Morze Czerwone się nie rozstąpiło. Naród w obliczu Zagłady stanął sam. W najgorszym momencie przymierze nie zadziałało.
Wystąpienie wygłoszone 5 listopada 2011 r. w toruńskim Dworze Artusa podczas obrad XVII Colloquia Torunensia organizowanych pod egidą prezydenta Torunia, biskupa toruńskiego, rektora Uniwersytetu Mikołaja Kopernika oraz prezesa Towarzystwa Naukowego w Toruniu. Ukazało się w miesięczniku „Więź” nr 1/2012
Poproszono mnie, bym mówił o nadziei w cieniu krematoriów. Niestety, z tego skrajnego, ale też fundamentalnego dla naszej cywilizacji punktu widzenia, jakim jest Muzeum Auschwitz-Birkenau, trudno przynosić słowa ukojenia.
Szukanie nadziei, dopatrywanie się jej, podtrzymywanie i pokładanie jej w tym, co nas otacza, to tak podstawowe potrzeby człowieka, że można mieć czasem wątpliwość, czy przynależą one jeszcze do porządku wygód psychologicznych, czy też do nieodzownych warunków wręcz biologicznego istnienia każdego człowieka. Nie zawsze i wszędzie jednak człowiek jest w stanie, mimo odczuwanej potrzeby, odnaleźć nadzieję adekwatną do wyzwań. I nie trzeba daleko szukać.
710 kilometrów w górę Wisłą od Torunia, a 330 km w linii prostej, przy tejże samej Wiśle, lat temu zaledwie siedemdziesiąt, masowo ginęli Polacy, Romowie, jeńcy wojenni, oraz – nad czym pragnę się skupić – dosłownie płonął naród przez Boga umiłowany. Komory gazowe i krematoria Auschwitz odzwierciedlają dziś największy upadek człowieka współczesnego. W ciągu trzydziestu kilku miesięcy niemieccy naziści – przy wsparciu wielu czynnych pomocników, a może jeszcze bardziej dzięki biernej postawie olbrzymiej większości – wymordowali w Europie prawie sześć milionów Żydów, wśród nich półtora miliona dzieci.
Ani chrześcijański porządek sumienia, ani afirmacja osoby zanurzona w pryncypiach starożytności, ani spuścizna humanizmu nie okazały się na tyle silne, by zapobiec Zagładzie
Na oczach europejskiego chrześcijaństwa ginął niemalże cały naród wybrany, tymczasem największe autorytety najczęściej nie wydusiły z siebie nawet słowa protestu. Sprawiedliwych była jedynie garstka. Przez pięćdziesiąt lat wnikliwe badania Instytutu Yad Vashem pozwoliły zidentyfikować niewiele ponad 20.000 osób w całej Europie, które ukrywały zagrożonych Żydów. Niezależnie od tego, że nie we wszystkich przypadkach zachowały się dowody lub świadkowie, więc ratujących było więcej – wciąż jest to zaledwie jedynie promil europejskiej ludności. Wśród setek wszystkich pociągów zwożących żydowskie rodziny z całej Europy do ośrodków Zagłady, tylko jeden został amatorskimi metodami zatrzymany przez – mających dość ogólnej bierności – kilku belgijskich nastolatków. Wśród hierarchów Kościołów chrześcijańskich jedynie patriarcha Bułgarii swoim zdecydowanym sprzeciwem wstrzymał deportacje Żydów z tego kraju.
W owym czasie wszystkie filary cywilizacji europejskiej okazały się zbyt kruche. Ani oparty na Dekalogu chrześcijański porządek sumienia, ani afirmacja osoby zanurzona w pryncypiach filozoficznych i prawnych starożytności, ani spuścizna humanizmu czy też wielkie idee Oświecenia nie okazały się na tyle silne, by zapobiec Zagładzie. W dniu wielkiej próby fundamenty Europy okazały się niewystarczające. Stara poczciwa Europa nie zdała egzaminu. W owym czasie realnie przemijało oblicze naszego kontynentu.
Nadzieja na smyczy esesmanów
Gdzie wówczas była nadzieja? Gdzie należało jej szukać? Na pewno nie spływała z niebios zachmurzonych dymami krematoriów. Ofiary ginęły setkami tysięcy, z dziećmi na rękach. Najbardziej bezbronnymi ofiarami – najłatwiejszymi do wyłapania, których nikt nie odważył się ukryć – byli ci najbardziej religijni, pejsaci w czarnych chałatach, całe życie studiujący Torę i komentarze do niej, prawi i pobożni. Przestrzegali każdego zakazu i nakazu przymierza zawartego przez Boga z narodem, który sobie wybrał; przymierza, które miało być wieczne. Oni – wierni przymierzu – ginęli najszybciej, krzycząc w komorach gazowych: Szma Israel.
Morze Czerwone się nie rozstąpiło. Naród w obliczu Zagłady stanął sam. W najgorszym momencie przymierze nie zadziałało. Olbrzymia większość ocalałych do końca życia zachowa co najmniej nieufność względem Boga, bo On nie dotrzymał przymierza. Tysiące rabinów, teologów, myślicieli próbowało się z ową ciszą Boga uporać po wojnie. Nikomu się to dotychczas nie udało.
Muszę przyznać, że najbardziej denerwuje mnie głoszona przez niektórych teologów chrześcijańskich teza o Bogu ofiarnie współcierpiącym z narodem wybranym. To się być może pięknie wpisuje w chrześcijańską wizję Boga składającego siebie w ofierze na krzyżu, ale ma dwa niezaprzeczalne punkty krytyczne. Pierwszym z nich – jak już zauważyłem – jest zobowiązanie wynikające z przymierza; drugim jest fakt, że Jezus na krzyżu ginął za nas, w dużej mierze dobrowolnie. Natomiast 220 tysięcy dzieci, które zamordowano w komorach gazowych Birkenau, nie ginęło „za” cokolwiek i nie poświęcało się dobrowolnie. Takich retorycznych zestawień nie wypada nawet wrażliwemu człowiekowi czynić.
Bóg milczał w ciszy i bezruchu. Nie jesteśmy w stanie tego po ludzku zrozumieć. Możemy ten fakt osądzać lub wstrzymać się z osądem. Skoro sam człowiek nie zdał egzaminu, bo niemalże nic nie zrobił, jak może osądzać Boga w Jego milczeniu?
„Panie, dlaczego milczałeś? Dlaczego na to przyzwoliłeś? Gdzie byłeś?” – te pytania wielokrotnie powtarzał w Birkenau w roku 2006 Benedykt XVI, ale żadna odpowiedź nie padła. Jan Paweł II powiedział fenomenologicznie o mysterium iniquitatis, tajemnicy nieprawości, i dalej wyjaśnić tego nie sposób. Nadziei w tym wielkim dramacie – proszę mi wybaczyć – naprawdę próżno szukać.
Chichotem historii – a może i teologii – pozostanie, że kres Zagładzie położyło najbardziej ateistyczne wojsko świata: sowiecka Armia Czerwona.
Skoro sam człowiek nie zdał egzaminu, bo niemalże nic nie zrobił, jak może osądzać Boga w Jego milczeniu?
Gdzie wówczas była ona – nadzieja? Powiedzmy sobie szczerze, spoglądając pod jeszcze innym kątem: wisiała na smyczy esesmanów. Była wykorzystywana aż do końca. Deportowanym rodzinom, przeczuwającym zbliżający się koniec, esesmani co chwila podrzucali, niczym ochłapy, iskierki nadziei. Mówili im: „weźcie ze sobą bagaż, najpotrzebniejsze rzeczy, by w nowym miejscu zacząć życie na nowo”, „ustawcie się w kolejkę, osoby starsze i dzieci zostaną zwolnione z pracy”, „zwiążcie dobrze buty dzieciom, by łatwiej je odnalazły po kąpieli”, „pospieszcie się – ciepła herbata już czeka na tych, którzy się wykąpią”, „czy każdy dostał już mydełko i ręcznik?”… Człowiekowi zagrożonemu i zatrwożonemu wystarczy co pewien czas podsycać ledwo tlącą się nadzieję, by wbrew wszystkim znakom i przeczuciom chwytał się jej i trzymał z całej siły. Ludzie wchodzili do komór gazowych na własnych nogach. Nadzieja ofiar stała się bronią esesmanów.
I dziś, po latach, stając niemalże codziennie w cieniu komina krematoryjnego, muszę przyznać: nie jest łatwo o nadzieję w tym miejscu. Półtora miliona osób rocznie zwiedza Miejsce Pamięci Auschwitz-Birkenau. Często się wzruszają, nieraz płaczą. Złorzeczą – i słusznie – tamtym czasom, tamtym ludziom i ich bierności. A potem wracają do domu i widzą na ekranach telewizorów czy komputerów obraz ludobójstwa lub dzieci ginących z głodu współcześnie, w czasie rzeczywistym. I mimo całego zrozumienia przeszłości – nie robią nic, by przemienić teraźniejszość. Zupełnie nic. Palcem nie kiwną, choć przecież dziś już nic nikomu nie grozi, jeśli ma ochotę uratować choć jedno dziecko. Dziś jest to dużo łatwiejsze, tańsze i bezpieczniejsze niż w czasach Ireny Sendlerowej. Tymczasem wydaje się, że dziś sprawiedliwych jest jeszcze mniej niż wówczas.
Gdzie szukałbym więc dziś nadziei, skoro tak surowo oceniam wszystko, o czym pisałem wcześniej? Na pewno nie w cieniu krematoriów i nie w samej Zagładzie, gdyż doszukiwanie się w niej nadziei byłoby relatywizacją zła, byłoby rozglądaniem się za jakimkolwiek sensem tego, co się wydarzyło, a to już o krok tylko od znalezienia niemalże wystarczającej przyczyny dla usprawiedliwienia faktów. Mimo wielu epizodów niebywałego bohaterstwa i świadectw niesamowitego dobra w ostatnich chwilach życia ofiar, Zagłada była złem absolutnym, bezsensownym i bez-nadziejnym.
Asyż – antypody Auschwitz
Nadzieję pozwala przywracać dopiero to, co stało się później, po wojnie. To po tej wojnie, a nie po żadnej innej podjęto próbę gruntownej, epokowej, cywilizacyjnej wręcz zmiany naszych europejskich stosunków. Bo też ta wojna była inna – nie poprzez bitwę pod Stalingradem czy lądowanie w Normandii, ale właśnie ze względu na te, nomen omen, bez-nadziejne kominy krematoriów.
Powojenna Europa zaczęła myśleć o sobie jako o wspólnocie – udowodniła to najszybciej w produkcji i handlu, następnie w wolności obywatelskiej, w prawach człowieka i w polityce. Współpraca i solidarność, wręcz współzależność społeczeństw, stały się głównymi i podstawowymi gwarantami pokoju i bezpieczeństwa, zajmując miejsce wcześniejszej absurdalnej i nie zdającej egzaminu równowagi sił. Europa zmieniała oblicze. Kiedy wspominam niemądre paniczne przestrogi i złowieszcze wróżby działaczy, którzy próbowali – a czasem nadal próbują – powstrzymać Polskę przed integracją europejską, nie sposób milczeć. To na Zachodzie Europa zaczęła się wewnętrznie współuzależniać od siebie, ale przyczyny tej wielkiej zmiany tkwią w lasach Treblinki, Sobiboru, Chełmna, Bełżca i brzozowych zagajników nieopodal Oświęcimia. Trzeba być ślepym i nieczułym, by nie widzieć, jak wielka nadzieja płynie z wzrostu europejskiej wzajemnej zależności. Nie było innego, lepszego wyjścia w czasach Monneta, Adenauera, de Gasperiego, Schumana. Nie ma lepszego wyjścia dziś. A w każdym razie żaden, dosłownie żaden sceptyk nie zaproponował przez ostatnie 60 lat nic dojrzalszego.
Chichotem historii – a może i teologii – pozostanie, że kres Zagładzie położyło najbardziej ateistyczne wojsko świata: sowiecka Armia Czerwona
W tych powojennych dekadach bardzo podobne zmiany zaszły w sferze kościelnej. Drugi Sobór Watykański to wielki zwrot w kierunku wspólnotowości, człowieka, nadziei, solidarności i pomocniczości. To ruch także w kierunku zaufania człowiekowi wiary, nawet innej wiary. To wielka próba pełnej nadziei inkluzji, w miejsce wielowiekowej ekskluzji. Największym duchowym tego wyrazem, znakiem dla świata i pokoleń, są spotkania modlitewne w Asyżu. Nie wątpię w żaden sposób, że właśnie w Asyżu dotykamy przeciwieństwa, najdalszej odwrotności, całkowitych antypodów oświęcimskich komór gazowych.
Tu rodzi się nadzieja. I nie dziwi mnie, że właśnie ci, którzy nieufnie krytykują różne aspekty Vaticanum II, głośno odrzucają również Asyż, a także najraźniej próbują zdyskredytować integrację europejską. To są dwa oblicza – świeckie i kościelne – tego samego niezrozumienia znaków czasu; dwa oblicza tego samego nieufnego odrzucenia nadziei, która wreszcie zaświeciła zza długiego cienia kominów krematoryjnych Trzeciej Rzeszy.
Tak. Podzielam te myśli. ..
i przesyłam dalej