Pustynia uświadamia rzecz straszną: nie da się już pokus zwalić na świat, bo przecież go już dookoła niby nie ma. Pokusy nosi się w sobie.
Dzisiejsze czytania zabierają nas w dwa miejsca: do ogrodu i na pustynię. Ogród jest obrazem pierwotnej szczęśliwości człowieka. Pustynia natomiast – chciałoby się powiedzieć – domeną zła, miejscem działania diabła. Ale tak powiedzieć się nie da. Jak dobrze wiemy, miejscem pokusy, miejscem działania zła może być zarówno ogród, jak i pustynia. To w ogrodzie dokonało się kuszenie pierwszych ludzi. Nie trzeba iść aż na pustynię, by zostać kuszonym. Można zostać w ogrodzie, wszak „nie ma raju bez węży” (Nina Witoszek).
W pierwszych wiekach chrześcijaństwa setki, a może i tysiące chrześcijan udawało się na pustynię. Jak pisze Ryszard Przybylski w książce „Pustelnicy i demony”, gdyby istniał sztandar anachoretów, czyli pustelników, można by umieścić na nim zawołanie: „Gdziekolwiek, byle z dala od tego świata”. To hasło jest dużo późniejsze i pochodzi od Charlesa Baudelaire’a, XIX-wiecznego poety francuskiego. Dlaczego uciekali od świata? I co tam znajdowali? „Opuścili […] świat przerażeni materialnym dostatkiem, który przesłaniał ludziom Niebieską Jeruzalem, […] zgnębieni powszechną chorobą na puchlinę ziemskich dóbr, jak nienasycenie doczesnym bogactwem określał św. Augustyn” – odpowiada Przybylski (s. 21). Uciekali bardziej przed wirusami ducha niż ciała.
W wyjściu na pustynię nie chodzi o to, by wytrenować się w odrzucaniu pokus. Bo cnota to ani trening, ani atletyka. Nie tak wyćwiczeni jak my ulegali
A co znajdowali na pustyni? Ano to, co chcieli porzucić: siebie. Owszem, zamienili „ogród rozkoszy ziemskich” – jak brzmi tytuł dzieła Hieronima Boscha – na pustynię, gdzie tych rozkoszy nie było. Ale to właśnie tam uświadamiali sobie, że uciekając od jakiegokolwiek świata, nigdy nie ucieknie się od siebie, od ludzkiej natury, od cielesności, od skłonności do zła, od pożądliwości, która szła z nimi dokądkolwiek by poszli. Pustynia uświadamiała im rzecz straszną: nie da się już pokus zwalić na świat, bo przecież go już dookoła niby nie ma. Pokusy nosi się w sobie.
Jest taka opowieść o dwóch mnichach, którzy przeżyli w odosobnieniu 40 lat, „akurat tyle, ile – jak poucza Biblia – trzeba, by osiągnęła kres pokuta, kara lub modlitwa” (Przybylski, s. 21). Odwiedził ich abba Makary ze Sketis w Egipcie. Pustelnicy zadali mu trzy pytania: „Co się dzieje ze światem? Czy Nil wylewa? Czy jest dobrobyt na świecie?”. Jak komentuje Przybylski, skoro zadawali takie pytania, to znaczy, że „musieli zachować czułość dla doczesnego zgiełku”. Owszem, opuścili świat, ale świat tak naprawdę ich nie opuścił. Bo ponieśli go w sobie.
Rozpoczął się Wielki Post. Gdy Pan „pościł już czterdzieści dni i czterdzieści nocy, poczuł w końcu głód”. Nie inaczej ma być z nami. Wychodzimy na czterdziestodniową pustynię, by poczuć w końcu głód. Nie chodzi o to, by uciec od świata. Bo się nie ucieknie. Ani też o to, by się wytrenować w odrzucaniu pokus. Bo cnota – choć zwana jest sprawnością – to ani trening, ani atletyka. Nie tak wyćwiczeni jak my ulegali. Chodzi o to, by poczuć pustynny głód.
O. Michał Legan, paulin, w książeczce „Epicentrum Ewangelii”, idąc za abp. Fultonem Sheenem, pisze o synu marnotrawnym, że w momencie, gdy się zdecydował na powrót do domu, zrodził się w nim „bunt przeciwko światu, w którym można umrzeć z głodu pośród ludzi sytych” (s. 49). Myślę, że wszyscy jesteśmy po trochu ludźmi głodnymi pośrodku sytych.
Wszyscy jednak jesteśmy za mało głodni i zbyt syci jednocześnie. Jesteśmy syci, bo „zgnębieni powszechną chorobą na puchlinę ziemskich dóbr”, a jednocześnie wciąż za mało głodni tego, co prawdziwie nasyca i daje życie. Pan nie musi zamieniać kamieni w chleb. On jako chleb zostawi nam swoje Ciało. Obyśmy zgłodnieli.