własnej śmiertelności – tego, że ludzka egzystencja „składa się ze złudzenia wieczności i z przerażającej utraty tego złudzenia” (Jerzy Pilch) – jest warunkiem Heideggerowskiego „życia autentycznego”.
Można oczywiście wybrać drogę uniku. Uciekać w podróże, bodźce, lub w przekonanie, że „wszystko zawsze i wszędzie zależy tylko i wyłącznie ode mnie”. Albo w deklarowaną pewność – wiary lub niewiary. Powtarzać z prędkością błyskawicy, że „wszystko ma sens” i z miną samozwańczego proroka ogłaszać go całemu światu. Nawet jeśli wydaje się on nieludzki czy nie-boski. Co na to odpowiedziałby serialowy Jan Paweł III (świetny John Malkovich), następca Piusa XIII w drugim sezonie? „W pytaniach piękne jest to, że nie mamy odpowiedzi”. Najczęściej nie mamy, i tyle.
„Eminencjo, nie jestem szczęśliwy” – zwraca się Guido do kardynała w „Osiem i pół”. „A dlaczego miałby Pan być? To nie Pana zadanie. Kto powiedział, że przyszliśmy na świat, żeby być szczęśliwymi?” – odpowiada trzeźwo purpurat. Stanisław Barańczak dodałby: „Kto ci powiedział, że cokolwiek jest na zawsze? / Czy nikt ci nie powiedział, że nie będziesz nigdy / w świecie / czuł się jak u siebie w domu?”. Właśnie o taką świadomość – że „wszystko nie wystarcza” i próbujemy wrócić do Domu – chodziło za Novalisem jednemu z bohaterów „Młodości”.
„Emocje to wszystko, co mamy”
Przy całej swojej krytyce, Sorrentino nie jest tak skrajnym pesymistą jak choćby fatalista Rossellini, Vonnegut czy nawet późny Fellini. Jego bohaterowie prowadzą nierzadko beznadziejne zapasy z życiem i przemijaniem, ale zostają pokazani z czułością, czasem ze współczuciem. Co więcej, sami się tak do siebie odnoszą. Przekornie przypomnijmy sobie wyśmienitą scenę, w której Jep obnaża w towarzystwie hipokryzję jednej ze znajomych, twierdzącej, że w przeciwieństwie do innych prowadzi ona życie sensowne, jest oddaną żoną i matką oraz zaangażowaną społecznie pisarką. „Wszyscy stoimy na krawędzi rozpaczy, jedyne co możemy to spojrzeć sobie w oczy, dotrzymać towarzystwa, zabawić się” – przekonuje ją „król światowców”.
To „dotrzymywanie sobie towarzystwa” ma wiele poziomów. Tak jak włoski reżyser nie jest totalnym krytykiem nowoczesnej dekadencji, tak jego bohaterowie nie dążą do potocznie rozumianej ascezy. Funkcjonują nie na zewnątrz rzeczywistości, lecz w jej sercu. Wizja Sorrentino – mimo że, jak powiedzieliśmy, obnaża pustkę świata glamour – wyraźnie przynależy do tradycji dionizyjskiej, której nieusuwalnymi elementami są zmysłowość, zabawa i traktowanie życia jako święta. „Emocje to wszystko, co mamy” – mówi Mick w „Młodości”. Może jednym z elementów filmowej krytyki jest zwrócenie uwagi nie tyle na same „wężyki”, co na zblazowanie, emocjonalne odrętwienie i uśpienie rzymskiej śmietanki towarzyskiej? Ten głupi i pusty świat – jak zauważał ks. Andrzej Luter w recenzji „Onych” – mimo wszystko zasługuje na ocalenie, jest przecież do bólu ludzki, a samo życie, dodałbym – na wzniesienie za nie toastu.
Wcześniej wymieniłem już kilka scen z „Wielkiego piękna”. Najwspanialsza dla mnie ze wszystkich to ta, w której Jep, wracając nocą do domu, mija Fanny Ardant. Jasne, że to luźny cytat z „Rzymu”, gdzie Fellini trafia na Annę Magnani. Przed kim jednak tak naprawdę Gambardella się zatrzymuje, do kogo uśmiecha i życzy „dobrego wieczoru”? Do muzy Truffauta, tytułowej „kobiety z sąsiedztwa” z jego dzieła? (W odmętach internetu można znaleźć rozszerzoną wersję sceny, w której Jep i Ardant rozmawiają właśnie o tym filmie). A może uśmiecha się – tym razem szczerze, bez sarkazmu – do własnych niespełnionych marzeń, straconych szans, zgubionych lat?
Wspomnienia to przecież nierzadko jedyne, co nam pozostaje. Przychodzi mi na myśl Jarosław Iwaszkiewicz, który w krótkim dokumencie zrealizowanym przez Andrzeja Wajdę przy „Pannach z Wilka” wraca do ruin dworku z czasów młodości. „Nie mieszkałem w tym domu długo, ale on długo mieszkał we mnie” – stwierdza. I dodaje: „Wszystko na świecie starzeje się i przemija. Na tym polega nasza funkcja, że zatrzymujemy te przemijające momenty”.
Czy właśnie owo zatrzymanie nie zbliża nas do Sensu? Powracający z zaświatów Pius XIII mówi co prawda, że w niebie jest „dokładnie tak jak tu, tylko inaczej, bo dostrzegamy Boga”. Życie jednak można znieść, ba – nawet zachwycić się nim, i bez wyrażonej wprost eschatologicznej perspektywy, ze świadomością, że „nieznane pozostanie nieznane”, że „wielkiego piękna” nie da się zatrzymać przy sobie. Przedsionkami raju będą – jak u Miłosza – „kolor irysów”, „paryska ulica w czerwcu o świcie”, „cała niepojęta, niepojęta mnogość widzialnych rzeczy”. Jak u Sorrentino – widok fioletowego nieba nad ranem, uśmiech Madame Ardant, pierwszy pocałunek, czyli sen na jawie. Chwile, dla których warto żyć. Oddechy wieczności. Drobinki piękna.
Przeczytaj też: „Ulotne, jakże ulotne”, czyli co może łączyć wiarę i niewiarę
Znakomity tekst. Dziekuje.