W konstelacji Wojtyły najbliższe miejsca zajmują konkretne osoby, w których szukał ojca. Tylko na pierwszy rzut oka wydaje się, że był stale otoczony świeckimi.
Święty Jan Paweł II nie jest pomnikiem – jest osobą. I nie chodzi mi tylko o to, że stawiamy zbyt dużo pomników jemu poświęconych. Chodzi o to, że na każdym z tych pomników (poza nielicznymi wyjątkami) papież jest sam. Nie ma chyba nic bardziej paradoksalnego i bolesnego w pokazaniu postaci Jana Pawła niż umieszczenie go na spiżowym cokole w chłodnej samotności pomnika.
Podobne wrażenie odniosłem kiedyś w Rzymie, kiedy zobaczyłem pomnik św. Matki Teresy z Kalkuty. Jest to popiersie, na którym święta nie ma rąk. Co za absurdalny pomysł – pokazać matkę miłosierdzia bez rąk. To samo czuję kiedy patrzę na samotne pomniki Jana Pawła II – pasterz bez ludu.
Konstelacja Jezusa
Wielki współczesny teolog Hans Urs von Balthasar pisał, że Jezus Chrystus nie jest ani „zasadą”, ani „programem”, Jezus Chrystus jest osobą. I żeby zrozumieć kim On jest, i jaka jest Jego misja, trzeba przybliżyć się do Niego jako do osoby.
Dla opisania tego fenomenu Balthasar używa pojęcia konstelacji. Jest czymś oczywistym, nawet dla zupełnie naturalnego postrzegania świata, że „każdy człowiek żyje w konstelacji innych ludzi. Jedyny istniejący człowiek stanowiłby wewnętrzną sprzeczność; nie można go nawet sobie wyobrazić, ponieważ być człowiekiem znaczy być z innymi”[1].
Jak to możliwe, że Karol Wojtyła porzucił poezję i teatr, swoje największe pasje w tamtym okresie, aby zostać księdzem?
Z tej prostej obserwacji Balthasar wyciąga głębokie teologiczne wnioski. W przypadku Jezusa Chrystusa, Boga-człowieka nie wolno czynić wyjątku od tej zasady. Jezus jako Bóg. a zarazem jako człowiek, istnieje w relacji do Ojca, w jedności Ducha Świętego. Jednak równocześnie istnieje On w konstelacji złożonej z innych ludzi: „Ona Go wewnętrznie określa i ma doniosłe znaczenie dla Jego bogoczłowieczeństwa. W stosunku do Jego istoty i dzieła nie jest czymś drugorzędnym, lecz jest faktem pierwotnym. Nie można Go odizolować od tej konstytutywnej dla Niego ludzkiej społeczności” [2].
Jest to stwierdzenie mające ogromne znaczenie dla naszego myślenia o Jezusie Chrystusie, ale również o Kościele. Z punktu widzenia teologicznego najbliższymi osobami tej konstelacji są oczywiście Matka z jednej strony i Jan Chrzciciel z drugiej, a następnie grono apostołów z Piotrem i Janem na czele. Relacje z nimi są kluczowe dla zrozumienia osoby i misji Jezusa.
Jeśli nie jest możliwe zrozumienie Jezusa bez poznania Jego konstelacji, tym bardziej nie jest możliwe zrozumienie każdego innego człowieka.
Konstelacja Wojtyły
Jestem z pokolenia „wnuków” Jana Pawła II, mógłby być moim dziadkiem. Większość mojego świadomego życia przypadła na okres jego pontyfikatu. Przez ten czas obserwowałem, jak różne osoby deklarowały, że to właśnie z ich środowiska wyrósł Karol Wojtyła.
I tak – w zależności od tego, z kim rozmawiałem – Wojtyła był: „poetą”, „aktorem”, „robotnikiem”, „fenomenologiem”, czasem nawet mówiono, że „tomistą”, „romantykiem” (co było albo zasługą, albo grzechem pierworodnym jego pontyfikatu), „duszpasterzem akademickim”, „przyjacielem Żydów”, „intelektualistą”, „przyjacielem rodzin”. Za każdym z tych stwierdzeń stały przyjaźnie, grono osób, środowisko, z którym Karol Wojtyła był rzeczywiście związany, i które tworzyło ogromną konstelację ludzkich historii.
Z tej konstelacji wyłaniają się postaci ważniejsze i mniej ważne. Szczególnie ważne są te, które mają kluczowe znaczenie dla zrozumienia jego misji. Jeślibyśmy popatrzyli na konstelację Jezusa, to jedną z najbliższych Mu osób jest św. Józef, jednak nie ma on kluczowego znaczenia dla zrozumienia Jego misji. Po ludzku Józef, był rzeczywiście jedną z najważniejszych osób dla Jezusa, jednak z punktu widzenia teologicznego dużo ważniejszy był Jego kuzyn – Poprzednik. Warto zdać sobie sprawę z tej różnicy i próbować pomyśleć, kto stałby najbliżej w konstelacji Wojtyły?
Ojciec przyszłego papieża zmarł 18 lutego 1941 r. Jego śmierć rozpoczęła w życiu Karola okres rozeznawania powołania kapłańskiego. Właśnie w trakcie wojny następowało powolne odrywanie go od poprzednich własnych zamierzeń, „wyrywanie z gleby”. Jednak nie był to tylko proces negatywny. Jak sam wspomina po wielu latach, „równocześnie bowiem coraz bardziej jawiło się w mojej świadomości światło: Bóg chce, ażebym został kapłanem. Pewnego dnia zobaczyłem to bardzo wyraźnie: był to rodzaj jakiegoś wewnętrznego olśnienia”[3].
Ten moment jest najważniejszy. I choć dzisiaj świętujemy stulecie urodzin Karola Wojtyły, to tak naprawdę powinniśmy świętować stulecie doznania tego wewnętrznego olśnienia, które miało miejsce gdzieś między 1941 a 1942 rokiem. Nie ma nic ważniejszego dla zrozumienia kapłana, niż zauważenie tego kluczowego momentu i określenie tej podstawowej relacji – Chrystus i jego uczeń. Wszystko inne wpływa z tego źródła. Studia, zamiłowania, praca duszpasterska, posługa w Kościele, wszystko kształtuje relacja z Chrystusem. Odwołując się do analogii konstelacji chrystologicznej Balthasara, można powiedzieć, że jest to podstawowa relacja każdego kapłana – ja i Chrystus. W wypadku Karola Wojtyły przybiera ona konkretną widzialną formę w relacji do ojca-biskupa.
Wpatrywanie się w ojca
Większość wspomnień, które ostatnio czytam o Janie Pawle II, pomija fakt, że był on kapłanem, a może lepiej powiedzieć uznaje to za coś oczywistego. Komentatorzy analizują jego wkład w rozumienie demokracji, otwarcie na media, miłość do młodzieży i rodzin, ale niestety niknie gdzieś aspekt jego kapłaństwa.
Powołanie kapłańskie jest misterium, tajemniczą wymianą pomiędzy Bogiem a człowiekiem. Chrystus, przyjmując dar życia tego 22-letniego mężczyzny, zaprosił go do bycia jakby swoim alter ego. „Jeśli się nie wniknie w tajemnicę tej «wymiany», nie można zrozumieć, jak się to dzieje, że młody człowiek, słysząc słowa: «Pójdź za mną!», wyrzeka się wszystkiego dla Chrystusa w przekonaniu, że na tej drodze jego ludzka osobowość osiągnie całą swoją pełnię”[4].
Jak to możliwe, że Wojtyła porzucił poezję i teatr, swoje największe pasje w tamtym okresie? Co się stało pomiędzy dniem śmierci jego ojca a wstąpieniem do seminarium w październiku 1942 roku? Powołanie jest „wielką tajemnicą”, jest „darem”, który przerasta człowieka, „ludzkie słowa nie są w stanie udźwignąć ciężaru tajemnicy”, ale starają się sięgnąć „do korzeni najgłębszych i najbardziej osobistych przeżyć”[5]. Jednak jeśli chcemy zrozumieć Piotra, musimy próbować wniknąć w tajemnicę jego powołania.
Jestem przekonany, że model jego kapłaństwa jest zbudowany na wpatrywaniu się w ojca. Wszystko zaczyna się już w dzieciństwie, kiedy widział własnego ojca modlącego się wieczorami na kolanach. Ten obraz był dla niego „jakimś pierwszym domowym seminarium”[6]. Potem pojawił się na jego drodze metropolita krakowski książę Adam Stefan Sapieha. Po pierwszej rozmowie z kandydatem do seminarium książę metropolita zapytał go, czy chciałby służyć mu do Mszy jako ministrant. Następnego dnia o 6.30 młody robotnik przychodzi do pałacu arcybiskupiego. „W zakrystii domowej kaplicy metropolity ubiera komżę; posługując staremu księciu Kościoła przy odprawianiu Najświętszej Ofiary, przeżywa jej tajemnicę, myśli o własnym kapłaństwie”[7].
Pod tym dachem spędzi najważniejsze lata swojego podziemnego seminarium. I znowu we wspomnieniach powraca postać, na którą mógł patrzeć. „Co wieczór, o godzinie dziewiątej, seminarzyści widzieli, jak Książę Arcybiskup udaje się sam do kaplicy na całą godzinę. Pojmowali, iż przedkłada swoje problemy Panu, i że nie należy mu przeszkadzać”[8]. Kiedy Wojtyła został biskupem podobno zwracali mu uwagę, że zachowuje się podobnie do księcia kardynała. Tłumaczył, że nie miał przecież innych wzorów. Uczył się, kontemplując.
Jak być ojcem
Karol Wojtyła, wychowany w tradycji Sapiehy, w naturalny sposób pozostawał pod wrażeniem prymasa Polski, kardynała Stefana Wyszyńskiego. Od momentu swojej nominacji na arcybiskupa Krakowa był zdecydowany nie dopuścić do powstania chociażby minimalnego rozdźwięku między nim a Prymasem.
Peter Raina w jednym z wywiadów wspomina, że Wyszyński przygotowywał Wojtyłę na swojego następcę, jednak nic by nie wskórał, gdyby w Wojtyle nie było chęci „odbioru”. Wydaje się, że wciąż niewiele wiemy o ich wzajemnej relacji.
Przyszły papież żył i działał w cieniu prymasa Wyszyńskiego, ale z punktu widzenia życia duchowego nie był to zabieg taktyczny
Często przedstawia się Wojtyłę jako typ osobowości i duszpasterza zupełnie odmiennego niż Wyszyński, który głównie z racji sytuacji politycznej usuwał się stale w cień Prymasa. Gdyby tak było, trudno zrozumieć słowa skierowane do Prymasa w pierwszym liście napisanym do Polaków przez papieża: „Czcigodny i Umiłowany Księże Prymasie! Pozwól, że powiem po prostu, co myślę. Nie byłoby na Stolicy Piotrowej tego Papieża-Polaka, (…) gdyby nie było Twojej wiary, nie cofającej się przed więzieniem i cierpieniem, Twojej heroicznej nadziei, Twego zawierzenia bez reszty Matce Kościoła, gdyby nie było Jasnej Góry i tego całego okresu dziejów Kościoła w Ojczyźnie naszej, które związane są z Twoim biskupim i prymasowskim posługiwaniem”. Owszem, przyszły papież żył i działał w cieniu Prymasa, ale z punktu widzenia życia duchowego nie był to zabieg taktyczny, lecz życie w cieniu Ojca.
Jestem przekonany, że w tych relacjach z własnym ojcem, kardynałem Sapiehą, prymasem Wyszyńskim, a później także z papieżem Pawłem VI, możemy zobaczyć jedną z najważniejszych relacji, kształtujących Wojtyłę. Chodziło mianowicie o uczenie się, jak być ojcem-pasterzem, ojcem-biskupem.
W jednym ze swoich najbardziej dopracowanych dramatów, napisanym w okresie trwania II Soboru Watykańskiego Wojtyła pisał: „Trzeba wejść w promieniowanie ojcostwa, w nim dopiero wszystko staje się rzeczywistością pełną”[9]. To wchodzenie w promieniowanie ojcostwa dokonywało się przez patrzenie, naśladowanie, słuchanie tych, którzy byli dla niego wzorami. W konstelacji Wojtyły najbliższe miejsce zajmują właśnie oni, choć na pierwszy rzuty oka wydaje się, że był on stale otoczony ludźmi świeckimi.
Chcę wpatrywać się w osobę Jana Pawła II. Chcę wpatrywać się w jego postać. W tę konstelację innych osób, które się wokół niego pojawiają. Osoba nie jest przedmiotem jedynie racjonalnej analizy, osoba jest przede wszystkim przedmiotem miłości.
André Frossard wspomina jeden z obiadów, podczas którego przypatrywał się papieżowi. „Najpierw ma się przed sobą papieża, jak wielkiego białego ptaka ze złożonymi skrzydłami; jeśli cisza dalej sprzyja wglądowi, za papieżem dostrzega się kapłana z jego nieodwołalnym znamieniem; za kapłanem – człowieka, a jego głęboka skromność zaprowadzi nas wprost do dziecka, którym był, z którym nigdy się nie rozstał i wydaje się wciąż jeszcze trzymać je sam za rękę; z tyłu za dzieckiem jest już tylko światło Boże, którego on sam nie widzi, a które nas oświeca. Wówczas przypominamy sobie, iż pewnego dnia powiedział, że człowiek jest otchłanią”[10].
[1] H. U. von Balthasar, „Antyrzymski resentyment. Papiestwo a Kościół”, tłum. W. Szymona OP, Poznań 2004, s. 146.
[2] Tamże, s. 146.
[3] Jan Paweł II, „Dar i Tajemnica. W pięćdziesiątą rocznicę moich święceń kapłańskich”, Kraków 1996, s. 35.
[4] Tamże, s. 71.
[5] Tamże, s. 6.
[6] Tamże, s. 22.
[7] J. Moskwa, „Droga Karola Wojtyły”, t. I „Na tron Apostołów 1920-1978”, Warszawa 2010, s. 63.
[8] G. Weigel, „Świadek nadziei. Biografia papieża Jana Pawła II”, Kraków 2012, s. 100.
[9] K. Wojtyła, „Poezje i dramaty”, Kraków 1979, s. 234.
[10] A. Frossard, „Portret Jana Pawła II”, tłum. M. Tarnowska, Kraków 1990, s. s. 135.
Piękne rozważanie. Zwłaszcza puenta, z przywołaniem „dziecięctwa Bożego”, które było obecne i wyczuwalne w świętym papieżu. Ale jeśli chodzi o identyfikowanie ludzkich wzorców ojca w życiu Karola Wojtyły, to chyba autor, Wojciech Surówka OP, idzie „o jeden most za daleko”.