Następny proszę. Następny. Następny. Ludzie wchodzą i wychodzą, nie ma im końca. Pokazuję, gdzie jest gabinet psychologa i gdzie przyjmuje lekarz. Zamykam dziesiątki dramatów i śmierci w zdawkowych komunikatach rejestru.
Zenit jest bardzo błękitny. Skrawki chmur, rozrzucone po niebie, nie zasłaniają morderczego słońca. Po południu powietrze rozgrzewa się do 40 stopni. Czarny asfalt parzy, kiedy dotknąć go ręką.
Wąską szosą El Ceibo – Tenosique idą ludzie. Grupami albo sami, młodzi mężczyźni z dzielnic San Pedro Sula, rolnicy o spracowanych dłoniach, drobni przedsiębiorcy, sklepikarki i pracownice fabryk, rodziny z dziećmi. Grupy dzieli od siebie kilometr, pięć, czasem dwadzieścia. Powolny strumyk ludzi to potężnieje, to zamiera, ale dniem i nocą nie ustaje: idą gnani setkami powodów, apokalipsą ich świata i nadzieją na lepszy. Kropla za kroplą. Kielich goryczy powinien się przelać już dawno, ale nic takiego się nie dzieje. Każdego dnia do Domu przychodzą kolejni ludzie, wkraczają pewnym krokiem albo ostatkiem sił doczłapują do betonowych, rozgrzanych słońcem ław i opadają ciężko, przymykając oczy.
Uciekinierzy
Staramy się przyjąć ich życzliwie. Wyjaśniam pokrótce zasady Domu i proszę, by przechodzili pojedynczo do dwóch malutkich oficynek. Przedstawiam się, czasem wymieniamy się uprzejmościami. Przyglądam się butom, w których docierają ci ludzie, z czym idą na drugi kontynent. Tenisówki, zdarte adidasy, gumowe kroksy. W plecakach mają kilka koszulek na zmianę, trochę bielizny, czasem nóż, Biblię, ładowarkę do telefonu. Prawie wszyscy przychodzą z Hondurasu, Gwatemali, Salwadoru – jednych z najbrutalniejszych państw na świecie. Zadaję wszystkim te same pytania:
– Czy coś złego się stało podczas drogi?
– Nie, nie, tylko policja w Gwatemali kazała sobie płacić ze trzy razy, dupki.
– Mieli maczety, krzyczeli na nas. Zabrali dokumenty, plecaki, wszystko. Nic nie mamy.
– Nie, dzięki Bogu, na razie spokojnie.
– Dokąd idziesz?
– Ja to nie wiem, muszę się zapytać męża – przepraszający uśmiech.
– New Jersey, podać adres? – zdecydowany głos pewnego siebie mężczyzny.
– Teraz mi uciekło z głowy… ale na Facebooku mam zapisane, bo kuzyn tam mieszka. To jest… tak, Teksas. To jest stan, mówisz? Houston, no właśnie, miałem na końcu języka.
– Dallas. Czy to daleko? – chłopak mówi nieśmiało, jak gdyby nie był pewny, czy wypada mu pytać.
Nie wszyscy wiedzą, gdzie dokładnie idą, jak duży jest Meksyk, co im grozi, gdy tu dotrą. Byle przeć na północ, do góry, za wszelką cenę.
– Dlaczego wyjechałeś z kraju?
– Nie ma pracy. A nawet jeśli jest, to jak ja nakarmię wszystkich za 40 dolarów tygodniowo? Jak?
– Najpierw płaciłem podatek tym z osiemnastki, tydzień w tydzień. Ale potem przyszli ci z MS, i znowu, jeszcze większy. Musiałbym pożyczać, żeby ich spłacić, zwlekałem, zwlekałem i w końcu na ulicy ktoś do mnie strzelił. Podleczyłem się trochę i jestem tutaj.
Maras, tak nazywają gangi w Ameryce Środkowej. Nie są grupami przestępczymi, ale państwami z własnym terytorium, na którym pobierają haracze, nazywane impuesto de guerra, podatek wojenny. Są miejsca, gdzie wolno im wszystko.
– Chciał, żeby moja córka się do niego wprowadziła. Tak po prostu, spodobała mu się na ulicy, nie znali się. Chciał ją sobie wziąć. Figa! Jedziemy.
– Łazili za moim synem, raz jak wychodził ze szkoły, próbowali go wpakować do samochodu. Uciekł, ale przyszli wieczorem do domu, powiedzieli, że albo płacę, albo chłopiec będzie sprzedawać dla nich narkotyki. On nie ma czternastu lat!
– Mój sąsiad miał z nimi jakieś problemy i ostatecznie go zabili. Do nas też przyszli, bo myśleli, że byliśmy jego przyjaciółmi. Głównie moja siostra. Wymyślili sobie, że była jego dziewczyną. Powiedzieli, że jutro ma nas tu już nie być.
– Ale przecież to bzdura, tak? Nic was z nim nie łączyło. Nie mogliście im tego wytłumaczyć albo po prostu się przeprowadzić do innego domu? – nie wytrzymuję.
– A gdyby ktoś nas poznał na ulicy? – tłumaczy jak coś oczywistego. – Za pierwszym razem cię pobiją, za drugim zastrzelą.
Nie odzywam się więcej. Robię zdjęcie internetową kamerką do dokumentacji i po chwili zostaję sam z myślą, jak niewiele jest tu warta moja europejska logika. Wentylator powoli mieli gęste meksykańskie powietrze.
Twarze z tłumu: Jose
Przy biurku, w dusznym pokoiku, gdzie rejestrujemy przychodzących, obok mnie siedzi młody chłopak. Pomieszczenie jest zbyt małe, by rozmówcy mogli siedzieć naprzeciwko siebie.
– Miałem kłopoty – odpowiada zdawkowo na pytanie o powód wyjazdu.
– Jaki rodzaj kłopotów? – pytam zachęcająco.
Waha się, po czym zaczyna szybko, jak gdyby bał się, że nie da rady tego wyjaśnić, mówiąc spokojnie. Nie oczekiwałem szczegółowej odpowiedzi, muszę tylko wypełnić miejsce w tabelce, ale on już zaczął to z siebie wyrzucać.
– Nie wiedziałem, że mój przyjaciel ma z nimi na pieńku. Wspominał coś, ale to było już dawno, myśleliśmy, że zapomnieli… Piliśmy piwo po pracy, było ciemno i nagle pojawili się oni – nerwowo przełyka ślinę. – Torturowali nas, miażdżyli mu czymś klatkę piersiową, szydzili z niego. Mi wbili narzędzie rolnicze w kark – pokazuje świeżą bliznę. – Myśleli, że nie żyję, i sobie poszli – chłopak zaczyna płakać. – On jeszcze żył. Oddychał, o tak – świszcząco wciąga powietrze, wizg umierającego człowieka zlewa się z jego szlochem. – Biegłem i szukałem pomocy, ale… – głos mu się załamuje, przerywa, zapada cisza. Chcę coś powiedzieć, ale nie wiem co.
Chłopak uspokaja się po chwili i opowiada, że złożył doniesienie na policję, ale program ochrony świadków to kpina. Znalazł się na sali sądowej twarzą w twarz z oprawcami. To wystarczyło. Spakował mały plecak i uciekł.
Czuję bezradność. Mówię jakieś miałkie słowa o psychologu w ośrodku, kończę wpis do rejestru, ściskamy sobie ręce. Chłopak wychodzi do kolegów, wykrzykuje coś wesoło, śmieją się. Płacz jest niemęski.
Następny proszę. Następny. Następny. Ludzie wchodzą i wychodzą, nie ma im końca. Pokazuję, gdzie jest gabinet psychologa i gdzie przyjmuje lekarz.
Zamykam dziesiątki dramatów i śmierci w zdawkowych komunikatach rejestru.
Dom
24 lata wcześniej, we wrześniu 1995 r., franciszkanie mieszkający w Tenosique, na południu Meksyku, usłyszeli krzyki dobiegające z kościoła. Zakonnik Cutberto García pobiegł w tamtą stronę i zobaczył urzędników służby migracyjnej szarpiących mężczyznę uczepionego kurczowo nogi ołtarza. Urzędnicy zażądali pomocy, ale Cutberto oświadczył, że nie pozwoli zabrać mężczyzny. Swoim uporem musiał zrobić na nich wrażenie, ponieważ odeszli z niczym. Bracia nakarmili i wysłuchali uciekiniera. Nie wiem, co im powiedział, ale tego dnia otworzyli drzwi klasztoru dla kolejnych migrantów.
Z każdym rokiem przybywało ich coraz więcej. Sytuacja w krajach Ameryki Środkowej stale się pogarszała, brakowało pracy, maras stawały się bezkarne. Meksykańskie kartele i zwykli przestępcy żerowali na bezbronności podróżujących, rząd traktował ich jako wyjętych spod prawa. Franciszkanie starali się pomagać, nagłaśniać przypadki pogwałcenia praw człowieka, nadużyć i zaniedbań władzy. Do tego wkrótce doszedł kryzys migracyjny, który nie miał w tym regionie precedensu: nowa wędrówka ludów.
W 2010 r. kartel Zetas porwał grupę przynajmniej 75 imigrantów, mężczyzn i kobiet. Nie jest nawet do końca jasne, czego od nich chcieli: zażądali pieniędzy, których uciekinierzy nie byli w stanie zapłacić? Chodziło o porachunki między przemytnikami ludzi? Według jednej z wersji Zetas dali im szansę: ujdą z życiem ci, którzy zgodzą się dla nich pracować. Kartel potrzebował mięsa armatniego, był w stanie wojny. Nikt się nie zgłosił.
24 sierpnia meksykańskie wojsko znalazło w opuszczonym budynku na odludziu 72 ciała rozstrzelanych imigrantów; trzech uszło z życiem. Rok później franciszkanie z Tenosique zakończyli budowę Domu będącego azylem dla uchodźców, który nazwano na cześć zamordowanych: La setenta y dos (La 72).
Przechodzi przez niego kilkanaście tysięcy ludzi rocznie. Niektórzy zatrzymują się na kilka godzin, inni na pół roku. Proszą rząd Meksyku o udzielenie azylu i czekają długie miesiące na odpowiedź. Ciężarne kobiety rodzą w tym czasie dzieci, chorzy i wyczerpani nabierają sił.
Dom funkcjonuje dzięki wysiłkowi dziesiątek ludzi, wolontariuszy i samych uchodźców. Dajemy im dach nad głową, karmimy, pomagamy wypełnić formularze i poprosić o azyl. Dzięki obecności Lekarzy bez Granic możemy zapewnić podstawową opiekę medyczną.
Na małej przestrzeni tłoczą się setki osób. O awantury nietrudno. Zdarza się, że ktoś sprzedaje narkotyki, kiedy indziej okazuje się, że któryś z rzekomych uciekinierów jest w rzeczywistości coyote,czyli przemytnikiem ludzi. Praca w tym miejscu to ciągłe rozdarcie między zamykaniem ludzi, którym mamy służyć, w bezdusznych zasadach a udzielaniem każdemu ryzykownego kredytu zaufania.
Przyglądam się z kwatery wolontariuszy na piętrze ludziom na dole. Dzieci, jak wszędzie, krzyczą, ganiają się, płaczą. Nowo przybyli drzemią pod ścianami, leżą pokotem, jak popadnie. Zbierają siły, by ruszyć dalej.
Gdzieś kręci się Javier. Pojawił się tutaj przed dwoma tygodniami, nie mając pojęcia, skąd przyszedł. Chciał wrócić (gdzie?), bał się głosów, które mówiły mu, że go zabiją. Pomogły mu dopiero lekarstwa. Głosy zniknęły, złożył podanie o azyl.
Wśród ludzi na dole wyróżniają się ci, którzy spędzili tutaj długie dni i znają już wszystkich. Rozmawiają, żartują, flirtują, palą papierosy, wściekają się na siebie, zakochują się w sobie, grają w piłkę na boisku, a w soboty bawią się na dyskotekach w jadalni. Prowadzą niespieszne życie, czekają, zawieszeni pomiędzy dawnym i nowym.
Ściany azylu zdobią murale: kobieta ściskająca dziecko, mężczyźni docierający do rzeki, by moczyć w niej zmęczone stopy. „Trump, jesteś tym, który rozpala opór narodów” – głosi napis na ścianie kaplicy. Karykaturalny Trump, ze swoimi słynnymi włosami w kształcie płomienia, wypełnionymi sylwetkami maszerujących ludzi.
Naprawdę chcemy dobrze, ale gdy przyglądam się tym wszystkim ludziom, zastanawiam się, czy nie czują się tutaj jak w więzieniu: z godzinami wejść i wyjść, bez prywatności, z codziennymi apelami, wyznaczonymi godzinami na sen, z pokrzykującymi strażnikami ochotnikami, ryżem z fasolką na śniadanie, obiad i kolację, bo nie stać nas na nic innego.
Potrzebują niewyobrażalnie więcej. Myślę, że czasem są nam wdzięczni, ale czasem muszą nienawidzić tego miejsca.
Twarze z tłumu: Sofia, Fernando i Cesar
Siedzimy w pokoju wolontariuszy, jest noc. Wszyscy jesteśmy zmęczeni, ale zawsze jest coś do omówienia, do ustalenia, do zadecydowania. Zdarza się, że po prostu się śmiejemy i plotkujemy, bo coś tak nas rozbawiło, że nie możemy utrzymać języka za zębami.
Tym razem jesteśmy poważni. Opowiada Sofia, wolontariuszka z Katalonii. Ma 26 lat, ale wygląda na starszą. Kojarzy mi się z matką, nie jakąś konkretną, tylko z matką w ogóle. To przez sposób, w jaki słucha, kiedy ludzie się jej zwierzają – ze skupieniem i odrobiną surowości maskującą szczerą troskę; ze spojrzeniem, które mówi: „Powiedz, kto zabrał ci piłkę. Porozmawiamy z nim”. Nawet gdy wszyscy już się poddali, ona ciągle wierzy, że coś da się zrobić.
– Znacie Fernanda, prawda? To ten kucharz z czwórką dzieci. Rozmawiałam z Cesarem, jego najstarszym synem, ma piętnaście lat. Powiedział mi dzisiaj, że nie chce żyć, że myśli o tym, żeby się zabić. Mówi, że to chodzi za nim od dawna, że nic go nie cieszy i że niczego już nie chce. Ten chłopak jest za mądry, żeby zmyślać w takich sprawach. Fernando spędza całe dnie w kuchni i zrzuca na niego opiekę nad rodzeństwem, a przecież to jeszcze chłopiec!
Fernando jest szczupłym, bardzo wysokim czarnoskórym z Hondurasu. Świetnie tańczy, u prawej dłoni brakuje kawałka palca. Nie wiem, dlaczego musiał wyjechać z czwórką dzieci, nie pytałem. Wiem, że jest mu ciężko. Mówił mi, że dla dzieci stara się być silny, ale w nocy, kiedy nie widzą – płacze. Że stara się je wychować najlepiej, jak potrafi, że nie będzie ich bić, tak jak ojciec bił jego, ale już nie daje rady. Że ucieka do kuchni, nawet kiedy ma dzień wolny, bo tylko tam może odpocząć. Kroi owoce, wybiera kamyki z fasolki i ucieka od wspomnień. Zastanawiam się, czy Sofía wie o tym wszystkim.
Zapada cisza. Sofía wyraźnie chce coś powiedzieć, ale się waha. W końcu mówi:
– Boję się, co z nim będzie, gdy stąd pojadę. Jest zamknięty, ale mi ufa. Zostanie sam. Nie wiem, czy mogę go tak zostawić…
– Sofía, ostrożnie! – mówi stanowczo inna dziewczyna. – Spróbuj mu pomóc, ale zarzucasz sobie pętlę na szyję. Nie możesz naprawić świata. Ostrożnie.
Ma rację. Ci ludzie potrzebują niewyobrażalnie więcej, niż jesteśmy w stanie im dać. Niebezpiecznie jest myśleć inaczej.
Koszmary
Od jakiegoś czasu nie śpię głębokim snem; kładę się i podświadomie czekam, aż nas zawołają. Zazwyczaj chodzi o to, by kogoś zawieźć do szpitala. Kiedy okrzyk w końcu się rozlega, otwieram oczy, chociaż nie chcę, to przecież nie mój dyżur. Czekam chwilę, ale odpowiedzialny nie słyszy, więc na kolejny krzyk ubieram się i schodzę po metalowych schodkach.
W świetle reflektorów widzę poruszenie: wszyscy gwardziści i kucharze kręcą się po terenie. „Jakiś mężczyzna znowu zakradł się do części Domu dla kobiet” – myślę i wtedy dostrzegam w dłoniach maczety, metalowe pręty i kije. – Jan! Są tutaj ludzie z bronią! – krzyczy Kevin, jeden ze strażników.
To pierwszy raz, kiedy naprawdę się boję w La 72. – Dzwoń na policję! – rzucam i biegnę na górę. Schody brzęczą, stopy ślizgają się na mokrym od deszczu metalu. Wpadam do dormitorium, z nogi spada mi sandał, wpół bosy wybieram numer do dyrektora Domu. Odbiera przy czwartym dzwonku, jest środek nocy. – To bardzo dziwne, Jan. Widziałeś ich? Dobrze. Daj mi Sierżanta – mówi.
Schodzę szukać tego byłego wojskowego, obecnie przełożonego „gwardii”. Sierżant długo stoi przy telefonie, coś tłumaczy. Nie wiem, o czym rozmawiają, ale docierają do mnie głosy z podwórza.
– Kucharze ich widzieli, przeszli przez ogrodzenie od strony tylnej bramy.
– Jeden miał jakąś trzydziestkę piątkę, drugi dziewiątkę – opowiada ktoś z zaaferowaniem. – Celował we mnie – mówi inny. Przyjeżdża kilka patroli policji: wchodzą w wysoką trawę, otaczającą mury kompleksu, świecą mocnymi latarkami, karabiny mają skierowane ku dołowi. Nie znajdują nikogo.
Wszystko powoli się uspokaja, wracam spać i kiedy tylko moja świadomość ulatuje, znowu słyszę urywane pokrzykiwania, tupot stóp. Zbiegam na dół: mężczyźni zachodzą kogoś półkolem, ale nikogo tam nie ma.
Nocne zajście jest przez kilka dni tematem plotek, a wkrótce staje się przedmiotem żartów. W świetle dnia też wątpię w wizytę dwóch uzbrojonych ludzi w środku nocy. Coś jednak sprawiło, że mieszkańcy azylu widzieli ludzi w ciemnościach – koszmary przywleczone z domów, koszmary na jawie.
Twarze z tłumu: Carlos
Wieczorem w Tenosique skwar słabnie i zmęczenie przemienia się w leniwą błogość. Wychodząc z Domu po papierosy, słyszę urywek rozmowy dwójki wolontariuszy o jednym z nowo przybyłych.
– Zapytałam go, ile razy jeździł, i powiedział, że trzynaście – opowiada Eva. – Zapytałam, jakim cudem, skoro ma 16 lat. I powiedział, że pracował dla Zetas, ale teraz ma z nimi na pieńku.
– Dla Zetas, Jan! – krzyczy histerycznie Michael. – To od tych ludzi mamy nazwę Domu! To oni zabili siedemdziesięciu dwóch!
– To nie ma już znaczenia. Jest po szóstej, a on właśnie wyszedł. Nie może już dziś wrócić – uspokaja Eva.
– Właśnie wyszedł?! – pytam czujnie. Odwracam się i wybiegam. Chcę go odnaleźć.
Nazywa się Carlos, jest wysoki i barczysty. Mówi, przeciągając słowa, na jakąś miejską modłę, używając slangowego, wulgarnego języka. Szuka swojego towarzysza z drogi, obojętnie przyjmuje moją propozycję pomocy. Pytam, czy jest w Meksyku pierwszy raz, udaję zdziwienie, kiedy mówi, że trzynasty. Z pewną chełpliwością opowiada, że gdy miał siedem lat, jechał z Hondurasu z ciotką na północ, ale ta zostawiła go w trakcie podróży. Szwendał się głodny, w obcym mieście, w obcym kraju, aż jakaś kobieta zapytała go, czy ma ochotę na taco. Dostał taco i narkotyki do sprzedania.
Ja w tym wieku szedłem do podstawówki; gdy jako dziesięciolatek marzyłem o znalezieniu drzwi do Narni, on już pracował dla Zetas. Z jakichś powodów wszedł w konflikt z towarzyszami broni, w sprzeczce zabił jednego z nich. Wtedy musiał uciekać. – Lepiej zabijać, niż czekać, aż ciebie zabiją.
Krążymy ulicami, zapada zmrok. Dziś już nikogo nie znajdziemy. Zapraszam Carlosa na piwo, ale on chce, żeby mu kupić butelkę najtańszej trzcinowej wódki. Wychodząc ze sklepu, mijamy uwiązanego rottweilera.
– Miałem kiedyś psa – rozmarza się chłopak. – Znalazłem szczeniaka, takiego, co mieścił się w plecaku, i zabrałem go do domu. Wytresowałem tak, że spał pod moim łóżkiem. Ale jedna smarkula go drażniła i ją ugryzł. Jej ojciec zapytał, czyj to pies. Powiedziałem, że mój, a wtedy on wyciągnął pistolet i go zastrzelił. Płakałem, bo to był mój przyjaciel. I ten skurwiel musiał za to zapłacić. Nakupiłem mielonego mięsa, takiego dobrego, natłukłem szkła, zmieszałem i dałem jego psom do jedzenia. Przez dwa dni skomlały i srały krwią. I zdechły – na twarzy Carlosa pojawia się gorzka satysfakcja.
Idziemy na torowisko oświetlone słabym światłem latarni. Wokół nas siedzą ludzie: czekają na pociąg towarowy, który zawiezie ich na północ. Carlos otwiera butelkę i wylewa na kształt krzyża trochę wódki na ziemię.
– To dla zmarłych – tłumaczy i wypija kilka wielkich łyków.
– Nie boisz się śmierci? – pytam.
Wyciąga spod koszuli figurkę, którą znam tylko ze zdjęć, i całuje ją kilka razy. Santa Muerte. Święta Śmierć, obiekt kultu meksykańskich ofiar i oprawców. Wierzycielka długu życia.
– Nie, braciszku, ja jej chcę! Ona tu jest z nami teraz, chodzi za mną krok w krok, chroni mnie. Weźmie mnie, kiedy przyjdzie mój czas – mówi bez emocji. A potem opowiada mi o swoich podróżach i o tym, jak zabijał. Jak to jest zabijać? Nijak.
Śpi zawsze z jednym okiem otwartym. Kiedyś spał przy torach i ktoś odurzony narkotykami chciał rozbić mu głowę kijem. Wyczuł to, zasłonił się i włożył w niego nóż. Kiedy włożyć nóż w człowieka w odpowiednim miejscu, to nie może on już wydać krzyku, tylko tak śmiesznie świszczy. Carlos naśladuje ten świst, żeby lepiej mi to wyjaśnić.
Upija się. Z jego słów rozumiem już tylko urywki: o tym, jakie ma powodzenie u kobiet, jak wyrzucił kogoś z pociągu, że ma dziewiątkę rodzeństwa, ale tylko on był w Stanach i tylko on zna smak krwi.
Nie wiem, jaka część z jego historii była prawdziwa, ale wiem, że komuś się przytrafiła, nawet jeśli nie jemu. Są w Meksyku i Hondurasie dzieci, które zostały zmuszone do zabijania, ponieważ znalazły się na ulicy i były głodne. Są młodzi ludzie, którzy znają tylko świat przemocy i ciemnej krwi płynącej z gardeł ich ofiar.
La Bestia
Noc. Dom śpi, po ścianach oświetlonych reflektorami przebiegają jaszczurki. W ciszę powoli wdziera się jednostajny szum, gdzieś z oddali widać zbliżające się światła. To nadjeżdża Bestia.
– Pociąg! – rozlega się nagle okrzyk z dachu.
– Pociąg! Pociąg jedzie na górę – podejmują od razu inni gwardziści. Boisko, wypełnione uśpionymi dotychczas mężczyznami, nagle zaczyna wrzeć. Ludzie zrywają się, często już w butach, zarzucają plecak na ramiona i biegną w stronę wyjścia. Niektórzy już zdecydowani, inni w spontanicznym porywie, do końca nie wiedząc, czy spróbują wskoczyć na pociąg, czy zostaną przy torach. Wszyscy biegną w półmroku, w milczeniu, zapinając koszule. Biegniemy.
Przemierzamy na przełaj łąkę, a potem przecinamy senną ciszę uliczek miasta. Kilkudziesięciu mężczyzn w dziwnym wyścigu gna przed siebie. Dobiegamy do torów.
Widać już przednie reflektory, a potem Bestia wyłania się z ciemności przy pojękiwaniu szyn i stukocie kół. Widzimy jej wielotonowe, wielokołowe cielsko. Prze powoli, w tempie truchtu – najszybsi już zrównują się z drabinkami i wdrapują się na gondole i kontenery. Ktoś doświadczony rozłącza jakiś przewód, wymuszając zatrzymanie całego pociągu. Bestii dopadają nieliczne kobiety i dzieci, starsi.
Panuje chaos, ludzie nawołują się, wsiadają, zsiadają, biegną do lepszych wagonów, gdzie jest więcej miejsca. Po kilku minutach pojawia się motorniczy. Z nieprzychylną obojętnością mija nowych pasażerów. Ruszy, nie ruszy?
Nikt nie zna kaprysów Bestii. Czasem przejeżdża dwa razy dziennie, czasem nie widać jej przez kilka dni. Niekiedy pędzi tak, że nikomu nie udaje się jej dosiąść, innym razem stoi w Tenosique dziesięć godzin.
Pociąg jest mordercą. Podróż do Stanów zajmuje co najmniej piętnaście dni; należy się kilkanaście razy przesiadać. Śmiałkowie muszą znieść głód i odwodnienie, które towarzyszy im, uczepionym wagonów przez długie godziny i dni. Muszą wytrzymać zimno i nieznośny upał. Muszą mieć szczęście albo wiedzę: w którym regionie trzeba skryć się w gondoli i kiedy można jechać na dachu, gdzie znajdują się tunele. W tunelach przy lokomotywie panuje nieznośne gorąco, które strąca ludzi pod koła.
Pociąg to tradycja ojców, którzy nadali mu miano Bestii. – Nic się nie może równać z tym uczuciem, kiedy już jedziesz pociągiem, w dobrym kierunku, i wiesz, że z każdą chwilą zbliżasz się do celu! – mówią uciekinierzy. – To jest przygoda! Musisz to wytrzymać, dać z siebie wszystko.
Nocną ciszę rozrywa nowy gwizd; pociąg drga. Ruszy. Czuję ukłucie absurdalnej pokusy, by dosiąść nabierającego rozpędu cielska Bestii, odjechać z nimi wszystkimi w noc, ale nie mogę przekroczyć niewidzialnej granicy pierwszego stalowego szczebelka drabinki.
Pociąg nabiera prędkości i znika mi z oczu.
Twarze z tłumu: Bairon
Bestia nie zawsze jest tak łaskawa. Innej nocy przyjechała w truchcie, ale nagle przyspieszyła, jakby czując na karku oddech pędzących za nią ludzi. Zniknęła. Zatrzymaliśmy się wszyscy, ciężko dysząc. Ja, biegnąc pośrodku, nawet jej nie zobaczyłem. Podobno zdążył się dosiąść tylko jeden człowiek.
Kilka osób z bezsensowną nadzieją idzie za nią torami. W końcu zatrzymują się, zastanawiają, czy czekać, czy wracać. Wymieniają się doświadczeniami. Jeden z uciekinierów pokazuje wideo na WhatsAppie, na którym widać skulonego mężczyznę przykrytego sczerwieniałym kocem. – To mój znajomy, jechał przez Chiapas, ucięło mu nogę – opowiada każdemu, kto chce słuchać.
Grupa powoli wraca, część decyduje się spać przy torach, inni na polu pomiędzy Domem a trasą pociągu. Rozpoznaję Bairona, którego spotkałem już wcześniej, po jego ręce spływa strużka krwi. Zamierza spać na zewnątrz, ale proponuję, że przemyję mu ranę.
– Biegłem drugi i byłbym zdążył, ale potknąłem się w ciemności. Zdołałem się przewrócić do tyłu, inaczej wpadłbym pod pociąg – stara się mówić spokojnie, ale głos ma napięty od emocji. Dezynfekując skaleczenie, pytam, czy widział wcześniej pociąg. – W filmach – odpowiada i odchodzi, żeby dalej czuwać przy torach. Nie daje sobie chwili wytchnienia, jak gdyby wyruszywszy z domu, mógł tylko przeć do przodu albo polec. Następnego wieczora widzę go ponownie, opartego plecami o mur Domu. Macha do mnie i częstuje pieczonym kurczakiem.
– Skąd wytrzasnąłeś te bogactwa? – pytam, zagryzając kurczaka tortillą.
– Jedna kobieta z centrum mi dała – odpowiada z pełnymi ustami. – Kręciłem się po rynku i szukałem roboty, kiedy jakiś Meksykanin zaczął na mnie krzyczeć, że co ja tu robię, że ma nas dosyć i że jestem złodziejem. Wtedy ta kobieta powiedziała, że ma dać mi spokój, bo nie jestem żadnym złodziejem, tylko jej pracownikiem. I zleciła mi malowanie domu, z którego sprzedawała te kurczaki. Uczciwie zapłaciła i jeszcze dała dwie pieczenie!
Pałaszujemy kurczaka w milczeniu. Słońce już nie pali, murale za naszymi plecami nabierają czerwonawej miękkości. W popołudniowej błogości odpalamy po papierosie, wymieniamy się żartami i historiami z naszych żyć z innych półkul i światów; w jakiś niepojęty sposób chyba jesteśmy w stanie się zrozumieć. Pozdrawiamy grupkę ludzi, która przygnieciona upałem i drogą dociera właśnie do Domu. Bairon ich również częstuje kurczakiem.
– Bairon, właściwie dlaczego wy wszyscy jedziecie do Stanów? – pytam, a mój towarzysz aż obraca ku mnie twarz, zdziwiony pytaniem. – Czemu nie na przykład do Hiszpani albo do Kostaryki?
Bairon zastanawia się chwilę, nie wiedząc, jak wytłumaczyć mi oczywistość. – Przecież do Hiszpanii trzeba lecieć samolotem. Zresztą, nie znam nikogo w Hiszpanii, a w USA każdy ma jakichś krewnych albo przyjaciół, kogoś, kto pomoże.
– A jakie są Stany? – drążę.
– Spokojne. Są tam pieniądze.
– Chciałbyś tam zostać?
– Nie wiem – zamyśla się. – Najpierw muszę tam dotrzeć tak szybko, jak się da. Mojej rodziny nie ma kto utrzymywać. W Stanach odłożę na coyote, który przewiezie przez granicę moją kobietę z dziećmi… Chcę dla nich lepszego życia. Żeby mogły spokojnie wracać ze szkoły do domu. Mój synek ma rok, córeczka cztery lata.
– Miałeś siedemnaście lat, gdy się urodziła? – obliczam szybko.
Potwierdza kiwnięciem głowy.
– I nie bałeś się?
– Stary! – Bairon uśmiecha się, patrząc gdzieś daleko. – Jak się dowiedziałem, że będę ojcem, to miałem pełne gacie. Ale potem, kiedy trzymasz tego bobasa na rękach… – znowu się uśmiecha. Jest mniej więcej w moim wieku, ma zarost niemogący jeszcze przerodzić się w brodę, ostro rysującą się szczękę i oczy, które widziały śmierć – teraz to wszystko rozmiękczone czułością. – Trzymasz tego bobasa i wiesz już, że zrobisz dla niego wszystko. Życie zupełnie się zmienia. Kiedyś szwendałem się po ulicy, ale kiedy rodzi ci się pierwsze dziecko… – urywa, ale ciągle ma ten zamyślony uśmiech na twarzy. Chcę go jeszcze o coś zapytać, ale zanim otworzę usta, słyszymy przeciągły okrzyk strażników: – Pociąg! Pociąg jedzie na północ!
Zrywamy się gwałtownie, Bairon pośpiesznie pakuje kurczaka, zakłada plecak i biegniemy z innymi w stronę torów. Tym razem mamy dużo czasu, pociągu jeszcze nie widać. Mężczyźni ustawiają się wzdłuż torów, jedni ostentacyjnie spokojni, inni wyraźnie zdenerwowani. Doświadczeni radzą nowicjuszom, jak wsiadać, które wagony wybierać, ktoś przykłada ucho do szyn. Minuty się dłużą, udziela mi się ich zdenerwowanie, jak gdybym sam miał skoczyć.
Zza zakrętu wyłania się lokomotywa. Jedzie powoli, ale się nie zatrzymuje: należy biec obok wagonu równym tempem, wczuć się w nie przez kilka uderzeń serca, a potem chwycić ręką drabinkę, wykonać ryzykowny skok – i już po wszystkim, jedzie się na północ.
Nie ma czasu na ostatni uścisk dłoni, Bairon, skupiony, już biegnie. Jego młode, sprężyste ciało wykonuje skok i już stoi na platformie. Macham mu, on posyła mi szeroki uśmiech.
*
Pociąg przyspiesza i znika mi z oczu, razem z Baironem, innymi znajomymi twarzami i wieloma zupełnie obcymi. Odjeżdża, unosząc wszystkich razem: ojców i synów, drobnych przedsiębiorców i rolników, uciekinierów, awanturników, przestępców. Niektórych deportuje meksykańska migra, innych cofną władze USA, jeszcze innych spotka śmierć pod kołami albo z rąk siepaczy. Część z nich zdoła przedostać się przez granicę i zasili szeregi bezdomnych. Część odłoży pieniądze i wróci do swojego kraju, inni ściągną rodzinę do siebie. Jedno jest pewne. Nigdy się nie dowiem, jaki los stał się ich udziałem.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, wiosna 2020