Chcę wierzyć, że papież, który tak celnie pisał o „dopełnianiu udręk Chrystusowych w Kościele”, nie mógł dawać przyzwolenia systemowemu złu.
W ostatnich dniach, gdy w stulecie urodzin szczególnie raz jeszcze przypominana została postać św. Jana Pawła II, na myśl przyszły mi zapisane przez papieża z Wadowic słowa na temat cierpienia i kapłaństwa. Świat dotknięty pandemią tęskni bardzo przecież za odpowiedzią na pytanie o sens tego, co stało się obecnie tak dotkliwym i trudnym doświadczeniem dla wielu ludzi i całych narodów. Patrzy też w stronę Kościoła, od którego ma prawo i nadzieję takiej odpowiedzi oczekiwać – również dlatego, że pochodzący z Polski następca św. Piotra wielokrotnie starał się słowami i świadectwem własnego życia taką odpowiedź dawać.
Zastanawiam się sam, co dziś Jan Paweł II powiedziałby i światu, i swemu Kościołowi. Również w Polsce. W jego kraju rodzinnym czas pandemii okazał się przecież podwójnym wyzwaniem. Z jednej strony przeżywaliśmy i wciąż przeżywamy w tym wielkanocnym okresie smutek i trwogę związane z troską o zdrowie nasze i najbliższych. Z drugiej – przypadło nam raz jeszcze zmierzyć się z kryzysem naszej kościelnej wspólnoty, który ma swoje źródło w ujawnianych przypadkach grzechów i przestępstw duchownych wobec powierzonych im wiernych (bardzo często małoletnich).
Pod przykrywką frazesów
Tuż przed obchodami stulecia urodzin papieża (czy to nie znak Opatrzności, że uroczystości z konieczności musiały mieć mniej huczny charakter niż zakładano) ukazała się „Zabawa w chowanego” – kolejny film braci Sekielskich. Jak wiadomo, dokument przedstawia losy ludzi skrzywdzonych seksualnie przez księży i – trzeba powiedzieć – krzywdzonych wciąż dalej przez Kościół instytucjonalny. Opowieść o traumatycznych doświadczeniach mężczyzn, którzy w dzieciństwie byli gwałceni przez księdza, wywołuje mocne uczucie żalu pomieszanego z gniewem. Wobec takiego cierpienia trudno przejść obojętnie. Bez wątpienia wymaga ono zadośćuczynienia w sensie prawnym i materialnym, jak również moralnym, psychologicznym i duchowym. To jednak nie wszystko. Pozostaje jeszcze kwestia wiarygodnego głoszenia Ewangelii. W takich okolicznościach zwyczajowe teologiczne elukubracje wydają się nie tylko niewystarczające. Brzmią wręcz jak obelga dla ofiar.
Nie przypadkiem niestety ksiądz, który krzywdził przed laty w Pleszewie Jakuba i Bartosza Pankowiaków, lubi używać wzniosłych formułek. Usprawiedliwia się na przykład, że jako kapłana „diabeł go wyjątkowo mocno kusił”. On sam ma oczywiście „świadomość własnej grzeszności”, ale przecież „wszyscy jesteśmy grzeszni” i „ulegamy skłonnościom i słabościom”. Wierząc w „siłę modlitwy”, trzeba zatem pokuty – szczególnie „w okresie Wielkiego Postu”.
W tych niby słusznie brzmiących frazesach od razu wyczuć można przykrywkę dla niemożliwości uczciwego wyznania własnych win. Za głoszenie Ewangelii zabrał się przebieraniec, który z jej pomocą szuka samousprawiedliwienia. Wraz z tym sądem pojawia się jednak niepokojąca sugestia: tak może niestety wyglądać (anty)świadectwo każdego chrześcijanina, choć wymiar czynionego przez nas zła zwykle nie osiąga raczej pułapu ohydnych postępków ks. Hajdasza.
Czy przedstawiona zatem w filmie Sekielskich zabawa w chowanego jest nieuniknionym losem członków kościelnej wspólnoty? Czy możemy się chronić przed perfidnym samozakłamaniem, będąc w „świętym Kościele grzesznych ludzi”? A może lepiej jest na wszelki wypadek opuścić ów Kościół – tę „ohydę spustoszenia” i mężnie żyć na własny rachunek bez teologicznych i instytucjonalnych wsporników służących za uzasadnienie krzywdzenia innych?
Coś więcej niż odpowiedź
Św. Jan Paweł II miał jednak mocne przekonanie, że świat bez głoszonej przez Kościół Ewangelii byłby ostatecznie gorszym światem, choć w samym Kościele wiele jest win, które trzeba uczciwie wyznawać, prosząc ofiary o przebaczenie i przyjęcie zadośćuczynienia. Papież z Polski nie miał co do tego wątpliwości i dlatego – wbrew oporowi kościelnych dygnitarzy i prominentnych teologów – w jubileuszowym 2000 roku zlecił publiczne wyznanie grzechów Kościoła. Tym jednym aktem pokazał, że nie warto bronić rzekomej bezgrzeszności „świętej instytucji”. Kościół ma bowiem w swym powołaniu zupełnie inną obronę: powinien bronić przede wszystkim człowieka. To on jest właśnie jego „drogą”, jak napisał Wojtyła w swej pierwszej encyklice „Redemptor hominis”. A człowieczeństwo bardziej może nawet niż w świętości (pojmowanej jako moralna doskonałość) oraz w – będącym dla niej stałym kontrapunktem – grzechu ukazuje się w cierpieniu poszczególnych ludzi.
Tematowi temu poświęcił św. Jan Paweł II ogłoszony w 1984 r. list apostolski „Salvifici doloris”. Jest to dla mnie jeden z najważniejszych dokumentów jego długiego pontyfikatu. Dość powiedzieć, że żaden z poprzedników Wojtyły nie poświęcił cierpieniu tak obszernego tekstu. Ów list apostolski to właściwie refleksja na temat jednego niepokojącego zdania zapisanego w Liście św. Pawła do Kolosan: „W moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół” (Kol 1,24). Wedle papieża jako wierzący chrześcijanie musimy mieć pewność, że w zbawieniu, jakie dokonało się przez śmierć Syna Bożego na krzyżu, nie ma braku. W słowach św. Pawła musi zawierać się zatem jakiś paradoks. Św. Jan Paweł II tłumaczy, że w takiej sprzeczności możliwe jest jednak odkrycie sensu cierpienia.
W odkryciu tym nie ma nic z łatwego „formułkowego” rozwiązania, które mogłoby być dla wszystkich jednakowo przekonujące i zarazem jednakowo bezużyteczne. Bo, jak zauważa papież: „różne usposobienie wnosi człowiek w swoje cierpienie. Można jednakże przyjąć, że prawie każdy wchodzi w cierpienie z typowo ludzkim [zachowaliśmy kursywy używane w oryginalnym tekście przez papieża – przyp. red.] sprzeciwem oraz z pytaniem «dlaczego». Pyta o sens cierpienia i szuka na to pytanie odpowiedzi na swoim ludzkim poziomie. Niejednokrotnie zapewne stawia to pytanie również Bogu – i stawia wobec Chrystusa. Nie może przy tym nie dostrzegać, że Ten, wobec kogo stawia swe pytanie, sam cierpi – a więc, że chce mu odpowiadać z Krzyża, z pośrodka swego własnego cierpienia. Trzeba jednakże nieraz czasu, nawet długiego czasu, ażeby ta odpowiedź zaczęła być wewnętrznie słyszalna. Chrystus bowiem na ludzkie pytanie o sens cierpienia nie odpowiada wprost i nie odpowiada w oderwaniu. Człowiek słyszy Jego zbawczą odpowiedź, w miarę jak sam staje się uczestnikiem cierpień Chrystusa”.
Jan Paweł II miał mocne przekonanie, że świat bez głoszonej przez Kościół Ewangelii byłby ostatecznie gorszym światem, choć w samym Kościele wiele jest win, które trzeba uczciwie wyznawać
Taka zbawcza odpowiedź to zatem coś znacznie więcej niż katechizmowa dyrektywa. Jej sens nie odsłania się w sile przekonywania teologicznego wywodu. Takie wywody cierpiącym zwykle nie dają skutecznego wsparcia. Udział w cierpieniach Chrystusa ma zawsze konkretny egzystencjalny wymiar. Jak twierdzi św. Jan Paweł: „Odpowiedź, która przychodzi przez takie uczestnictwo na drodze wewnętrznego spotkania z Mistrzem, jest z kolei czymś więcej niż tylko oderwaną odpowiedzią na pytanie o sens cierpienia. Jest to bowiem nade wszystko wezwanie. Powołanie. Chrystus nie wyjaśnia w oderwaniu racji cierpienia, ale przede wszystkim mówi: «Pójdź za Mną!». Pójdź! Weź udział swoim cierpieniem w tym zbawianiu świata, które dokonuje się przez moje cierpienie! Przez mój Krzyż. W miarę jak człowiek bierze swój krzyż, łącząc się duchowo z Krzyżem Chrystusa, odsłania się przed nim zbawczy sens cierpienia. Człowiek nie odnajduje tego sensu na swoim ludzkim poziomie, ale na poziomie cierpienia Chrystusa. Równocześnie jednak z tego Chrystusowego poziomu ów zbawczy sens cierpienia zstępuje na poziom człowieka i staje się poniekąd wyrazem jego własnej odpowiedzi”.
Wedle Wojtyły Kościół powinien pomagać cierpiącym w spotkaniu z cierpiącym i przez cierpienie dającym zbawienie Chrystusem. Wspólnota wiary oznacza przede wszystkim solidarność z cierpiącymi, którzy w deprywacji spowodowanej doświadczanym przez siebie bólem (tak fizycznym, jak i duchowym) czują, że stali się dla świata i innych ludzi balastem oraz nieznośnym ciężarem. Tymczasem, jak zaznacza Jan Paweł II w „Salvifici doloris”, „wiara w uczestnictwo w cierpieniach Chrystusa niesie w sobie tę wewnętrzną pewność, że człowiek cierpiący «dopełnia braki udręk Chrystusa», że w duchowym wymiarze dzieła Odkupienia służy, podobnie jak Chrystus, zbawieniu swoich braci i sióstr. Nie tylko więc jest pożyteczny dla drugich, ale, co więcej – spełnia służbę niczym niezastąpioną. W Ciele Chrystusa, które nieustannie wyrasta z Krzyża Odkupiciela, właśnie cierpienie, przeniknięte duchem Chrystusowej Ofiary, jest niczym niezastąpionym pośrednikiem i sprawcą dóbr nieodzownych dla zbawienia świata. To ono, bardziej niż cokolwiek innego, toruje drogę łasce przeobrażającej dusze ludzkie. To ono, bardziej niż cokolwiek innego, uobecnia moce Odkupienia w dziejach ludzkości”.
Współsługa
Ostatnie dekady pokazały niestety, jak trudno jest Kościołowi być „pośrednikiem i sprawcą dóbr dla zbawienia świata”. Zdarzało się bardzo często, że cierpiący z powodu działań księży nakłaniani byli do milczenia. Zabraniano im nie tylko domagać się zadośćuczynienia za doznaną krzywdę, ale i samego mówienia o niej. W ten sposób stali się oni dla Kościoła hierarchicznego balastem oraz nieznośnym ciężarem. W okresie obecnej pandemii raz jeszcze dotrzeć to musiało niestety do naszej świadomości.
Chcę wierzyć, że papież, który tak celnie pisał o „dopełnianiu udręk Chrystusowych w Kościele”, nie mógł dawać przyzwolenia systemowemu złu, jakie rozpanoszyło się w instytucji, na której stał czele.
Wojtyła pokazał, że nie warto bronić rzekomej bezgrzeszności „świętej instytucji”. Kościół powinien bronić przede wszystkim człowieka
Mam nadzieję, że nie godząc się na takie zło, świadomie przytaczał często słowa z jednego z kazań św. Augustyna: „Dla was jestem biskupem, a z wami chrześcijaninem. […] Jeżeli więc dla mnie przyczyną większej radości jest to, że jestem odkupiony razem z wami, aniżeli to, że jestem ustanowiony dla was jako głowa – idąc za nakazem Pana oddam się z największą gorliwością służbie dla was, by nie okazać się niewdzięcznym wobec Tego, kto mnie wykupił za taką cenę, która uczyniła mnie waszym współsługą”.
Wierzę, że – w przeciwieństwie do jego wielu braci w biskupstwie, których kompromitację przychodzi nam oglądać i na świecie, i w Polsce – św. Jan Paweł II naprawdę był naszym współsługą.
Panie Redaktorze!
Działania lub zaniechania Jana Pawła II nie powinny być przedmiotem wiary, tylko naukowego badania. Z czasem ujrzą światło dzienne dokumenty, które pozwolą na sformułowanie umotywowanego poglądu, jaki zakres informacji na temat pedofilii (i innych dewiacji) w Kościele miał JP II i co z tą informacją uczynił.
Np. ostatnio ks. Boniecki napisał: „Abp Wojtyła uważał, że misją katolickiego pisma jest nade wszystko formacja i jej powinno być podporządkowane wszystko. Z informacji, które mogłyby zakłócić proces formacyjny, pismo katolickie powinno jego zdaniem raczej rezygnować.” Czy taka postawa, przeniesiona na szerszy grunt nie mogła prowadzić do niechęci do otwartego działania w w/w sprawie?
Zgadzam się Panie Piotrze, ale ciągle brakuje rzetelnego przekazu na temat tego, co Jan Paweł II wiedział, a w jakim zakresie był przez współpracowników odłączany od źródeł informacji. Kwestia ta wymaga z pewnością dobrych i konsekwentnych badań (wolno wątpić, że nastąpi to prędko).
Na razie mnóstwo w tej sprawie niedomówień, ale mimo wszystko nie zakładam, że papież Franciszek kłamie, gdy sugeruje, że jednak Jan Paweł II był o skandalicznych postępkach nieinformowany. Mam świadomość, że wielu wydaje się to nieprawdopodobne. Sam mam wątpliwości. Dlatego piszę, że chcę wierzyć, bo na razie nie mam jasnej wiedzy, co się na tym polu podczas pontyfikatu Wojtyły działo.
A postawa, o której wspomniał ks. Boniecki, wciąż jest powszechna w Kościele. Sam się o tym przekonałem w ostatnim czasie. Na szczęście Wieź takiej postawie nie hołduje.
Serdecznie pozdrawiam, SD
Zgadzam sie z Panem Piotrem. Tu nie chodzi o wiare, tylko o twarde dane. Oczywiscie, jako Polakom ciezko nam sie z tym pogodzic. Ale nie innej drogi.
Z tej mysli ks. Bonieckiego, mozna by znowu wyprowadzic teze, ze chec formacji za wszelka cene (nawet prawdy, byleby nie wyszla na jaw) to zwykla partyjna indoktrynacja, a nie proces ku zbawieniu czlowieka…
Zyjemy w niesamowicie ciekawych czasach!