Zima 2024, nr 4

Zamów

Kryształowe dziecko

Kiedyś powiedziała mi: „Wiesz co, mamo, ja bym już chciała, żebyś poszła do aniołów. Żebyś umarła. Wtedy mogłabym sobie pojeść. Tatuś kupowałby mi hamburgery”. 

Fragment książki Jacka Hołuba „Niegrzeczne”, która 22 stycznia ukazuje się nakładem Wydawnictwa Czarne

Powiem szczerze: nigdy nie chciałam mieć dzieci. Nie miałam niczego takiego jak instynkt macierzyński. Niektóre kobiety na widok mamy z bobasem od razu nachylają się nad wózkiem i robią „titiriti”. Ja nigdy tak nie miałam. Nie przepadałam za płaczem i wrzaskiem maluchów. 

To paradoks: nie znosiłam niegrzecznych i hałaśliwych dzieci, a Bóg dał mi Martę. Dostałam bolesną nauczkę. Ale cieszę się z tej lekcji. Dzięki niej nauczyłam się pokory i akceptacji innych. (…)

Gdy miała dwa i pół roku, dostała pierwszego ataku. Nagle zerwała się w nocy, wyskoczyła z łóżeczka. Zaczęła biegać z krzykiem po pokoju i bić się rączkami po głowie, brzuchu, gdzie popadło. W pierwszym momencie byłam na nią zła, że tak wariuje, ale z każdą chwilą ogarniał mnie coraz większy strach. Nie wiedziałam, co się z nią dzieje. Co chciałam do niej podejść, uspokoić ją i przytulić, wpadała w jeszcze większy szał. 

– Marta, co ty robisz?!

– Wynoś się! Nienawidzę cię! Nie kocham cię!

Pluła na mnie, wyzywała mnie. Aż się cała trzęsła. Zachowywała się jak opętana.

Już wcześniej zauważyliśmy z partnerem, że wpadała w jakiś dziwny stan, gdy robiła się senna. Chodziła do przodu i do tyłu, miała nieobecne spojrzenie. Jakby była pijana albo spała na stojąco. Powtarzała tylko w kółko: „Mamo, mamo, mamo”. Do tej pory nie widziałam jednak niczego podobnego. 

Następna noc znowu. Cisza… i nagle dziki wrzask.

– Boję się, boję się, boję się!

Podbiegła do drzwi, szarpała za klamkę, jakby chciała uciec.

Miotała się jak ptak w klatce. Biła rączkami o ścianę, zrzucała rzeczy z półek. Oczy miała otwarte, odpowiadała na pytania, ale gdy próbowałam do niej podejść, broniła się, jakbym chciała jej zrobić krzywdę. 

Zaczęła wołać: „Siku, siku! Kupę chcę!”. Zawsze jak się boi, woła, że musi do ubikacji. 

– To chodź zaraz na nocnik – zawołałam.

A ona mi zesztywniała na tym nocniku, przewracała się, wiła na ziemi. W pewnym momencie zaczęła jej lecieć z buzi piana. Myślałam, że to padaczka. (…)

Ataki powtarzały się prawie każdej nocy. Biegała po całym domu, obijała się o meble, przewracała krzesło, zahaczała o stół, strącała telefon. Waliła pięściami w drzwi, jakby chciała uciec. (…)

Zawsze kończyło się w ten sam sposób. Jakby się nagle przebudziła. Wracał jej normalny wzrok i wołała: 

– Mamo, chodź, idziemy spać. 

– Ale czemu tak krzyczałaś? Przecież nie wolno tak krzyczeć, jest noc – tłumaczyłam jej roztrzęsiona. 

– Przepraszam, mamusiu. Obiecuję, że już nie będę. Kocham cię. Kochasz mnie? 

I zasypiała. (…)

Chodziłam niewyspana, nieprzytomna, cały czas w strachu, co będzie w nocy. Byłam kłębkiem nerwów. Myślałam tylko o jednym: niech to się wreszcie skończy… Totalnie mi siadła psychika. Prowadzę firmę cateringową, żywimy pensjonariuszy w domu pomocy społecznej. Gdy wychodziłam o piątej rano do pracy, słaniałam się na nogach. Całe szczęście, że ojciec Marty zabierał ją co drugi dzień do siebie, bobym nie wyrobiła. 

Skończyło się półtoraroczną terapią u psychologa. (…)

Gdy Marta miała cztery lata, dostałam skierowanie na oddział neurologii dziecięcej. Na przyjęcie do szpitala w Chorzowie na Truchana czekałyśmy pół roku. Marta leżała tam trzy dni. Mieli jej zrobić EEG, ale nie zasnęła przed zabiegiem. Dostała takiego ataku szału, że powyrywała sobie z głowy wszystkie kabelki i nic nie mogli zrobić. 

W nocy na oddziale miała kolejny napad. Wreszcie zobaczył to jakiś lekarz. W wypisie stwierdził, że to lęki nocne, i odesłał nas do poradni neurologicznej. To wszystko. Nikt mi nie powiedział, co mam robić z córką, jak się zachować podczas następnego ataku, nie dostałam żadnych leków, nic. 

Jak sobie dawałam radę? Nie dawałam. Byłam kompletnie rozbita. Miesiącami nie mogłam spać. Siedziałam wystraszona, płakałam i modliłam się, żeby ktoś wreszcie mi pomógł. Marta mówiła: „Mamusiu, boję się zasnąć, boję się, że znowu będę ryczeć”. Nie wiedziałam, co jej powiedzieć. 

Nie robiła mi na złość. Nie miała wpływu na to, co robi w nocy. A ja się na nią wściekałam

Koleżanka z pracy poleciła mi poradnię w Katowicach. Zaraz pojechałam. Pokazałam psycholożce wszystkie papiery córki. Długo opowiadałam o zachowaniach Marty. Czułam, że wreszcie ktoś mnie słucha. Skierowała mnie do psychiatry. Siedziałam w gabinecie doktor, starszej kobiety, i opowiadałam. W pewnym momencie wstała bez słowa i wyciągnęła z półki jakąś książkę. Otworzyła, wskazała mi palcem i powiedziała: 

– Niech pani czyta. 

Spojrzałam, a tam było opisane dokładnie to, co jej mówiłam o mojej Marcie. 

– No to niech pani jeszcze przeczyta to, co jest na dole. Przeczytałam na głos: „lęki nocne z lunatyzmem”.

– Ale proszę pani, jak ona szaleje w nocy, to ma otwarte oczy. Mówię do niej, a ona mi odpowiada.

Doktor pierwsza mi wytłumaczyła, że gdy dziecko ma koszmary, można do niego podejść, przytulić je, obudzić i się uspokoi. A przy lękach nocnych śpi z otwartymi oczami. Marta ma do tego lunatyzm. Słyszy, co się do niej mówi, odpowiada, ale śpi.

– Jak pani do niej podchodzi, zaczyna ją łapać, to ona wpada w jeszcze większy szał. Bo ona pani nie widzi i nagle czuje na sobie czyjeś ręce.

– To co mam robić?

– Nic. Trzeba to przeczekać. Dziecko prędzej z tego wyjdzie, jak pani nie będzie jej dotykać ani z nią rozmawiać.

– Ale przecież ona wie, co robi. Rano wie o wszystkim, co się działo w nocy.

– Wie od pani, bo to pani jej o tym opowiada. Sama tego nie pamięta, w tym stanie jest nieświadoma – przekonywała mnie lekarka.

Dowiedziałam się tego po dwóch latach od pierwszego ataku. Dopiero wtedy do mnie dotarło. Marta nie robiła mi na złość. Nie miała wpływu na to, co robi w nocy. A ja się na nią wściekałam. Mówiłam: „Nie możesz tak robić, jesteś niegrzeczna”. Groziłam, że dostanie karę. 

Ta kobieta uratowała mi życie. Naprawdę, czułam się tak bezsilna i byłam w takiej rozpaczy, że myślałam o samobójstwie. Po półtora roku nocnych akcji chciałam się rzucić z okna. (…)

W szpitalu na neurologii przyszedł do nas zakonnik. Starszy, franciszkanin. Opowiedziałam mu o Marcie, rozmawialiśmy o różnych rzeczach. Lekarz, który to widział, powiedział mi, żebym poprosiła księdza o modlitwę za oddział, bo niedawno go otworzyli. Wychodził z sali i jakby mimochodem zapytał: 

– A wie pani, kto to jest?

– No ksiądz, nie?

– Tak, ale to egzorcysta.

Na początku, kiedy Marta miała nocne ataki, zastanawiałam się, czy nie wezwać do niej egzorcysty. Bo zauważyłam różne dziwne sytuacje. Marta nie lubiła chodzić do kościoła. Gdy wchodziłyśmy na mszę, od razu zaczynała ryczeć, rozbierała się, kładła się na ziemię. Moja mama mówiła, że to normalne, dzieci tak się zachowują w kościele, bo im się nudzi, a Marta jest niecierpliwa, ale dla mnie to było dziwne. Kiedyś w przedszkolu robili jajka wielkanocne. Wystawili je w kościele. Poszłyśmy zobaczyć. Nie było ludzi. Ledwo żeśmy weszły, od razu zaczęła tupać nogami i powtarzać głośno: „Mamo chodź stąd, mamo chodź stąd. Mamo, ja nie chcę tu być”. 

Marta chodzi na religię, lubi księdza, śpiewa dużo chrześcijańskich piosenek, kiedyś opowiadała nawet różne dziwne historie, że Jezus do niej przyszedł… Ale stwierdziła, że do komunii nie pójdzie. 

– Dlaczego? – zapytałam.

– Bo nie będę się spowiadała księdzu. (…)

Po tym, jak usłyszałam, że ksiądz w szpitalu to egzorcysta, i zaczęłam mu o tym wszystkim opowiadać, powiedział, żebym przyjechała do niego z córką. Tylko że najpierw kazał mi zrobić rachunek sumienia. Bo, jak tłumaczył, jakiś demon mógł przejść ze mnie na Martę. I tam w tym rachunku sumienia – przysłał mi go mailem w kilku punktach – były pytania w rodzaju: czy słuchałam kiedyś muzyki metalowej, czy czytałam pismo „Wróżka”. Takie pierdoły! Jak to zobaczyłam, chwyciłam się za głowę. Stwierdziłam: „Kurczę, daj sobie z tym spokój”. 

Niedawno znajomy rozmawiał z innym egzorcystą na temat Marty i ksiądz mu powiedział, że po pierwsze, dzieci się w ogóle nie poddaje egzorcyzmom, a po drugie, jeśli Marta jest chora – to tym bardziej. (…)

Mniej więcej po roku psycholożka w przedszkolu powiedziała mi, że muszę ją zbadać, bo coś jest z nią nie tak. Zauważyła, że kręci się wokół własnej osi, trzepocze rękami, gdy się emocjonuje, klaszcze w dłonie. 

Zaprosiła nas do gabinetu. Dała Marcie do opisania różne obrazki i puzzle. W pewnym momencie Marta podeszła do drzwi, chwyciła za klucz i zaczęła nim kręcić w zamku. Patrzymy, a ona otworzyła i zamknęła, otworzyła i zamknęła. Psycholożka popatrzyła na mnie i zapytała: 

– Czemu ona tak robi?

– W domu ciągle tak robi.

– Bawi się tak?

– No. Ja już się boję iść z nią do sklepu, bo jak zobaczy drzwi, to będzie je w kółko otwierać i zamykać, wchodzić i wychodzić.

– Czym jeszcze się bawi?

– Autami, kółkami. Przelewa wodę.

– Jak przelewa wodę? 

– Normalnie. Najlepsza zabawa to przelewanie wody, z dzbanka do kubka i z powrotem, do małych szklaneczek. To ją uspokaja. Albo przesypywanie. Bierze ziarenka lnu i sypie. Nieraz całą kuchnię miałam zasypaną. 

– Przecież to typowe zachowanie autystyczne.

W życiu bym nie pomyślała. Psychiatra, która rozpoznała u Marty lęki nocne, stwierdziła, że to nie może być autyzm, bo Marta ładnie mówi. Podobno tak się kiedyś przyjęło, że dzieci z autyzmem nie mówią, a to nie musi być prawda.

Wesprzyj Więź

Psycholożka z przedszkola poradziła mi, żebym zdiagnozowała córkę pod kątem autyzmu, bo jak pójdzie do normalnej szkoły, to będzie koniec. (…)

Może to zabrzmi dziwnie, ale gdy dowiedziałam się, że to autyzm, byłam szczęśliwa. Jakby kamień spadł mi z serca. Wreszcie wiedziałam, co jest mojemu dziecku, mogłam spróbować mu pomóc. (…)

Od wszystkich słyszałam, że Marta jest niegrzeczna, to terrorystka – i tak ją odbierałam. 

Podziel się

Wiadomość