Rewolucja w Rumunii w 1989 roku była powstaniem ludowym czy zamachem stanu dokonanym przez ludzi komunistycznego reżimu przeciw dyktatorowi, którego chcieli się pozbyć? Własnym czynem Rumunów czy też dziełem zagranicznych agentur?
W drugiej połowie grudnia 1989 roku dramatyczne wydarzenia w Rumunii stały się ostatnim, zaskakującym akordem Jesieni Ludów, która przyniosła upadek komunistycznych rządów w Europie Środkowo-Wschodniej.
Wynegocjowane z komunistami zasadnicze zmiany trwały już na dobre w Polsce i na Węgrzech. Mur Berliński rozpadł się niespodziewanie jak domek z kart. W Czechosłowacji komuniści stracili władzę po Aksamitnej Rewolucji, podczas której nikomu nie spadł włos z głowy. Nawet w Bułgarii odbywał się po cichu spokojny demontaż reżimu. Tylko rumuńska dyktatura Nicolae Ceausescu zdawała się niewzruszona. Ale – jak przystało na najbardziej bezwzględną dyktaturę w całym regionie – miała upaść na skutek gwałtownych i krwawych wydarzeń na przełomie jesieni i zimy.
Przez lata trwały potem w Rumunii spory historyków i publicystów o to, czym była rewolucja rumuńska 1989 roku. Powstaniem ludowym czy zamachem stanu dokonanym przez ludzi komunistycznego reżimu przeciw dyktatorowi, którego chcieli się pozbyć? Własnym czynem Rumunów, czy też dziełem zagranicznych agentur, ze szczególnym uwzględnieniem służb specjalnych sowieckiego imperium, którego ostatni gensek Michaił Gorbaczow nie żywił wobec Ceausescu przyjaznych uczuć? Do dziś – już trzydzieści lat po tych wydarzeniach – tych i innych pytań jest więcej niż odpowiedzi. Dziś jednak rzadko kto zawraca sobie w Rumunii głowę tymi pytaniami.
Gotowość rewolty
Wydarzenia toczyły się w ekspresowym tempie i zadziwiająco sprawnie. 16 grudnia doszło w Timiszoarze (mieście na zachodzie Rumunii, nad granicą jugosłowiańską) do demonstracji uważanej za początek rewolucji, a po niewiele ponad tygodniu, 25 grudnia, dyktator i jego powszechnie znienawidzona małżonka zostali rozstrzelani.
Atmosfera buntu wisiała w powietrzu. Już przedtem, 15 grudnia, w mieście Jassy na wschodzie kraju doszło do nieudanej próby zorganizowania antykomunistycznej demonstracji, która została stłumiona w zarodku. W sterroryzowanym przez Ceausescu społeczeństwie byli jednak ludzie gotowi wziąć udział w rewolcie. Tym bardziej przygotowani na to byli oponenci dyktatora w szeregach rządzącej partii a nawet policji politycznej Securitate, ważniejszej niż sama partia w strukturze rumuńskiego reżimu. Oni wiedzieli dobrze, ze ta dyktatura jest anachroniczna i nie do obrony.
16 grudnia 1989 roku parę tysięcy mieszkańców Timiszoary (Rumunów, Węgrów, Niemców i Serbów z tego wieloetnicznego miasta) zgromadziło się pod domem węgierskiego pastora protestanckiego Laszlo Tokesa, znanego w mieście ze swych kazań, w których przemycał antyreżimowe treści. Protestanckie władze kościelne, pod naciskiem władz państwowych, skazały go na zesłanie do odległej wiejskiej parafii. Ludzie przyszli więc bronić go przed eksmisją z plebanii. Pastor – w obawie przed interwencją milicji – przemówił z okna swego mieszkania, wzywając ludzi, by się rozeszli.
Tłum ruszył spod domu pastora w kierunku śródmieścia. Na najbliższym skrzyżowaniu przekształcił się w rewolucyjny pochód, zaraz po tym, gdy ktoś rozbił kamieniem witrynę narożnego sklepu i zaintonował dziewiętnastowieczną pieśń rewolucyjną „Obudź się Rumunie ze snu śmiertelnego, w którym pogrążyli cię barbarzyńscy tyrani”, która jest dziś rumuńskim hymnem państwowym. W śródmieściu pochód został rozproszony przez siły porządkowe.
W następnych dniach narastały w Timiszoarze coraz bardziej gwałtowne protesty uliczne, aż do chwili, gdy wojsko ostrzelało demonstrantów ostrą amunicją i padły liczne ofiary śmiertelne. Ich ciała wywieziono z miasta i spalono potem potajemnie w odległym od niego bukareszteńskim krematorium, a ich prochy wrzucono do stołecznych kanałów.
W tych makabrycznych okolicznościach doszło do wydarzenia rzucającego światło na ówczesny stan ducha rumuńskiego społeczeństwa. 21 grudnia, na mocy decyzji Nicolae Ceausescu, z miasta Krajowa w południowej Rumunii przewieziono do Timiszoary pociągami kilka tysięcy robotników uzbrojonych w metalowe drągi i łopaty, którzy mieli pomóc wojsku w pacyfikacji „chuliganów”. Jednak już na dworcu zostali przyjęci przyjaźnie przez mieszkańców miasta i większość z nich pomaszerowała do śródmieścia z okrzykiem: „Timiszoaro, pamiętaj, że Krajowa jest twoją siostrą!”. Pociągi natychmiast zawrócono do Krajowej, a ci którzy nimi wrócili, już następnego dnia demonstrowali na ulicach swojego miasta przeciwko Ceausescu.
Upadek dyktatora
Wieść o wydarzeniach w Timiszoarze rozeszła się szybko w całym kraju dzięki audycjom rumuńskiej sekcji Radia Wolna Europa, słuchanym przez wielu Rumunów, zwłaszcza w Bukareszcie. A w samej stolicy – po powrocie z Iranu, gdzie pojechał z robocza wizytą nie przeczuwając bliskiego końca swych rządów – dyktator zwołał 21 grudnia wiec na placu przed budynkiem Komitetu Centralnego Partii Komunistycznej, by potępić wichrzycieli z Timiszoary. Ale w zwiezionym autobusami tłumie pojawili się tu i ówdzie dobrze zorganizowani tajemniczy zdrajcy, którzy wygwizdywali Towarzysza Ceausescu, co zachęciło zgromadzonych do wznoszenia nieprzyjaznych wobec niego okrzyków.
Ceausescu przerwał przemówienie i zapanował rosnący chaos. Z głośników dały się słyszeć dziwne dźwięki – huki i jakby odgłosy przemieszczających się czołgów. Do dziś nie wiadomo, kto emitował to nagranie. Tłum rozproszył się we wszystkich kierunkach. Na ulice śródmieścia wyszło natomiast kilka tysięcy demonstrantów. Jak na dwumilionowe miasto nie było ich wielu, ale byli bardzo zdeterminowani. Krwawe sceny rozegrały się w samym sercu stolicy – wokół Placu Uniwersyteckiego i wzdłuż Bulwaru Magheru, gdzie wojsko otworzyło do tłumu ogień z ostrej amunicji, a kilka osób zginęło pod gąsienicami czołgów.
Nicolae i Elena Ceausescu zostali rozstrzelani na dziedzińcu garnizonu. Procedura ich skazania przypominała stalinowskie procesy antykomunistycznych opozycjonistów w latach pięćdziesiątych
Następnego dnia, rano 22 grudnia, popełnił samobójstwo minister obrony narodowej generał Vasile Milea, któremu Ceausescu zarzucił niedostateczną bezwzględność w zwalczaniu rewolty, bo z początku wydał rozkaz oddawania ostrzegawczych salw w powietrze. Wygląda na to, że generał nie miał wyjścia. W razie stłumienia rewolucji zostałby oskarżony o zbytnią miękkość, a w razie jej zwycięstwa – o zbrodnie, których jednak dopuściła się armia. Jego chwilowy następca wyznaczony natychmiast przez dyktatora, generał Victor Stanculescu, nie miał już żadnych skrupułów i dylematów. Opieka, jaką roztoczył nad Nicolae i Eleną Ceausescu, zakończyła się po trzech dniach organizacją przez niego dziwacznego procesu i egzekucji dyktatorskiej pary.
Wypadki toczyły się błyskawicznie. Armia nie miała już rozkazu strzelania i zbratała się z ludem oblegającym gmach Komitetu Centralnego Partii Komunistycznej. Stanculescu życzliwie doradził dyktatorowi ucieczkę helikopterem z dachu budynku KC, do której doszło w południe 22 grudnia. Po kilku godzinach tułaczki helikopterem i samochodami, podczas której opuścili ich wszyscy najbliżsi współpracownicy, państwo Ceausescu zostali ujęci w mieście Targoviste i doprowadzeni do tamtejszego garnizonu wojskowego.
Przejęcie władzy
Tymczasem w Bukareszcie 22 grudnia rozgorzała walka o schedę u steru rządów, która pozornie rozstrzygnęła się w studiu telewizyjnym, a naprawdę została z pewnością zaplanowana wcześniej. Rewolucyjni entuzjaści – poeta Mircea Dinescu i aktor Ion Caramitru, którzy zainaugurowali rano rewolucyjny program Telewizji Rumuńskiej, zostali szybko zastąpieni przez polityków dobrze do tego przygotowanych – partyjnych oponentów Ceausescu w Rumuńskiej Partii Komunistycznej, którzy przejęli kontrolę nad Rumunią za pośrednictwem telewizyjnej anteny. Nie przypadkiem przywódca wewnątrzpartyjnej opozycji Ion Iliescu, młody wilk nomenklatury Petre Roman i sędziwy towarzysz partyjny Silviu Brucan podporządkowali sobie po południu wojsko i Securitate. Ponad dziesięć lat później Brucan zwierzył się poetycko w obszernym prasowym wywiadzie, że gdy pociąg rewolucji wjeżdżał na stację, oni stali na peronie, bo dobrze wiedzieli kiedy i na który peron wjedzie.
Następnego dnia rozpoczął się pod przewodnictwem Iona Iliescu błyskawiczny proces tworzenia Frontu Ocalenia Narodowego, w który przekształcały się struktury organizacyjne partii komunistycznej na wszystkich szczeblach. Dla ozdoby do kierownictwa Frontu dokooptowano kilku spośród nielicznych w Rumunii prawdziwych opozycjonistów, którzy w ostatnich latach dyktatury trafiali do więzień. Już po partu dniach Front utworzył rząd, na którego czele stanął Petre Roman.
Ministrem obrony został w nim generał Nicolae Militaru podejrzewany w czasach Ceausescu o agenturalne związki z sowieckim wywiadem wojskowym. Owa dziwna nominacja, a także znana sympatia samego Iliescu wobec Rosji, gdzie za młodu studiował oraz jego nieukrywana fascynacja osobą Michaiła Gorbaczowa, zrodziły podejrzenia, że Moskwa mogła odegrać jakąś rolę w doprowadzeniu do upadku rumuńskiego dyktatora.
Boże Narodzenie
Tymczasem sytuacja wciąż pozostawała napięta. Społeczeństwo było bombardowane złowrogimi plotkami o monstrualnie wyolbrzymionej liczbie zabitych w całym kraju w toku rzekomych walk z obrońcami dyktatury, w tym z arabskimi najemnikami, których miał sprowadzić Ceausescu. Z dachów domów w Bukareszcie strzelali do przechodniów tajemniczy snajperzy, których rewolucyjne władze przedstawiały jako „terrorystów” broniących dyktatora. Kim byli w rzeczywistości, kto nimi kierował i jaki był cel ich działań – to jeszcze jedna zagadka, która pozostała bez odpowiedzi. Wielu z nich schwytał rewolucyjny tłum i przekazał armii, ale żaden z nich nie został ukarany – po prostu zniknęli.
Działalność snajperów nagle ustała po 25 grudnia. Tego dnia, w Boże Narodzenie, na mocy decyzji ścisłego kierownictwa Frontu doszło do zgładzenia dyktatorskiej pary przetrzymywanej w garnizonie w Targoviste. Po niespełna dwugodzinnej farsie procesu sądowego nie mającej nic wspólnego z rzetelnym działaniem wymiaru sprawiedliwości Nicolae i Elena Ceausescu zostali rozstrzelani na dziedzińcu garnizonu. Paradoks polega na tym, że procedura ich skazania żywcem przypominała stalinowskie procesy antykomunistycznych opozycjonistów w latach pięćdziesiątych.
To kontrowersyjne wydarzenie położyło się cieniem na postrzeganiu rewolucji rumuńskiej na Zachodzie. Ale przez kolejne siedem lat, które po niej nastąpiły, pojawiło się wiele innych powodów, dla których Rumunia była postrzegana jako ten kraj w Europie Środkowo-Wschodniej, który najbardziej opieszale przywraca demokratyczne standardy. Przełom nadszedł w 1996 roku, gdy postkomuniści Iona Iliescu utracili władzę na rzecz ugrupowań rzeczywiście demokratycznych. Dopiero wtedy, tym razem przy urnach wyborczych, rewolucja rumuńska naprawdę się zakończyła.
Ale czy rzeczywiście zaczęła się jako autentyczna rewolucja? Rumuński historyk Adrian Cioroianu, w książce „Nie możemy uciec przed naszą historią” pisze o tym tak: „W historii każdą rewolucję uprawomocniają (lub nie) jej konsekwencje. W 1989 roku Rumunia była zamkniętą dyktaturą komunistyczną. Dziś, ze wszystkimi naszymi zaletami i wadami, jesteśmy częścią wolnego świata typu zachodniego”.