Jako jedenastolatek doszedłem do całkiem rozumnego wniosku, że Bóg raczej nie interweniuje w wyniki meczów. Z biegiem czasu zacząłem podejrzewać, że tak jak z meczami, jest ze wszystkim innym.
W chwili, kiedy Państwo przeczytają te słowa, mojej opowieści zdecydowanie nie da się już określić jako news: będzie dotyczyć wydarzenia sprzed kilku miesięcy. Ale ponieważ TERAZ wciąż o nim myślę, więc może WTEDY Państwa też, mimo wszystko, poruszy.
Do mojej żony i do mnie przyszedł ksiądz po kolędzie. Należymy do grona katolików ogromnie zbulwersowanych tym, co się dzieje w polskim Kościele: od co najmniej niedostatecznego reagowania na skandale pedofilskie, przez skandaliczny sojusz ołtarza z tronem, aż po mylenie Dobrej Nowiny z nacjonalkatolicką ideologią. Znając, oczywiście, niejednego zacnego duchownego, uważamy, że klimat panujący w tej instytucji – bo Kościół to także instytucja – jest nie do przyjęcia. Pisałem o tym na łamach „Więzi” już dwa lata temu; w mojej i nie tylko mojej ocenie sytuacja od tamtego czasu jeszcze się pogorszyła.
Rozgoryczeni i – tak tego doświadczamy – porzuceni przez ludzi, którzy mieli pomagać nam dobrze żyć, nie chcemy mimo wszystko zrywać ostatnich więzi łączących nas ze wspólnotą, która zapoznała nas kiedyś ze skarbem wiary. Toteż po krótkiej małżeńskiej rozmowie uznaliśmy, że przybysza należy przyjąć, jak mówi Pismo, nawet jeśli to przybysz zaledwie z pobliskiego kościoła parafialnego; że należy go przyjąć niezależnie od naszego rozgoryczenia czy, nie da się ukryć, gniewu. Udawanie nieobecności albo otwarta odmowa przyjęcia duszpasterza to byłoby o ten jeden most za daleko. W dodatku – może ostatni.
Najrzadziej, bo jedynie w sytuacjach ekstremalnych, proszę Boga, żeby coś się nie wydarzyło. I za dowód dojrzałości człowieka religijnego mam to, że jeśli jednak to coś się wydarza, nie zgłaszam pretensji. Już nie
Ksiądz był nam (trochę, z widzenia) znany, sympatyczny i pogodny. Nie chcąc stwarzać fałszywej sytuacji, opowiedzieliśmy mu od razu o przyczynach, dla których tak rzadko nas widuje. Wysłuchał naszych słów z zatroskaną miną, pokiwał głową, powiedział, że nas rozumie. – Ale czy naprawdę ksiądz też widzi to wszystko? – zapytałem. – Proszę pana, ja żyję w tym samym kraju co wy – odparł.
Nie umiałem zorientować się, czy rzeczywiście podziela nasze opinie, czy też jako sprawny duszpasterz ma świadomość, że nie jest to dobry moment na wchodzenie w spór z ludźmi, których (jak z pewnością wynikało z rozmowy) ze wspólnotą łączy już bardzo niewiele. Po czym stwierdził, że sytuacja jest naprawdę bardzo zła, że po ludzku patrząc, wydaje się chwilami beznadziejna. I że dlatego należy po pierwsze, starać się nie przejmować złem, bo dobro jest większe, a po drugie – dużo się modlić, zwłaszcza za kapłanów.
Zaczęliśmy od razu; potem duchowny pożegnał się serdecznie i poszedł. A ja pozostałem ze sprzecznymi emocjami i jeszcze bardziej sprzecznymi myślami. Ponieważ z tych sprzeczności nie umiem się wywikłać, dzielę się nimi. Czasem pisze się po to, żeby pomyśleć.
*
Oczywiście, że pamiętam te słowa: „Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Albowiem każdy, kto prosi, otrzymuje […]. Jeśli więc wy, choć źli jesteście, umiecie dawać dobre dary swoim dzieciom, o ileż bardziej Ojciec wasz, który jest w niebie, da to, co dobre, tym, którzy Go proszą” (Mt 7,7–8.11).
– Tak – myślałem sobie, kiedy za księdzem zamknęły się drzwi – zdarza mi się przecież, i to chyba dość często, wygłaszać w myślach coś, co, jeśli dobrze pamiętam z lekcji religii, nazywa się aktem strzelistym. Nieraz przecież dziękuję Bogu, że coś mi się szczęśliwie udało albo coś równie szczęśliwie mnie ominęło. Bywa też (z pewnością rzadziej), że kieruję w Jego stronę pełną zakłopotania samokrytykę, że powinienem był coś zrobić, a to zaniedbałem, albo, z przyzwoitą intencją lub nie, zrobiłem coś, co przyniosło opłakane skutki. Wreszcie najrzadziej, bo jedynie w sytuacjach ekstremalnych, proszę Go, żeby coś się nie wydarzyło. I za dowód dojrzałości – tak jest, dojrzałości – człowieka religijnego mam to, że jeśli jednak to coś się wydarza, nie zgłaszam pretensji. Już nie.
Otóż to właśnie. Jakkolwiek Jezus u świętego Mateusza mówi jasno, że „kto prosi, otrzymuje”, praktyka życiowa uczy, że otrzymuje albo nie otrzymuje. Bardzo przepraszam wszystkich wierzących lepiej i mocniej ode mnie, jeśli dotyka ich to zdroworozsądkowe, jak mi się wydaje, rozpoznanie. Bóg nie jest skrzynką życzeń i zażaleń. Czy wynika to z naszej, proszących, niedostatecznej wiary, czy też z jakichś innych przyczyn – trudno orzec. Niemniej, choć zdarzają się sytuacje, w których człowiek wierzący rozpoznaje interwencje Opatrzności, co najmniej równie często tych interwencji nie widzimy. Jak to przenikliwie pokazywał na przykład film Lourdes Jessici Hausner, spośród wielu pielgrzymów uzdrowiona zostaje jedynie główna bohaterka, skądinąd wcale nie najbardziej wierząca, raczej przeciwnie. Dlaczego właśnie ona? Dlaczego nie ktoś inny, a zwłaszcza: czemu nie wszyscy lub przynajmniej nie większość tych, którzy błagają w sanktuarium o pomoc?
W dodatku, kiedy ufamy w bezpośredni i częsty udział Opatrzności w tym świecie, musimy poradzić sobie z dojmującym pytaniem: gdzie w takim razie był Bóg w Auschwitz (lub w Aleppo, albo w Guernice, albo w 1755 r. w Lizbonie)? Mnie przekonuje odpowiedź, że wśród ofiar; ale przyznajmy, że to poruszające zdanie jest z zupełnie innego porządku i otwiera zupełnie inne perspektywy niż piękna i czuła, ale niezgodna z empirią koncepcja Opatrzności odpowiadającej na nasze prośby tak po prostu.
Poza tym, przyznajmy – a w podzielonej Polsce należy o tym szczególnie pamiętać – że nasze prośby mogą się wzajemnie wykluczać. Natychmiast przychodzi mi do głowy wspomnienie z dzieciństwa, niby komiczne, ale dotykające, jak mi się wydaje, kwestii całkiem poważnej. Mianowicie jako chłopiec bardzo przeżywałem mecze polskiej reprezentacji piłkarskiej (a były to czasy legendarnych Orłów Górskiego). Wydaje mi się, że pamiętam październikowy wieczór, gdy Polacy grali na Wembley. Jedenastoletni chłopiec, jakim byłem, szczerze modlił się o „zwycięski remis” – który, jak wiadomo, padł, zgodnie z moimi prośbami – ale nazajutrz przyszło mi do głowy, że jakiś mój rówieśnik z Wysp Brytyjskich zanosił może równie żarliwe prośby o zwycięstwo Anglii. Doszedłem wtedy do całkiem rozumnego wniosku, że Bóg raczej nie interweniuje w wyniki meczów. Z biegiem czasu zacząłem podejrzewać, że tak jak z meczami, jest ze wszystkim innym. W każdym razie z większością spraw, z którymi za życia musimy sobie poradzić.
Czy to znaczy, że lekceważę znaczenie modlitwy? Nie. Ale, będąc przekonanym do modlitewnych wyrazów wdzięczności i żalu, do modlitewnych próśb mam stosunek niejednoznaczny. Wydaje mi się, że mają one wielkie znaczenie samowychowawcze: przypominają ograniczone możliwości mnie samego. Natomiast – i tu wracam do wizyty naszego duszpasterza po kolędzie – nie umiem wykrzesać w sobie wiary w ich skuteczność, jeśli nie towarzyszy im coś jeszcze: nasz doczesny wysiłek, konkretne działanie. Jak w starym dowcipie o pobożnym Żydzie, który chciał wygrać na loterii: musimy kupić los, dać Bogu szansę.
Chyba dlatego rada księdza wprawiła mnie w pomieszanie. Owszem, uświadomiła, że – pewnie nazbyt ufając racjonalnej ocenie wypadków – modlę się za rzadko. Ale z drugiej strony przypominała mi (choć, daję słowo, broniłem się przed tym skojarzeniem) pomysł, żeby w ciężkiej chorobie modlić się ZAMIAST zwrócić się do lekarza. Nie może to się skończyć szczęśliwie!
Sytuacja w naszym Kościele jest zła i nie ma wątpliwości, że warto prosić Boga o uzdrowienie naszej wspólnoty. Ale są też procedury postępowania w sytuacji kryzysu, istnieje technika protestów i budowania klimatu, w którym pewne zachowania duchownych – a także świeckich – są, a inne nie są akceptowalne. Istnieją przecież konkretni ludzie, którzy mimo upomnień ze strony wielu wiernych czynią zło, a inni ich jeszcze za to nagradzają – i co my na to?
Chrześcijaństwo – cokolwiek sądzą o tym zwolennicy „bogatych” środków oddziaływania na wspólnotę – jest religią wolności. A wolność oznacza straszliwą nieraz samodzielność. Modlić się o pomoc – tak, warto; ale czy wypada liczyć na to, że sama modlitwa wystarczy? Czy nie ma w tym infantylnego przekonania, że bez inicjatywy z naszej strony Bóg załatwi wszystko za nas?
Zwłaszcza że temu konkretnemu wezwaniu do modlitwy towarzyszyła – przypominam – rada, żeby „nie przejmować się złem, bo dobro jest większe”. Podobnie jak odwiedzający nas ksiądz, chciałem, żeby ta wizyta nie zakończyła się ostrym sporem; w takich razach przypomina mi się gorzki rysunek Andrzeja Mleczki, na którym mężczyzna, wertujący gazetę w kuchni, niewyglądającej zbyt luksusowo, mówi do żony: „Jachty poszły w górę”. Ja się pokłócę z jakimś Bogu ducha winnym księdzem, a ani cena jachtów, ani sytuacja w naszym Kościele nie ulegnie od tego zmianie (a jeśli rozstalibyśmy się w gniewie, to wręcz się pogorszy). Więc nie chciałem polemizować.
Ale myślałem jakoś tak: – Owszem, powtarzałem sobie tę radę przez długie lata. Słyszałem niejedno gorszące kazanie i przyjmowałem do wiadomości niejedno oświadczenie episkopatu, które budziło we mnie, wyrażając się dyplomatycznie, głębokie wątpliwości. Przekonywałem siebie, że to tylko drobne zarysowania budowli generalnie dobrej. Tłumaczyłem sobie, że dobro jest większe – bo tak, to zasadnicza treść mojej wiary: że w perspektywie eschatologicznej dobro jest większe i mocniejsze naprawdę.
A tymczasem drobne zarysowania stawały się głębokimi rysami, a te dramatycznymi pęknięciami. I może się mylę, może grzeszę niecierpliwością, może rodzi się we mnie mało chrześcijański rewolucjonista, ale w końcu nawet Mesjasz powywracał stoły i ławki na dziedzińcu świątyni. Wydaje mi się, że minął czas, gdy można było nie przejmować się złem. Że, przeciwnie, trzeba robić raban, żeby nasze przekonanie, iż dobro i tak jest większe, nie zmieniło się niedostrzegalnie w przyzwolenie na zło.
Wierzę, że Bóg czuwa nad rzeczywistością. Ale na pytanie unde malum? padła, jak wiadomo, szczególna odpowiedź: „Gdzie byłeś, gdy zakładałem Ziemię?” (Hi 38,4). Nie wiem, gdzie wtedy byłem; wiem, że rzeczywistość zmienia się działaniem. A modlitwy potrzeba, tak, oczywiście: o to, żeby nie zawiodło nas, mnie i każdego z nas, rozpoznanie, co czynić wypada.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, wiosna 2020
Bardzo bliski mi tekst, począwszy od tego, że ja również pamiętam swoje modlitwy w intencji zwycięstw Orłów Górskiego – pamiętam jak siedziałem na dywanie przed biało-czarnym telewizorem i oglądałem mecz z Anglią, ale ten pierwszy, w Chorzowie, wygranym 2:0.
Co do interwencji Boga też mam podobne przemyślenia, ale spróbujmy postawić trudne pytania naszemu niedowiarstwu. Wyobraźmy sobie sytuację, że jakieś plemię nietknięte przez cywilizację (podobno jest takich ok.140 od Amazonii, po Nową Gwineę) jest zagrożone przez kataklizm. Mamy środki by go powstrzymać w sposób dla tego plemienia dyskretny i niedyskretny. Oczywiście, wybieramy dyskretny. (Jedno z tych plemion na Nowej Gwinei rząd tak odizolował, by nie mieli żadnego kontaktu z kulturą zachodnią, z turystami by nie zniszczyć ich rodzącej się kultury, jak to mamy na sumieniu z Aborygenami, Indianami i wieloma innymi ludami, które nie były jeszcze dojrzałe do spotkania z cywilizacją ciut wyższą, ale nie za wysoką, jaką była XVI-XVIII wieczna Europa, i straciły sens swoich wartości).
Przejdźmy o szczebel wyżej. Za 1000 lat ludzkość odkrywa na innej planecie cywilizację podobną do naszej na etapie rozwoju w naszym XX wieku. Z otchłani kosmosu zmierza w stronę tej planety niewidoczna jeszcze z planety asteroida, po której uderzeniu życie na tej planecie zostanie unicestwione. Co robimy? Myślę, że w wystarczającej odległości by nie było to przez raczkującą cywilizację zauważone niszczymy asteroidę nim zostanie zauważona by nie zdążyli zwrócić się do Boga o ratunek. A nawet gdyby asteroidę zauważyli, postaralibyśmy się o odchylenie jej kursu by minęła planetę, a oni cały lęk zrzucili na swoich astronomów, co źle obliczyli trajektorię. Będą jednak tacy, co ufali.
Czy Bóg nie może wobec nas tak właśnie postępować? Interweniuje, ale niezauważalnie lub nieoczywiście, gdy nie będzie poszkodowanych Jego interwencją. Dlatego ukrywa swoje interwencje by nas nie zniszczyć, jak Zachód zniszczył kilka kultur. Intuicja Pięcioksiągu, że oglądanie Boga przez osoby jeszcze niedojrzałe zabije je jest naprawdę mądra.
Idzie za tym pytanie o bycie kapłanem. W młodości słuchając kazań, chodząc na religię, słuchając kazań miałem wrażenie, że księża mają coś do powiedzenia o każdym aspekcie rzeczywistości, ale ilekroć próbowałem rozmawiać o realnym życiu słyszałem tylko, że trzeba się modlić i miałem poczucie, że za tą zasłoną z pieknych słów nie ma ani realnej wiedzy ani doświadczenia, ani empatii czy choćby elementarnej umiejętności komunikacji. Być może nie powinniśmy oczekiwać niczego od duchownych, może taka właśnie powinna być ich rola – żeby tylko przypominać o Bogu?
Pamiętam z filmu „Cienista dolina” o CS Lewisie i jego żonie Joy taki cytat (który być może pochodzi z książki Lewisa „The problem of pain”): modlitwa nie zmienia Boga, modlitwa zmienia nas samych. Mnie to mocno prowadzi. Dziękuję za tekst!