Czuję się jak motyl w poczwarce. Zdaje mi się, że ten inny, lepszy świat, do którego się wyniosę, jest już blisko, czuję go – mówił.
Doktor przyjął mnie, jak zwykle lakonicznym pozdrowieniem, potem rozmawialiśmy długo, a raczej on mówił, snując w coraz bardziej gęstniejącym mroku swoje rozważania, przerywane dłuższymi pauzami. Słuchałam w milczeniu.
– Dzieci muszą się modlić – mówił – one dziś tego potrzebują, a ja, odcięty od pnia wyznania mojżeszowego, nie mogę przewodniczyć ich nabożeństwom; jeden z przyjaciół Zakładu podjął się więc tej roli… Mam cztery Ewangelie, w tej szkole zaś, przypadkiem, na stosie przeróżnej makulatury, znalazłem Listy Apostolskie – panią proszę o litanię do Matki Boskiej, chcę bowiem ułożyć coś w tym rodzaju dla naszego użytku, jakąś błagalną inwokację na dwa chóry – dzieci muszą się modlić…
Dzieci muszą się modlić – mówił – one dziś tego potrzebują, a ja, odcięty od pnia wyznania mojżeszowego, nie mogę przewodniczyć ich nabożeństwom
– Czy pan doktor nie wyniósł żadnych tradycji wyznaniowych z domu rodzicielskiego? – spytałam.
– Z domu żadnych. Rodzice byli bezwyznaniowi, ojciec adwokatem, dziadek lekarzem, pradziadek szklarzem, o dalszych przodkach wiem tylko tyle, że były to bezdomne sieroty poślubione sobie na cmentarzu żydowskim, jako ofiara przebłagania w okresie szerzącej się w getcie zarazy. Z jakiego rodu i środowiska były te sieroty – nie wiem.
Zapytałam, jak dzieci zakładowe zniosły zmianę warunków. Doktor utrzymywał, że nie odczuły zbyt boleśnie przeprowadzki ani też bytowania w odciętym od świata getcie, że są zaabsorbowane wewnętrznym, zawsze bogatym, życiem Zakładu. Teraz na przykład – mówił – przygotowują na okres świąteczny przedstawienie i wkładają w inscenizację i próby tej imprezy całą swoją pomysłowość.
Za oknem, w zwartym już mroku, przetoczył się tramwaj, słychać było szuranie nóg w rozmiękłym śniegu i strzępy gorączkowych rozmów w żydowskim języku. Od czasu do czasu klakson jakiegoś niemieckiego auta spędzał przechodniów z jezdni, ochlapując ich błotem. Do głębi duszy przenikała mnie świadomość koszmarnej, obmierzłej rzeczywistości. Myślałam sobie, że te dzieci, dzieci z Domu Sierot żyły po części zawsze obok życia… poza rzeczywistością, że to odosabnianie się, tak zarzucane Korczakowi, wychodzi im teraz, być może, na korzyść, że potworna aktualność prześladowania Żydów nie dotyka ich równie boleśnie jak innych.
– A pan doktor – zapytałam – jak się czuje?
– Ja?… Ja czuję się jak motyl w poczwarce, motyl na wylocie… Zdaje mi się, że ten inny, lepszy świat, do którego się wyniosę, jest już blisko, czuję go… Tak mi się to jakoś majaczy… A może to skleroza?…
Posłałam mu Mszał Rzymski, polsko-łaciński, gdzie mógł znaleźć żądaną litanię i dużo tekstów liturgicznych ze Starego Testamentu.
„Świat wierzeń i obrządków katolickich był mu dotąd daleki – pisze Hanna Mortkowicz-Olczakowa, biograf Korczaka – niezależność jego myśli, a także stanowisko opiekuna dzieci żydowskich, trzymały go z dala od katolicyzmu, ale w obliczu klęski, w rozterce i rozpaczy, sięgał wszędzie po ratunek: studiował Talmud i mszał dostarczony mu spoza murów”.
„Gdyby mi dano mszał – pisał – od biedy odprawiłbym nabożeństwo, ale nie mógłbym wygłosić kazania do owieczek w opaskach. Język by mi skołowaciał” („Pamiętnik”).
Przy obchodzie jednak świąt Paschy w 1942 roku Korczak zasiadł w otoczeniu dwunastu najstarszych chłopców do uroczystego Sederu i odprawiając hebrajskie modły wzniósł rozpaczliwym gestem ramiona ku niebu, wzywając wielkim głosem Boga o zmiłowanie.
Po pewnym czasie dał mi znać, że chciałby zatrzymać przesłany mu mszalik… był mu więc przydatny.
Tego ponurego wieczora widziałam Janusza Korczaka po raz ostatni.
Fragment książki Marii Czapskiej „Ostatnie odwiedziny i inne szkice”, Biblioteka „Więzi” tom 190, Warszawa 2006