To nie jest opowieść o wojnie i o śmierci. To zapis życia w najczystszej postaci – życia, które bywa absurdalne, prozaiczne, nudne, bezcelowe, ale też zachwycające i porywające.
Znają Państwo „Cieszyńską” Artura Andrusa? To polska wersja utworu Jaromira Nohavicy o tym samym tytule. W największym skrócie mówiąc, jest ona swobodną wariacją na temat tego, jak wyglądałoby życie podmiotu lirycznego, gdyby urodził się w Cieszynie sto lat wcześniej. Jak to bywa w twórczości Andrusa, mamy tu sporą dawkę humoru i zabawy słowem, ale jednak spod wierzchniej warstwy beztroski uparcie przebija smutek, który musi towarzyszyć śpiewaniu o przeszłości z perspektywy człowieka XXI wieku. I choć utwór ten mam w żelaznym kanonie piosenek „ku pokrzepieniu serc”, to za każdym razem porusza mnie, gdy słyszę: „I całe długie życie przede mną, / całe piękne dwudzieste stulecie”…
Dziś nikomu już nie przeszłoby przez gardło nazwanie minionego wieku „pięknym”. Niezwykle trudno patrzeć na jego pierwsze lata bez świdrującej świadomości, co za chwilę się wydarzy. Bez odliczania do godziny zero. Tej pokusie nie mogłam się oprzeć również przy lekturze „Stramera” Mikołaja Łozińskiego, bo czy da się w ogóle od niej uwolnić, gdy autor bohaterami swej książki czyni biedną żydowską rodzinę mieszkającą w przedwojennym Tarnowie? A przecież w żaden sposób nie zaciemnia tym obrazu i nie antycypuje tego, co się zdarzy, bo zdarzyć się musi.
Powiedzmy od razu: nie jest to opowieść o wojnie i o śmierci. To zapis życia w najczystszej postaci – życia, które bywa absurdalne, prozaiczne, nudne, bezcelowe, ale też zachwycające i porywające. Życia, w którym czasem jest brud i krew, a czasem jest ciepło i czułość. „Szare, a piękne”, jak powiedziałby klasyk. I jeśli w głowie czytelnika ciągle pulsuje czyhająca na bohaterów ciemność, to na pewno nie odpowiada za to Łoziński, który stworzył w tej książce świat „gotowy”, niepotrzebujący dodatkowych sensów, które nadadzą mu czytelnicy z przyszłości wraz z ich ahistorycznymi skłonnościami.
A jest to świat zarysowany w sposób bardzo ambitny – ta książka ma ośmioro głównych bohaterów! Małżonków Nathana i Rywkę oraz ich sześcioro dzieci: Rudka, Salka, Hesia, Nuska, Renę i Welę. Każdy z nich jest w tej opowieści ważny, ma należne sobie miejsce (a do tego dochodzą jeszcze punkty widzenia bohaterów drugoplanowych, które też się tu przewijają). Na pierwszy rzut oka może to wydawać się karkołomne i chaotyczne, ale Łoziński tak sprawnie trzyma nitki tej opowieści, że nadążanie za tą kilkutorową narracją nie nastręcza żadnych trudności.
To, jak Łoziński buduje cały świat materialny dookoła głównych bohaterów, zapiera dech w piersiach
Być może dlatego, że bohaterowie z miejsca wydają się bliscy. Są czasami irytujący, owszem. Niekiedy ma się ochotę chwycić kogoś z nich za fraki i mocno potrząsnąć, gdy podejmują idiotyczne decyzje, ale czytelnika nie opuszcza ciekawość, co dalej z nimi będzie. Jednym z największych atutów tej książki jest dla mnie właśnie to, że Łoziński nie boi się pozwolić swoim bohaterom żyć zwyczajnym życiem. Nie ulega pokusie fabularnych fajerwerków, choć uczciwie przyznajmy, że przy szóstce dzieci codzienność dostarcza ich wystarczająco wiele. W tej kwestii niewiele się zapewne zmieniło w ciągu ostatniego stulecia.
Klamrą spinającą całość tej opowieści jest małżeństwo Stramerów. Nathan, ojciec rodziny, wiedzie życie niejako zastępcze (w myśl zasady, że druga kolejka zawsze posuwa się szybciej). Po czterech latach spędzonych w Nowym Jorku wraca do swej ukochanej Rywki i osiada z nią w Tarnowie, ale nie przestaje ciągle wyobrażać sobie alternatywnej wersji rzeczywistości, w której nie jest biednym ciułaczem z ciągłym pechem do interesów, ale królem kapitalizmu w kraju, który szanuje wizjonerów – w Ameryce. To postać pełna śmiesznostek, czasem wręcz groteskowa, ale nigdy nie śmieszna czy godna pogardy. Na to Łoziński na pewno by sobie nie pozwolił. Jest w tej opowieści czułym narratorem, który z dużą wrażliwością i wyrozumiałością kreśli portrety ludzi niedoskonałych, ale przecież przez to tak nam bliskich.
Najbliżej ideału jest żona Nathana, Rywka, której postać to jeden z najbardziej wzruszających obrazów matki w literaturze, jaki znam. Jej miłość do dzieci jest mądra i bezwarunkowa. I to zresztą jedyna wątpliwość, jaką budzi we mnie ta książka: czy jej bardzo nowoczesne podejście do wychowania rzeczywiście mogło być udziałem biednej wiejskiej kobieciny na początku XX w.? Rywka jest skałą, na której zbudowano dom Stramerów. Portem, do którego zawijają dzieci po każdej życiowej burzy. Nieprzypadkowo ona jest w tej powieści początkiem i końcem.
Jednak najwięcej życia wprowadzają na jej karty młodzi Stramerowie, którzy na naszych oczach dorastają, kształtują się, odkrywają, kim są. Przeżywają pierwsze miłości i rozczarowania właściwe nastolatkom pod każdą szerokością geograficzną, ale zdobywają też doświadczenia unikalne, związane z ich epoką historyczną – zachłyśnięcie się powstającymi właśnie strukturami komunizmu czy narastający i rozpychający się antysemityzm.
Książka ma ośmioro głównych bohaterów, ale Łoziński tak sprawnie trzyma nitki tej opowieści, że nadążanie za kilkutorową narracją nie nastręcza żadnych trudności
A w tym miejscu trzeba przyznać, że to, jak Łoziński buduje cały świat materialny dookoła głównych bohaterów, zapiera dech w piersiach. Przedwojenny Tarnów oddany jest z taką pieczołowitością, z takim przywiązaniem do detali, że trudno rozróżnić, co jest fikcją, a co zdarzyło się naprawdę. To miasto żyje na naszych oczach, możemy niemal poczuć zapach unoszący się w żydowskiej dzielnicy w piątkowy wieczór (piszę „niemal”, bo przecież tak niewielu spośród nas jeszcze ten zapach pamięta, aby nam o nim opowiedzieć…). Łoziński wplata w tę historię autentyczne piosenki, wierszyki, szyldy, hasła propagandowe czy tytuły gazet, które czynią ten świat tak wiarygodnym.
A żeby tego było jeszcze mało, to czasem ot, tak, od niechcenia wtrąca nazwisko pierwszoplanowe dla kultury XX w. Jak wtedy, gdy Nathan usiłuje odwieść swoich synów ślęczących nad książkami od tego marnotrawienia czasu i ku przestrodze opowiada im o swoim koledze z okopów, który nie rozstawał się z książkami nawet pod obstrzałem: Ludwigu Wittgensteinie. Zresztą takich smakowitych kąsków jest w tej książce więcej i wyszukiwanie ich to spora przyjemność.
A jest to tym łatwiejsze, że ta książka została naprawdę dobrze wydana i przygotowana, co znacznie ułatwia lekturę i wcale nie jest dziś oczywiste. Za redakcję odpowiada Marianna Sokołowska (uczynnie podpowiem, że to legendarna redaktorka PIW-u uhonorowana podczas festiwalu Stolica Języka Polskiego w Szczebrzeszynie jako pierwsza laureatka Nagrodą Wielkiego Redaktora). Za projekt graficzny ręczy natomiast Przemek Dębowski, który zdecydował się na proste, a przez to bardzo mocne środki – surowe liternictwo na pomarańczowym tle. Dodajmy jeszcze do tego bardzo poręczny format, dzięki któremu książka dobrze leży w dłoni.
Wszystko to razem wzięte sprawia, że od „Stramera” nie można się oderwać i szczerze zazdroszczę tym wszystkim, którzy lekturę mają jeszcze przed sobą. Ta książka to dowód, że ze współczesną polską powieścią nie jest jeszcze tak źle.