W tych okolicznościach wybory prezydenckie w maju nie są w ogóle żadnymi wyborami w sensie demokratycznym. Są plebiscytem poparcia dla władzy.
Jeszcze zanim wybuchła w Polsce epidemia, widać było, że równość szans kandydatów w zbliżających się wyborach prezydenckich jest iluzoryczna. TVP bezwstydnie wspierała przecież Andrzeja Dudę – piszę „bezwstydnie”, bo mediom publicznym angażować się w kampanię wyborczą po jednej stronie nie wolno (tak stanowią wciąż obowiązujące przepisy).
Ale w momencie, gdy z powodu koronawirusa pozostali kandydaci wstrzymali swoje kampanie – a pan Duda jeździ po kraju i „dogląda”, co TVP skrzętnie pokazuje – o równości szans w ogóle nie ma co mówić.
Głosowanie korespondencyjne (nie w dwa razy mniejszej od nas Bawarii, ale w kraju o 30 milionach wyborców) jest samo w sobie pomysłem surrealistycznym. Prawie na pewno przebiegnie w kompletnym chaosie. Bez wątpienia nie pozwala na realną kontrolę prawidłowości procesu wyborczego. Nie daje gwarancji tajności. Zrywa doświadczalny związek między wyborcą a komisją, w której wyborca oddaje swój głos. Nie zapewnia realizacji zasady, zapisanej w Konstytucji, że wybory są powszechne (co z: wyborcami przebywającymi na kwarantannie; wyborcami mieszkającymi poza miejscem zameldowania; wyborcami za granicą?).
W tych okolicznościach wybory prezydenckie w maju nie są w ogóle żadnymi wyborami w sensie demokratycznym. Są plebiscytem poparcia dla władzy. Opartym na (nieracjonalnym, ale niestety głęboko ludzkim) niepokoju, że jak nie zagłosuję, to władza mi zrobi „kuku”.
Ludzie z mojego pokolenia (i starsi) dobrze znają takie pseudowybory. Urządzano je przez cały okres PRL.
Oto po latach, kiedy można było swoją rezerwę wobec pana Kaczyńskiego i jego kamaryli wyrażać w rozmowach prywatnych albo – w najlepszym razie – na portalach społecznościowych, przychodzi próba charakteru
Dlatego uważam, że uczciwy człowiek nie powinien brać w tym cyrku udziału. A już zwłaszcza, gdy władza kombinuje, jak zmusić nas do choćby pozornego uczestnictwa (obowiązek odesłania „zestawu do głosowania”, o który nie prosiłem i którego w skrzynce pocztowej sobie nie życzę).
Uważam też, że kandydaci demokratyczni powinni z tak zaaranżowanych pseudowyborów się jednoznacznie wycofać.
Im niższa frekwencja w maju, tym jaśniejszy będzie zarówno na arenie wewnętrznej, jak międzynarodowej, uzurpatorski charakter obecnej władzy.
Ale istota rzeczy polega jeszcze na czymś innym: oto po latach, kiedy można było swoją rezerwę wobec pana Kaczyńskiego i jego kamaryli wyrażać w rozmowach prywatnych albo – w najlepszym razie – na portalach społecznościowych, przychodzi próba charakteru. Jakie jest naprawdę Twoje przywiązanie do demokracji? Jesteś skłonny się upokorzyć przed autokratami z PiS-u czy będziesz miał odwagę wysłać sygnał: skoro nie przestrzegacie żadnych reguł, to bawcie się sami?
Proszę wybaczyć patos: wolność tracimy wtedy, kiedy sami jej sobie odmawiamy. Na przykład ulegając groteskowej władzy, której się zdaje, że za pomocą poczty, w warunkach jawnej nierówności szans kandydatów, może zyskać mandat do rządzenia.
Aż dziw, że nie wybrali formy audiotele; byłoby przynajmniej trochę śmiechu.
Tekst pierwotnie ukazał się na blogu Jerzego Sosnowskiego
Za wcześnie na wzywanie do bojkotu – polemizuje Zbigniew Nosowski
Za PRLu były kabiny z kotarami i były koperty, do których wkładało się karty wyborcze. Wystarczyło rozpowszechnianie plotki, że komisja „odhacza” kto wchodzi za kotarę, aby ogromna większość (!) obywateli wkładała kartę do głosowania do koperty „na widoku” i bez skreśleń wrzucała do urny. Frekwencja też była imponująca, bo było przecież jasne, że władza wie, kto nie przyszedł.
Jest taka anegdota jak to angielscy dżentelmeni rozmawiają o tym, jak spędzili wakacje. Jeden mówi:” -Wiesz byłem w Ameryce Południowej i widziałem ten wspaniały wodospad Niagara. Na to jego kolega – „Masz rację wodospad jest wspaniały, ale słyszałem, że przenieśli go do Ameryki Północnej”. Teoretycznie można rozmawiać o wszystkim i z każdym, ale poziom absurdu nieraz to skutecznie uniemożliwia. Dżentelmeńskie namawianie do przełożenia wyborów jest tak samo racjonalne jak wodospad Niagara w Ameryce Południowej. W tej sytuacji należy uznać, że Niagara jest w Ameryce Północnej i „wybory” zbojkotować.
Bojkot mogą uzasadnić jedynie argumenty etyczne, a nie kalkulacje wyborcze. Żebym więc dopuścił do siebie trudne pytania, które mi stawia Autor, musiałbym wiedzieć, że zwolennicy bojkotu nie chcą instrumentalnie wykorzystać pandemii, jak ci, którym to zarzucają, by wymienić zużytych kandydatów opozycji na nowe twarze by wiarygodniej obiecywały lepszą jakość rządzenia (wystarczy mi tu tylko zapewnienie, że taką wymianę bojkotujący uznaliby za nie etyczną, bowiem druga strona nie może tak samo łatwo wymienić kandydata na mniej zużytego przez pandemię, jak chce to zrobić część opozycji). Po drugie, muszę mieć przekonanie, że nie chodzi wyłącznie o wymuszenie groźbą bojkotu przeniesienia wyborów na czas mniej sprzyjający obecnemu prezydentowi, gdy kryzys gospodarczy spowodowany pandemią da się we znaki wyborcom, z których istotna część głosuje kierując się krótkoterminowymi ocenami swojej osobistej sytuacji. Tu jedyne wyjście, które widzę, to zapewnienie przez Autora poparcia dla przyjęcia nowego, zdroworozsądkowego terminu wyborów wyznaczonego przez obóz rządzący. Ten przywilej im się należy w zamian za rezygnację z majowego terminu, korzystnego dla obecnego prezydenta.