Wielka Sobota nie jest jednym dniem w roku, ale trwa ciągle, a ludzie starają się byle jak i byle czym wypełnić puste miejsce po Bogu.
Zdjęcia samotnego papieża Franciszka, modlącego się o zmierzchu na pustym placu świętego Piotra w Watykanie, obiegły świat i wywołały medialny szum. A przecież było to doświadczenie mocno religijne i – nie bójmy się tego słowa – mistyczne. Pusta przestrzeń pośrodku Rzymu bowiem mówi więcej niż niejedno kazanie czy homilia.
Było to także doświadczenie graniczne i metaforyczne: noc, deszcz, cisza otaczające samotnego papieża, który mówił o prawdzie wiary. Franciszek wspominał o łodzi, na której znajdujemy się wszyscy. Trudno w tym kontekście nie myśleć również o łodziach pełnych imigrantów, którzy szturmują południową Europę. Teraz są zapomniani i samotni, swój wzrok skupiliśmy na sobie. Lękamy się nowego, nieznajomego zagrożenia, a Bóg przygląda się temu w ciszy.
Epikurejczycy zadają pytania: czy Bóg jest dobry, skoro zsyła na nas pandemię nowego wirusa? A może nie ma na to żadnego wpływu? Ci, co to niby przewidują Jego działania, mówią nawet, że jest to kara za grzechy ludzkości. Zgoła odmiennie jednak przedstawia się sytuacja, jeśli inaczej spojrzymy na tę pustkę wokół papieża. Zobaczymy w niej coś więcej niż pozostający w pamięci ładny obrazek, zwiastun nowych czasów czy sygnał upadku Kościoła. Puste świątynie i miejsca kultu nie są niczym nowym, podobnie jak fakt, że Bóg pod różnymi postaciami (Jezus, Szechina) przechadzał się już po tej ziemi niezauważony i opuszczony.
Czy czasami kościoły i plac świętego Piotra paradoksalnie, pomimo przebywania tam wielu ludzi, nie były bardziej puste niż ostatnio?
To doświadczenie samotności i podróży przez nieznane nie jest również dla nas nowym doświadczeniem. Podczas epidemii okazało się, że jesteśmy całkowicie bezbronni. Nie wiemy w rzeczywistości co począć i na co czekać. Nasza egzystencjalna wygoda została naruszona, a spokój zanegowany. Okazało się, że nie ma nic trwałego, chwilowy dobrobyt może być zwiastunem kryzysu, a samozadowolenie z własnego położenia tylko niezauważaniem swojego opuszczenia. Przestaliśmy patrzeć w przeszłość, przyszłość, nawet tu i teraz zawęziło się jedynie do poczucia własnej wyjątkowości. Uznaliśmy, że zawsze będzie tak, jak jest.
„«Nasz» Bóg jest Bogiem-pielgrzymem, Bogiem wiecznego exodusu, wyprowadzającym nas ze wszystkich domów i ojczyzn, w których chcielibyśmy na stałe się usadowić i okopać, a najchętniej także Jego zamknąć w naszych granicach, w granicach naszych wyobrażeń, pojęć, tradycji i wyznań” – pisał Tomáš Halík w książce „Cierpliwość wobec Boga. Spotkanie wiary z niewiarą”. Należy zatem zadać proste pytanie: czy czasami kościoły i plac świętego Piotra paradoksalnie, pomimo przebywania tam wielu ludzi, nie były bardziej puste niż ostatnio? Czy okopani w swoich tradycjach i wyobrażeniach, zapomnieliśmy o prawdziwym doświadczeniu wiary? Że właśnie ten przechadzający się po gościńcach opuszczony Bóg był wtedy gdzieś indziej, gdzieś dalej? Okopani w swoich granicach uodporniliśmy się na drugiego człowieka, który właśnie tak jak papież stał samotnie w deszczu, ciszy, kiedy noc nad nim zapadała. Oddaliliśmy się od siebie, od innych ludzi i popadliśmy w idolatrię.
Polegała ona na tym, że zapomnieliśmy o prostych prawdach na rzecz egoizmu. Dzisiaj natomiast okazało się, że bez pomocy innych nie jesteśmy w stanie za wiele zdziałać: bez pielęgniarek, sprzedawców, kurierów i ludzi, których potrzebujemy, a których wcześniej nie zauważaliśmy, niewiele też sami znaczymy. Dom przez nas zbudowany wcale nie zapewnia nam bezpieczeństwa i stabilności, a burza wokół nas, według słów Franciszka, „odsłania naszą bezradność i odkrywa te fałszywe i niepotrzebne pewniki, z jakich zbudowaliśmy nasze programy działania, nasze plany, nasze nawyki i priorytety. Pokazuje nam, jak uśpiliśmy i porzuciliśmy to, co karmi, podtrzymuje, daje siłę naszemu życiu i naszej wspólnocie”.
Nader często zapominamy, że Nietzsche wcale nie uśmiercił Boga, ale znalazł go martwego w duchu epoki, w której żył
W hałaśliwości bycia zanegowaliśmy wspólnotę, traktując ją użytkowo. Pominęliśmy także pustkę istniejącą wokół nas i przecież nas konstytuującą: z niej powstaliśmy, do niej wrócimy. Okazało się, że wszystko musi być widzialne, przeliczalne i oczywiste, ale kiedy widać za wiele, to być może nie widać nic. Musi tylko dojść do wstrząsu, indywidualnego bądź zbiorowego – wtedy właśnie pustka nagle zaczyna do nas przemawiać mocniej. Staje się widzialna, chociaż wcześniej ją negowaliśmy za pomocą idei, egoizmu, konsumpcjonizmu.
Nader często zapominamy, że Nietzsche wcale nie uśmiercił Boga, ale znalazł go martwego w duchu epoki, w której żył. Przez niemalże 130 lat, odkąd niemiecki filozof oddalił się od ludzi, niewiele się zmieniło. Idolatria ma się bardzo dobrze, podobnie jak oportunizm, cynizm i nihilistyczne szafowanie ideami. Wielka Sobota nie jest jednym dniem w roku, ale trwa ciągle, a ludzie starają się byle jak i byle czym wypełnić puste miejsce po Bogu. Zapominają, albo – co gorsze – nie chcą go widzieć jako pielgrzyma, jako jednego z nas. Dlatego cierpienie niewielu rusza, ani wzrusza, staje się normą. Nadal jednak łudzimy się, że zmierzamy w dobrym kierunku, zapominając, że „u kresu tej drogi widnieje urna z popiołami ostatniego człowieka i grabarza”. Pustka bez człowieka.
I ten jeden, sam, nie przeciwko, ale za czymś, stoi o zmierzchu. Niewielu go słucha, tylko widzą obraz. A on mówi o Bogu-pielgrzymie, Bogu, który wyprowadza nas z bezpiecznej przystani i niszczy nasze przyzwyczajenia. Mówi o odwadze i wyzbyciu się chęci posiadania. A noc zapada. Na szczęście w ciemności pustka jest lepiej widoczna. I to jest dla nas szansa.