Bliźnim się nie jest, ale bliźnim się staje.
W orędziu na tegoroczny Światowy Dzień Chorego (11 lutego) papież Franciszek pisze: „Kościół chce być coraz bardziej i lepiej «gospodą» Dobrego Samarytanina, którym jest Chrystus (por. Łk 10, 34)”.
Przypowieść o Miłosiernym Samarytaninie wydaje się w swej wymowie oczywista. Najczęściej podkreśla się różnicę reakcji i postępowania, jaka jest między kapłanem i lewitą a Samarytaninem. Tym pierwszym przypisuje się większą odpowiedzialność moralną związaną z pełnioną posługą, a w konsekwencji oskarża się ich o bezduszny rytualizm, który bierze górę nad miłością bliźniego. Ta interpretacja jest o tyle kusząca, że pedagogicznie bardzo łatwa do wykorzystania.
Ale to nie jest cała prawda o tej przypowieści. To prawda nawet nieco zdeformowana. Sens tej przypowieści nie idzie bowiem w kierunku krytyki faryzejskiej pobożności, ale w kierunku krytyki faryzejskiego człowieczeństwa. Franciszek tak mówi o Jezusie – Dobrym Samarytaninie: „Jezus patrzy na poranione człowieczeństwo. On ma oczy, które widzą i które zauważają, gdyż patrzą głęboko, nie rozglądają się obojętnie, lecz zatrzymują się i akceptują całego człowieka, każdego z jego stanem zdrowia, nie odrzucając nikogo, zapraszając każdego do wejścia w Jego życie, aby doświadczyć łagodności”.
I to jest chyba sedno samarytańskiej posługi: pozwolić drugiemu wejść w moje życie z całym bagażem choroby. Zaryzykować siebie dla drugiego.
W rękach zbójców
Opowieść rozpoczyna się od ekspozycji. Pierwszy zostaje wprowadzony na scenę „pewien człowiek”. W przeciwieństwie do pozostałych bohaterów przypowieści, ten bohater pozostaje bez określonej tożsamości. To może być każdy: dobry lub zły, biedny lub bogaty, wolny albo niewolnik, piękny albo brzydki, wykształcony albo niedouczony, swój albo obcy. Ta historia „nie ma względu na osoby”, cytując św. Piotra. Jezusowi chodziło też o to, by każdy mógł się utożsamić z ofiarą napaści.
Że to bardzo niebezpieczna droga, słyszeliśmy już o tym nieraz. Grasowały tam prawdziwe gangi. Greckie słowo lestai (l. poj. lestes) oznacza dosłownie „członka uzbrojonej bandy”. W takim znaczeniu pojawia się zarówno w Nowym Testamencie, jak i w Septuagincie, a także literaturze, u Józefa Flawiusza czy Homera, gdzie termin ten oznaczał rozbójników napadających na podróżnych na drogach oraz piratów, o czym wspomina św. Paweł w Drugim Liście do Koryntian, iż bywał „w niebezpieczeństwach od zbójców” (2 Kor 11, 26).
W Nowym Testamencie lestai to także ci, o których Jezus mówił, że robią ze świątyni „jaskinię zbójców” (Mk 11, 18). Według św. Jana Barabasz, którego uwolniono zamiast Jezusa, „był zbrodniarzem” (lestes). Według Marka (15, 27) oraz Mateusza (27, 38-44), obaj ukrzyżowani po prawej i lewej stronie to lestai, „złoczyńcy”. To w ręce takich ludzi wpadł idący z Jerozolimy do Jerycha. Skutki tego spotkania były opłakane. Zbójcy go obdarli, zadali mu rany i pozostawili na wpół umarłego. Został pozbawiony nie tylko tego, co posiadał, lecz także godności (nagość), zdrowia i – prawie – życia. Łukasz opisuje go jako tego, który ma rany, gr. traumata, od czego zresztą pochodzi nasze polskie słowo „trauma”.
Kto przyjdzie z pomocą?
Jak wiemy, przypowieść poprzedzona jest rozmową Jezusa z uczonym w Prawie, który pyta, co ma zrobić, aby osiągnąć życie wieczne. Jak podkreśla komentująca przypowieść Amy-Jill Levine, Jezus przesuwa punkt zainteresowania z życia wiecznego, o które pytał uczony w Piśmie, na życie doczesne, wobec którego zostaje skonfrontowany. Póki co, ten na pół umarły jest wciąż jeszcze żywy, mimo że nagi (jak przed pochówkiem do grobu) i powalony na ziemię. Identyfikujący się z nim słuchacze mogą jedynie mieć nadzieję, że nadejdzie pomoc. Dlatego trzeba sobie w jego imieniu postawić pytanie: „Kto przyjdzie mi z pomocą?”.
Tymczasem przechodzi tutaj przypadkiem „pewien kapłan”, a następnie lewita. Wielu katolickich komentatorów skupia się na rzekomej godności kapłańskiej czy kapłańskiej elicie żydowskiej tamtego czasu, co znów zdaje się być wygodne ze względu na wspomnianą już wyżej pedagogiczną interpretację. Trzeba jednak powiedzieć, że jest to bardziej projekcja współczesnych realiów religijnych na ówczesną rzeczywistość biblijną. Nie ma jednak żadnych podstaw, by kapłana, a jeszcze mniej lewitę, uczynić członkiem elity ze względu na teologiczny czy społeczny status. Jak wiemy, w judaizmie kapłaństwo nie jest związane z powołaniem czy szczególnym wybraństwem, ale statusem odziedziczonym. Co więcej, jest wiele świadectw mówiących o tym, że kapłani świątynni nie należy wcale do elity ekonomicznej. Józef Flawiusz opisuje nawet przypadki śmierci głodowej wśród biednych kapłanów. Trzeba też odróżnić kapłanów świątynnych od arcykapłanów.
Nieczystość rytualna?
Ze statusem kapłana i lewity łączy się istotny problem interpretacyjny, jakim jest ewentualne zaciągnięcie nieczystości rytualnej przez kontakt z ofiarą pobicia. Podkreśla się często, że gdyby leżący przy drodze był już martwy, to kapłan i lewita zaciągnęliby nieczystość rytualną ze względu na kontakt z zmarłym, co uniemożliwiłoby im wypełnienie czynności kapłańskich. Mówi o tym Księga Liczb: „Kto się dotknie zmarłego, jakiegokolwiek trupa ludzkiego, będzie nieczysty przez siedem dni. Winien się nią oczyścić w trzecim i siódmym dniu, a wtedy będzie czysty. Gdyby jednak nie dokonał w trzecim i siódmym dniu oczyszczenia, wówczas pozostanie nieczysty. Ktokolwiek dotknie się zmarłego, ciała człowieka, który umarł, a nie dokona oczyszczenia siebie, bezcześci przybytek Pana. Taki będzie wyłączony spośród Izraela, gdyż nie pokropiła go woda oczyszczenia; pozostaje przeto nieczysty, a plama jego ciąży na nim” (Lb 19, 11-13).
Także Księga Kapłańska formułuje podobne zasady: „Potem Pan powiedział do Mojżesza: «Mów do kapłanów, synów Aarona, i powiedz im: [Kapłan] nie będzie się narażał na nieczystość z powodu zwłok zmarłego krewnego, chyba tylko z powodu najbliższych krewnych, z powodu matki, ojca, syna, córki, brata, siostry dziewicy, która jest mu [szczególnie] bliska, ponieważ nie należy do żadnego męża. Z jej powodu może się narazić na nieczystość rytualną. Ale kapłan nie będzie się narażał na nieczystość rytualną z powodu krewnych swej żony. Byłoby to zbezczeszczenie (Kpł 21, 1-4).
Tekst przypowieści nie pozwala jednak zakładać, że mają oni przed sobą takie rytualne czynności do spełnienia. Oni wracali ze służby świątynnej, a nie szli na służbę. Polskie tłumaczenie BT mówi, że „przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan”. Czasownik ten sugeruje, że kapłan mógł iść w jakimkolwiek kierunku. Tekst grecki jest jednak precyzyjny. Łukasz używa tego samego czasownika, co w odniesieniu do leżącego przy drodze: katabaino – schodzić w dół. Kapłan i lewita – podobnie jak ów „pewien człowiek” – schodzili z Jerozolimy, która była wyżej położona, do Jerycha. Nie mogła więc ich powstrzymywać służba, na którą się spieszyli. Jeśli się bowiem spieszyli, to raczej do domu niż do świątyni. Stan czystości rytualnej nie był więc natychmiastową i niezbędną koniecznością.
Obowiązek pogrzebania ciała
Jednocześnie trzeba pamiętać, że żydowskie Prawo domagało się szacunku dla ciała zmarłego, który to szacunek nie pozwalał na pozostawienie ciała bez – jeśli można tak powiedzieć – opieki, ale domagał się natychmiastowego pochowania. Dobrym przykładem jest zachowanie tytułowego bohatera Księgi Tobiasza, którego Amy-Jill Levin nazywa „męskim i żydowskim odpowiednikiem Antygony”. Sam Tobiasz opowiada: „W dniach [panowania] Salmanassara dawałem często jałmużnę braciom z mojego narodu. Dawałem mój chleb głodnym i ubranie nagim. A jeśli widziałem zwłoki któregoś z moich rodaków wyrzucone poza mury Niniwy, grzebałem je. I grzebałem także, jeśli kiedy zabił kogoś Sennacheryb, gdy po swej ucieczce powrócił z Judei w dzień sądu, który wykonał na nim Król Nieba za jego bluźnierstwa. W swoim gniewie pomordował on wielu synów Izraela. Ja zaś potajemnie zabierałem ich ciała i grzebałem je. Sennacheryb zaś szukał ich, ale ich nie znalazł. A jeden z mieszkańców Niniwy poszedł i doniósł królowi, że to ja jestem tym, który grzebie potajemnie. Wtedy musiałem się ukrywać, a kiedy dowiedziałem się, że król mnie szuka, aby mnie zabić, bałem się i uciekłem” (Tb 1, 16-20).
Istnieje wiele źródeł literackich, które wskazują, że – mijając leżącego przy drodze – kapłan i lewita, podejrzewając, że ów jest martwy, nie wypełnili prawa żydowskiego. Philo, żydowski filozof żyjący w I wieku w Aleksandrii, zauważa, że „nikt nie może być zwolniony z wypełnienia obowiązku pogrzebania ciała, ale jest nawet zobowiązany, aby rzucić na nie tyle ziemi, aby uchronić je od nieczystości”. Podobnie pisał Józef Flawiusz w dziele „Przeciwko Apionowi”, gdzie wyliczał podstawowe obowiązki Żyda wobec każdego człowieka: „zabezpieczyć ogień i wodę i jedzenie na tyle, na ile potrzebuje; pokazać mu drogę; i nie pozwolić nikomu umierać bez pogrzebu”.
Związek między tym, co pisze Flawiusz, a przypowieścią Jezusa jest oczywisty: obowiązkiem Żyda było zatroszczenie o ciało leżącego na drodze człowieka, a nie ominięcie go. W Talmudzie Babilońskim obowiązek pogrzebania ciała, który nie obejmował żadnych wyjątków, został sformułowany wprost: „Tak długo jak nie ma nikogo, kto by mógł zająć się pogrzebaniem ciała, obowiązek pogrzebania ciała ciąży na pierwszym Żydzie, który przechodzi, bez wyjątku”. Pogrzebanie ciała ludzkiego należy do jednego z najważniejszych mitzvot – przykazań żydowskich.
Co się ze mną stanie?
Cytowana już Amy-Jill Levine podkreśla, że argument z nieczystości został sformułowany przez wczesne chrześcijaństwo, ale nie przez Jezusa czy Łukasza. Z punktu widzenia prawa żydowskiego, nic nie usprawiedliwia postępowania kapłana i lewity. Ich obowiązkiem było uratowanie życia, co – jak pokazuje 1 Księga Machebejska – należało uczynić nawet w szabat (1 Mch 2, 41), a jeśli spotkany byłby już nieżywy – zatroszczenie się o jego pogrzeb. Obaj przechodzący nie wypełnili tych potencjalnych obowiązków.
Martin Luther King tak oto wyjaśnia to, co się zdarzyło na drodze między Jerychem a Jerozolimą: „Możliwe, że ci ludzie [kapłan i lewita] bali się… I dlatego pierwsze pytanie, jakie zadali sobie kapłan i lewita, brzmiało: «Jeśli zatrzymam się, aby pomóc temu człowiekowi, co może się ze mną stać, co może mi grozić?»… Ale Dobry Samarytanin przyszedł i odwrócił pytanie: „Jeżeli się nie zatrzymam, aby pomóc temu człowiekowi, co się z nim stanie, co jemu może grozić?»”. Cokolwiek motywowało kapłanem i lewitą, King ma rację: obaj, podobnie jak uczony w Piśmie, myśleli tylko o sobie, a nie o człowieku, który leżał przy drodze.
Jeśli jednak rytualna czystość kapłana i lewity nie jest istotną okolicznością dla zrozumienia tej przypowieści, pozostaje pytanie, dlaczego Jezus włączył do przypowieści te właśnie postaci. Dla żydowskich słuchaczy Jezusa i dla członków każdej współczesnej synagogi, to oczywiste. Zawsze, gdy wymieniany jest kapłan i lewita, trzecią osobą winien być Izraelita. „Wtedy powstał Ezdrasz i zaprzysiągł przywódców kapłanów, lewitów i całego Izraela, by tak postąpili, jak powiedziano” – czytamy w Księdze Ezdrasza (Ezd 10, 5). A w Księdze Nehemiasza z kolei: „Oto naczelnicy tego okręgu judzkiego, którzy zamieszkali w Jerozolimie – i w miastach judzkich. Izrael, kapłani, lewici…” (Neh 11, 3). Można by powiedzieć, że są trzy stany społeczne: kapłani, lewici i pozostali Żydzi. Słuchacze, zaskoczeni tym brakiem współczucia ze strony kapłana i lewity, spodziewali się, że trzecią osobą będzie Izraelita, który przyjdzie z pomocą. Żeby jednak wzmocnić wymowę przypowieści, Jezus wprowadza Samarytanina.
Dobre intencje plus pieniądze
Ten negatywny stereotyp, jaki dominował na temat Samarytan, jest powszechnie znany, nie ma więc potrzeby, by tutaj rozwijać. By jednak zrozumieć dobrze funkcję, jaką spełnia w tej przypowieści, trzeba poszukać właściwego kontekstu biblijnego. Według 2 Księgi Kronik, Samarytanie – identyfikowani jako „lud Izraela” – wzięli do niewoli od swoich braci z Judy dwieście tysięcy żon, synów i córek, pobrali też od nich wielki łup i uprowadzili to wszystko do Samarii (2 Krn 28, 8). Pod wpływem przemowy proroka Odeda, mieszkańcy Samarii postanowili odesłać jeńców do domu: „Mężowie, imiennie wybrani do tego zadania, zajęli się pokrzepieniem jeńców: nagich przyodziano [odzieżą wziętą] z łupu, ubrano ich i obuto, dano im jeść i pić, namaszczono, następnie posadziwszy osłabionych na osłach, wprowadzono ich do Jerycha, miasta palm, do ich braci, sami zaś wrócili do Samarii” (2 Krn 28, 15). W ten sposób spirala przemocy została przerwana, a ten, kto wydaje się wrogiem, okazuje się tym, który przychodzi z pomocą.
Postępowanie Samarytanina nie domaga się długiego komentarza, wszystko wydaje się oczywiste. Słynne jest zdaniem Margaret Thatcher, która powiedziała, że nikt by nie pamiętał o Miłosiernym Samarytaninie, gdyby miał tylko dobre intencje. On miał także pieniądze. To prawda, Samarytanin nie tylko sam podjął starania w zakresie swoich możliwości i najpierw sam zajął się opieką nad poszkodowanym, ale miał pieniądze, cieszył się wolnością podróżowania, znalazł gospodę, potrafił domówić się z właścicielem.
Trzeba tutaj zwrócić uwagę na dwa szczegóły: pomoc instytucjonalna – a za taką można uznać pobyt w gospodzie – jest wtórna. Pierwsza jest zawsze pomoc osobista, owo zbliżenie się do potrzebującego poprzez zaangażowanie siebie samego, a następnie własnych środków: opatrunek z oliwy i wina, własny transport, osobista pielęgnacja. Lektura przypowieści każe widzieć w działania Samarytanina nakaz wzięcia długotrwałej odpowiedzialności za poszkodowanego i opieki długoterminowej, a nie ograniczenie się jedynie do jednorazowej akcji.
Wzruszenie, współczucie, czyn
Na koniec przypomnijmy sobie pytanie uczonego w Prawie: „Kto jest moim bliźnim?”. Jezus odwraca to pytanie w ten sposób, że nie pyta, kto jest, ale kto się okazał bliźnim. Bliźnim się nie jest, ale bliźnim się staje. Św. Augustyn zauważa: „Rozumiemy z tego, iż ten jest bliźnim, komu trzeba okazać miłosierdzie, gdy potrzebuje, lub należy, gdyby potrzebował. Z tego wynika, że ten, trzeba okazać, jest naszym bliźnim. Nazwa «bliźni» odnosi się do czegoś, nikt nie jest bliźni, jeśli nie znajduje się blisko”.
Jak pisze niedawno zmarły ks. Alessandro Pronzato, „Zasadniczym problem chrześcijanina nie jest rozpoznanie kto jest moim bliźnim, czyli określenie kategorii osób, które pomogą mu praktykować miłosierdzie, możliwie najmniejszym kosztem. Głównym problemem jest to, jak «stać się bliźnim», przesuwając centrum uwagi z siebie na innych”.
Pytanie ostatecznie nie brzmi „kto”, ale „co”, nie chodzi o tożsamość, ale o działanie, co – chcąc nie chcą – przyznaje uczony w Piśmie, który tak nienawidził Samarytan, że nazwa ta nie przeszła mu przez gardło. Siłą rzeczy musiał powiedzieć: „Ten, który okazał mu miłosierdzie”, a właściwie „współczucie” (gr. eleos). Przypowieść mówi o współczuciu, ale chodzi w gruncie rzeczy o współczucie czynne, czyli miłosierdzie, bo tak należy rozumieć frazę „wzruszył się głęboko”, jak opisano reakcję Samarytanina. Współczucie czuje się we wnętrznościach – jak to określa Amy-Jill Levine – ale miłosierdzie wypełnia się ciałem. Niestety, wielu zatrzymuje się na współczuciu, na bólu trzewi, który nie prowadzi do działania. Samarytanin nie tylko się wzruszył, ale to wzruszenie popchnęło go do czynu.
Ważne jest w całym kontekście także to, że Łukasz termin eleos stosuje w odniesieniu do Bożego miłosierdzia w hymnie Magnificat. Materialne, czynne miłosierdzie okazywane przez człowieka jest odpowiednikiem duchowego miłosierdzia Boga. Dla uczonego w Prawie było jasne, że Samarytanin czyni to, co Bóg czyni. Boskość objawia się wyłącznie przez nasze działanie. Dlatego Jezus kieruje do uczonego w Piśmie konkretne polecenie: „Idź, i ty czyń podobnie”. Ostatecznie bowiem w miłości Boga i bliźniego nie chodzi o spekulację i nieustanne roztrząsanie pytania „Co mam czynić”, ale o czynienie. Miłość bowiem domaga się nie tyle analizy, co czynu. Ponadto dopowiada: „Uczony w Prawie, przepytując Jezusa, przedstawił się jako człowiek, który chce «wiedzieć». Na końcu okazało się, że ma jednak również coś do «zrobienia»”.
Ryzyko życia wiecznego
Nie czuję się w żaden sposób kompetentny, by kogokolwiek pouczać. Nigdy nie byłem kapelanem szpitala. I przyznam, że nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem w szpitalu z posługą sakramentalną. Ale w ostatnich latach coraz częściej bywam w szpitalach ze zwykłą ludzką obecnością: nie jako kapłan, ale jako członek rodziny: żeby nakarmić, umyć, przebrać. To nie jest łatwa posługa, jeśliby przyłożyć do niej miarę samarytańską. Ponieważ jest to posługa obecności, a nie jednorazowego czynu, jest miejscem, gdzie się denary wydaje i pozostawia, a nie gdzie się je zbiera, wymaga zaangażowania czasu i zasobów. A przede wszystkim – jak nie chciał tego zrozumieć kapłan i lewita, a dobrze pojął Martin Luther King – jest posługą niepokoju o drugiego, a nie o siebie. „Co się z nim stanie, jeśli ja do niego nie podejdę?” – mógł się pytać Samarytanin. A jeśli czuł niepokój o siebie, to tylko taki: „Co się ze mną stanie, jeśli ja do niego nie podejdę”. Tego pytania nie zadał sobie ani kapłan, ani lewita. Nie zmartwiło ich ani doczesne życie pobitego, ani własne życie wieczne. Nie zaryzykowali siebie dla leżącego przy drodze. Owszem, „ocalili” własne życie, pieniądze, czas. Ale czy ocalili swoje życie wieczne? Czyż nie taka jest cena mijania obok?