Obecny kryzys ukazuje generalny upadek powagi i prestiżu państwa. Nasza republika jest głęboko zainfekowana. Potrzebuje przeciwciał.
Kryzys konstytucyjny w trakcie pandemii odsłonił fundamentalne słabości systemu sprawowania władzy w Polsce. Opartego na „woli politycznej” wąskiej, wyalienowanej elity lub nawet pojedynczej osoby. Można prowadzić długie spory historyczne, czy zaczął się on w roku 2015, 2007 lub 2005. Pewne jest, że mamy do czynienia z atrofią podstawowych zasad i instytucji republiki. Nie jest stosowana Konstytucja, władza wykonawcza jest słaba. Panuje powszechny brak zgody klasy politycznej i społeczeństwa co do ram funkcjonowania państwa oraz wyłaniania jego najwyższego przedstawiciela.
Grzechem pierworodnym obecnego kryzysu konstytucyjnego, który zaskoczył klasę polityczną wiosną tego roku, był brak poszanowania dla ustawy zasadniczej i antyinstytucjonalny radykalizm prezentowany przez rządzącą już drugą kadencję większość parlamentarną. Obóz rządzący, mający w ręku wszystkie instrumenty sprawowania i wykonywania władzy oraz stanowiąca jego zaplecze większość parlamentarna, nie skorzystały z przepisanych na ten czas przez Konstytucję kroków. Wszystkie inne wydarzenia, które nastąpiły później, były już tylko przykrą konsekwencją tego nieposzanowania ustawy zasadniczej.
Po co nam Konstytucja?
Konstytucje są tworzone także po to, aby zapewnić trwałość, powagę i spójność instytucji państwa w sytuacjach trudnych, nieprzewidzianych i nietypowych. Służą właśnie temu, aby uniknąć problemów, z jakimi mamy do czynienia podczas tegorocznej wiosny. Dlatego między innymi powstał cały rozdział XI Konstytucji o stanach nadzwyczajnych.
Bez najmniejszych wątpliwości stan nadzwyczajny istnieje w Polsce co najmniej od 13 marca br., gdy Ministerstwo Zdrowia – organ władzy wykonawczej – po raz pierwszy ogłosiło na terytorium całego kraju stan zagrożenia epidemicznego, niedługo później zmieniony na stan epidemii. Mamy więc do czynienia z klasycznym przykładem „sytuacji szczególnych zagrożeń, gdy zwykłe środki konstytucyjne są niewystarczające”, o których mówi art. 228, rozpoczynający ów XI rozdział ustawy zasadniczej. Zgodnie z nią – i artykułem 232 – rząd już w marcu powinien był wprowadzić stan klęski żywiołowej, zapobiegającej „skutkom katastrof naturalnych lub awarii technicznych noszących znamiona klęski żywiołowej oraz w celu ich usunięcia”. I następnie, przedłużać ów stan do skutku za zgodą Sejmu, w trosce o zdrowie i życie obywateli, koncentrując wszystkie wysiłki na niwelowaniu skutków pandemii.
Mówiąc językiem medycznym, porozumienie Kaczyńskiego z Gowinem odkłada termin operacji, ale nie proponuje w tym czasie żadnej terapii, która polepszyłaby stan pacjenta
Było w tym kontekście jasne, że decyzja marszałkini Sejmu z 5 lutego br. o ogłoszeniu wyborów prezydenckich 10 maja, w przypadku wprowadzenia stanu klęski żywiołowej straciłaby moc. Stałoby się tak zgodnie z punktem 7 artykułu 228 o stanach nadzwyczajnych, który uniemożliwia przeprowadzenie wyborów w trakcie takiego stanu i w terminie 90 dni od jego zakończenia.
Wydaje się, że było to jedyne racjonalne, zgodne z ustawą zasadniczą i zdrowym rozsądkiem rozwiązanie trudnej i nieprzewidzianej sytuacji. Rozwiązanie, które cieszyłoby się poparciem i rządzącej większości, i opozycji parlamentarnej. Wybrano jednak inną drogę.
Rządząca większość od końca 2015 r. okazywała lekceważenie wobec przepisów ustawy zasadniczej. Dwukrotnie jednak nie była w stanie zdobyć w wyborach legitymacji umożliwiającej jej zmianę Konstytucji lub przyjęcie nowej. Nie potrafiła i wciąż nie potrafi stosować się do zasady pacta sunt servanda. Napędzana tezami wygłoszonymi w słynnym wywiadzie Jarosława Kaczyńskiego dla jednej ze stacji radiowych kilka dni po wprowadzeniu przez rząd faktycznego lockdownu, rządząca większość zamiast w bezprecedensowej sytuacji szukać kompromisu, docisnęła opozycję do ściany. Wbrew wszelkim normom kultury demokratycznej postanowiła urządzić osobliwe wybory głowy państwa, pozbawiając je przynajmniej części konstytutywnych cech wymienionych przez ustawę zasadniczą w pkt. 1 art. 127 (powszechne, równe, bezpośrednie i tajne).
Sprzeciw części koalicji rządzącej w kwestii organizacji majowych wyborów pocztowych rozbudził pewne nadzieje na rozwiązanie powstałego kryzysu w miejscu do tego przeznaczonym – w Sejmie – poprzez wyłonienie większości parlamentarnej, która opowie się za ustanowieniem zasad brzegowych funkcjonowania systemu politycznego i ustrojowego. Zbyt szybko jednak sprzeciw ten stał się niejasny, chaotyczny i wręcz teatralny. Najpierw usłyszeliśmy propozycję Jarosława Gowina, by jednorazowo przedłużyć kadencję prezydenta. Następnie – w obliczonej najwyraźniej na widowiskowy oddźwięk – oglądaliśmy dymisję pomysłodawcy. Dymisję, o której dzisiaj w zasadzie nikt już nie pamięta. Do tego doszedł brak aktywności prezydenta Andrzeja Dudy podczas całego kryzysu. Prezydent stał się w tym sporze niemym, pozbawionym podmiotowości, statystą.
Właśnie w takim kontekście Polacy otrzymali w końcu deklarację posłów Kaczyńskiego i Gowina o przeprowadzeniu wyborów prezydenckich w innym terminie – ogłoszoną w ostatniej chwili przed decydującym głosowaniem w Sejmie w sprawie weta Senatu. Znów – więcej w tej deklaracji chaosu, niejasności i teatru politycznego niż próby realnego rozwiązania kryzysu.
Mówiąc językiem medycznym, porozumienie odkłada termin operacji, ale nie proponuje w tym czasie żadnej terapii, która polepszyłaby stan pacjenta. Co więcej, uzurpuje sobie prawo do wpływania na przyszłą decyzję Sądu Najwyższego – a więc według Konstytucji jednej z emanacji władzy odrębnej i niezależnej od innych władz (art. 173), która stwierdza ważność wyboru prezydenta (art. 129, pp. 1 i 3). Najprawdopodobniej mamy więc do czynienia z kolejnym deliktem konstytucyjnym i nadużyciem władzy politycznej przez rządzącą większość.
Demokracja autorytarnej większości?
Obecny kryzys ukazuje generalny upadek powagi i prestiżu państwa. Upadek już nie tylko na arenie międzynarodowej, wyczulonej najczęściej na niezgodną z regułami demokratycznymi organizację wyborów, lecz także na forum wewnętrznym. Skoro w kraju brakuje zgody politycznej nie tylko w sprawie przeprowadzenia tak fundamentalnego procesu jak wybór głowy państwa, ale również stosowania (już nie tylko interpretacji) artykułów ustawy zasadniczej, można postawić wniosek, że państwo i demokracja przestały sprawnie funkcjonować.
Posiłkując się klasyfikacją proponowaną przez amerykański Freedom House, który w ogłoszonym 6 maja dorocznym raporcie dotyczącym krajów w procesie transformacji zaliczył Polskę do krajów o „demokracji na wpół-skonsolidowanej”, można powiedzieć w świetle wyborczych perturbacji, że to już nie problemy z konsolidacją demokracji, ale „ustrój przejściowy i hybrydowy” (kolejna kategoria, do której zaliczają się obecnie Węgry, Serbia i kraje Bałkanów Zachodnich). Tym bardziej, że oceny Freedom House zostały wystawione jeszcze przed wybuchem wielkiego kryzysu konstytucyjnego w naszym kraju.
Przypomnijmy jeszcze, że w 2015 r. na sztandarach „dobrej zmiany” poczesne miejsce znajdowała odbudowa powagi i sprawczości państwa, a także – dziś to zabrzmi paradoksalnie – swoistego otwarcia zablokowanych kanałów ekspresji społeczeństwa obywatelskiego. Zablokowanych mniej lub bardziej przez system zbudowany podczas podwójnej kadencji rządów poprzedniej koalicji. Wyrazem tej rzeczywistości stało się podejmowanie kluczowych decyzji politycznych w wąskim gronie elity władzy, a jednym z jej symboli było słynne i masowo wyśmiewane przez prasę prawicową „haratanie w gałę przez Tuska” oraz picie wina u premiera przez członków wąskiego kierownictwa PO. Dzisiaj „haratanie w gałę” i „picie wina” zastąpił radykalny woluntaryzm antyinstytucjonalny, antykonstytucyjny i antyprawny, oparty na decyzjach, przekonaniach lub idiosynkrazjach pojedynczych posłów.
Opierając się na innej klasyfikacji, zaproponowanej przez Roberta Dahla i Arenda Lijpharta, wydaje się, że zbudowany kilka lub kilkanaście lat temu system sprawowania władzy w Polsce nosi znamiona swoistej hybrydy demokracji autorytarnej większości, demokracji elitarnej i upartyjnionej. W pierwszej z nich, nazywanej niekiedy „większością tyrańską”, rządzący nie dążą do żadnych kompromisów z opozycją parlamentarną ani innymi ośrodkami politycznymi. W drugiej, w wysoce nieprzejrzystym procesie decyzyjnym bierze udział nie społeczeństwo obywatelskie, ale robią to konkurujące ze sobą w obozie władzy grupy oligarchiczne. W trzeciej – partie polityczne, a w naszym przypadku, partia rządząca, konsekwentnie wyłącza z życia politycznego i decyzji pozostałych aktorów, od organizacji obywatelskich po związki zawodowe, a nawet Kościoły.
Gdzie jest rozwiązanie?
Zagmatwanie i trudność jednoznacznego rozwiązania sytuacji uświadamia sytuacja z wczoraj – odbyła się bowiem przedwyborcza debata kandydatów na prezydenta, która przejdzie do historii. To jedyna debata telewizyjna przed wyborami, które się nie odbędą w przewidzianym terminie.
Mamy w niej dwóch wyrazistych liderów opozycyjnych: Władysława Kosiniaka-Kamysza i Szymona Hołownię. Blado na ich tle – co niewątpliwie budzi żal, gdyż brakuje w Polsce silnego i wpływowego kandydata lewicowego – wypadł Robert Biedroń. Zaprezentował się znacznie mniej konkretnie niż Adrian Zandberg okrzyknięty gwiazdą debaty z 2015 r.
Mamy też wysyp planktonowych kandydatów posługujących się mieszanką frazeologii antyeuropejskiej, suwerenistycznej i skrajnie wolnorynkowej. Kandydaci tradycyjnego demokratycznego spektrum od chadecji przez centrum do socjaldemokracji muszą stworzyć bardziej atrakcyjną opowieść dla wyborców; taką, która przywróci wiarę w siłę sprawnego państwa, demokratycznych i przejrzystych procedur, zwłaszcza w tak trudnych sytuacjach jak pandemia Sars-CoV-2.
Wciąż w sferze marzeń pozostaje postulat normalnego dialogu między rządzącymi a opozycją. Odrzucenie plemiennego konfliktu. A także doprowadzenie do szerokiego paktu sił politycznych w sprawie zachowania i przestrzegania norm brzegowych systemu – poszanowania ustawy zasadniczej, procesu stanowienia prawa i wyłaniania najważniejszych instytucji władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Dialog ten nie rozpocznie się bez odbudowy kultury politycznej, w której rywal jest partnerem, a nie wrogiem.
Nasza republika jest głęboko zainfekowana i potrzebuje przeciwciał.
Delikt konstytucyjny i nadużycie władzy politycznej hmmm Prof. Ewa Łętowska w takiej sytuacji proponuje rozdzielenie prawa i polityki. Delikt i nadużycie władzy to prawo . Ocena konstytucyjności czy politycznych ruchów władzy to sfera polityki. Zamieszanie powstaje gdy miesza się prawo z polityką. I jeszcze jedno, jeśli polityk przekracza prawo w sensie prawnym to odpowiada karnie. Jeśli w sensie politycznym —politycznie. Ale teraz chyba wielu miesza jedno z drugim.
Zaznaczam, że nie jestem ani prawnikiem ani politykiem. Artykuł, wydaje mi się nieco zacierać granice miedzy prawem i polityką. Ale jw. Nie jestem fachowcem tylko czytelnikiem.