W wielogodzinnych przemówieniach padały gęsto wielkie słowa: sprawiedliwość, wola ludu, socjalizm, naród. Wypowiadano je bezkarnie, wierzono, że raz na zawsze zostały unieszkodliwione przez wygnanie z nich treści.
Tekst z roku 1956 pt. „Słowo”, wówczas niedopuszczony do druku przez cenzurę, po raz pierwszy opublikowany w książce „Rachunek pamięci”, Wyd. Instytut Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską, Oddział Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza; Biblioteka „WIĘZI”, Warszawa 2012
Kiedy Tyran spłodził prowokatora, a prowokator spłodził donosiciela, i wszystko, co ludzkie, popadło w podejrzenie, zaciągnięto wartę więzienną nad słowem.
Ustanowiono wielkich urzędników od każdej części mowy i znaku pisarskiego, powołano inżynierów od kanalizacji dusz i tych, co gotowi byli wszystko zrozumieć. Uczeni piątej esencji, wielcy Wtajemniczeni Abrakadabry i wszelcy Zjadacze Nieczystości ruszyli w lansadach. W więzieniach zawodowi sadyści łamali ludziom kości, a oni zajęli się trudniejszą sztuką: kazali kłamać Mickiewiczom, wyłamując wiersze w stawach, preparując świadków w wielkim procesie przeciw prawdzie.
Słowo storturowanej treści, tysiąckrotnym echem niesionej przez głośniki, wyło jak bies nad pochylonymi karkami pracujących, a w szkołach deprawowało dziecko. Dęli w dudy poeci nadworni, rymując bzdurę z mordem, a Posażny i Ważny, w pełnej zbroi z zadrukowanego papieru, utrzymywał się na linii, rozdając gnuśne uśmiechy przy tuszu orkiestry oklasków. Potężny lojalista, co zęby zjadł na służbie trzech panów, lirycznie wabił tych, którzy „nie nadążali”. Ten, co gniew ludu opiewał, patrzał w oczy wielkiej Osobie i z ręki jej jadł.
I ze spółkowania Tyrana z Panią Dulską rodziły się Kandelabry. Wokół nich zbudowano Wesołe Miasteczko nad krawędzią obłędu. Kręcono bicze z piasku. Czarownice latały na miotach. Nonsens obowiązywał.
W wielogodzinnych przemówieniach padały gęsto wielkie słowa: sprawiedliwość, wola ludu, socjalizm, naród. Wypowiadano je bezkarnie, wierzono, że raz na zawsze zostały unieszkodliwione przez wygnanie z nich treści i że poza sloganem i transparentem nie istnieją.
I kiedy odprawiano misteria dziwnego nabożeństwa, przywołano zabobon z wszystkich nocy historii. Fakt, rzeczywistość nie były brane w rachubę. Pobrzękiwały puste dźwięki słów. Najlichszy homunculus z trocin i paragrafów złowieszczo tryumfował, że rozum został wydrwiony. A wtedy ziemia zaczęła jałowieć, ryby wyginęły w rzekach, krowy zamiast mleka dawały harmonogramy.
A kiedy Tyran przeniósł się do historii na wieczny sąd i ogłoszono światu jego zbrodnie, sczeźli wraz z nim prowokatorzy i donosiciele. Skończyła się parada manekinów, wyrzucono na śmietnik feretrony i kadzielnice. Wypuszczono niewinne ofiary z więzienia, a wraz z nimi i słowo. Zwrócono cześć ludziom i słowu, i zaraz zapulsowało w nim życie. Sprawiedliwość, wola ludu i ludu gniew zeszły z transparentów na ulicę, zatętniły w fabrykach, w sercach, w mózgach.
I rzecz przedziwna: treść stała się większa i żywsza od słowa. A wtedy sceptyk szepnął do oniemiałego optymisty: − Widzisz? A nie chciałeś już żyć…
21−24 października 1956
Czy ten tekst wykształconej na mądrości starożytnych Anny Kowalskiej z roku 1956, pisany w dniach październikowej odwilży (a jednak nie dopuszczony do druku przez ówczesną komunistyczną cenzurę!), nie ma głębokiej wymowy uniewrsalnej? I czy nie staje się do pewnego stopnia znów aktualny? Czy nie mamy do czynienia z torturowaniem treści (czyli przeinaczaniem sensu), kiedy słyszymy w przestrzeni publicznej takie słowa jak “lewactwo” czy “tęczowa zaraza’?…,