Właściwie dlaczego my się abp. Głódziem zajmujemy? Przecież nie po to, żeby nas w telewizji pokazali. Nie z powodu zemsty. Nie żeby zrobić mu krzywdę. Nam po prostu na nim zależy. Ale żeby żyć w prawdzie, on powinien uznać, że krzywdzi innych – mówi ks. Adam Świeżyński.
Zbigniew Nosowski: Jest Ksiądz jedynym duchownym archidiecezji gdańskiej, który mówi pod nazwiskiem o mobbingu i skandalicznych zachowaniach tamtejszego metropolity, abp. Sławoja Leszka Głódzia, wobec podwładnych. Kiedy postanowił Ksiądz, że trzeba w tej sprawie zrobić coś więcej, niż tylko narzekać w gronie kolegów? Chodziło o siebie osobiście czy o innych?
Ks. Adam Świeżyński: W pierwszej kolejności chodziło o mojego wychowanka, księdza Piotra, który został kapelanem arcybiskupa i nie wytrzymał tego psychicznie. Po prostu uciekł z rezydencji i przez pewien czas nie wracał. A ja byłem jego wychowawcą w seminarium od pierwszego roku. Nawet tak się złożyło, że był to jedyny kleryk, którego osobiście przyjmowałem do seminarium. Zazwyczaj robi to rektor, ale akurat w tym przypadku musiałem go zastąpić jako wicerektor.
Ten chłopak przyszedł do seminarium już po ukończonych wyższych studiach z fizyki, wcześniej uczył też fizyki w szkole – więc na tle młodszych kolegów wykazywał się większą dojrzałością, powagą i świadomością. Gdy dowiedziałem się, że uciekł, że nachodzono rodzinę, u której się schronił, gdy usłyszałem, jak próbowano na niego wpływać – stwierdziłem, że muszę działać.
Poznałem relację z przesłuchania, jakie urządzono mu w kurii, i zrozumiałem, że za tym młodym księdzem trzeba się po prostu ująć. Najpierw próbowano z niego zrobić osobę niezrównoważoną psychicznie, ale to się nie udało, bo on bardzo rzeczowo, konkretnie i precyzyjnie cytował notowane przez siebie fakty i zachowania biskupa, z konkretnymi datami. W końcu zapadła cisza, bo nikt nie potrafił na to odpowiedzieć. Nawet arcybiskup się ani słowem nie odezwał. A potem sprawa się rozmyła, nic się dalej nie działo. Choć podobno po jakimś czasie arcybiskup go prywatnie przeprosił.
Czy dziś ksiądz Piotr nadal pracuje w diecezji?
– Tak. Uczy także w szkole, zarówno religii, jak i fizyki. Z tego, co wiem, nadal nosi na sobie piętno tamtych wydarzeń. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy napisał do mnie po materiale zaprezentowanym w TVN24. Uświadomiłem sobie, że mimo upływu lat on nadal cierpi i ponosi bolesne konsekwencje sytuacji, których był świadkiem. Był jednak wdzięczny, że przypomniano o tej sprawie. Sądzę, że takie wsparcie było mu zwyczajnie potrzebne.
Czy problemy z zachowaniami arcybiskupa w archidiecezji rozpoczęły się od razu po przyjściu nowego metropolity do Gdańska?
– Dla mnie od początku głównym problemem był nie tyle arcybiskup i jego sposób bycia, lecz sposób, w jaki reagowało na to środowisko księży. Gdy abp Głódź przyszedł do Gdańska, zachowywał się trochę jak człowiek wystraszony, który nie wie, co go tu czeka. Archidiecezja gdańska cieszyła się opinią bardziej „postępowej”, a atmosfera medialna wobec nowego metropolity była nieprzychylna. Ale gdy on wyczuł, że niektórzy księża mu nadskakują, zaczął działać w swoim stylu znanym z poprzednich diecezji.
Choć nuncjusz apostolski osobiście zapewnił mnie, że metropolita gdański nie dowie się o naszej rozmowie – jeszcze tego samego dnia abp Głódź poznał jej przebieg
Głównym problemem jest więc dla mnie fakt, że pewna grupa duchownych wykorzystuje tę sytuację dla swoich celów: aby coś uzyskać, np. urząd proboszcza czy stanowisko w kurii, albo wpływ na jakieś decyzje. Istnieje też druga grupa: ci, którzy dają się zastraszyć krzykiem i gwałtownością. I trzecia – niejako pomiędzy, wyczekująca, zalękniona, byle tylko się nikomu nie narazić.
W kwestii sposobu postępowania arcybiskupa rozmawiałem i z ówczesnym biskupem pomocniczym, i z ówczesnym kanclerzem kurii – bez efektu. Też chyba byli zalęknieni. A oni najlepiej wiedzieli, że to prawda.
Pierwsza publikacja tygodnika „Wprost” zawierająca konkretne zarzuty wobec abp. Głódzia pojawiła się w marcu 2013 r., w dniach wyboru papieża Franciszka. Pisano wtedy o poniżaniu duchownych, o wulgarnym języku i zachowaniach mobbingowych. Ale Księdza nazwisko tam się nie pojawiło.
– Dopiero w drugim artykule, miesiąc później. Uznałem, że ktoś pod nazwiskiem musi potwierdzić prawdziwość zarzutów, że nie mogą one być formułowane tylko przez osoby wypowiadające się anonimowo. Rzecz jasna, wkroczyłem też na drogę kościelną – bo media mogą sprawę nagłośnić, ale jej nie rozwiążą. Tradycyjną ścieżką odwoławczą jest nuncjusz apostolski. Zadzwoniłem więc do nuncjatury i udało mi się bardzo szybko umówić na osobiste spotkanie. Ówczesny nuncjusz, abp Celestino Migliore, przyjął mnie, rozmawialiśmy przez prawie godzinę.
Zamierzałem przyjść z kilkoma księżmi z Gdańska, ale oni w ostatniej chwili się wycofali. Miałem do nich o to trochę żalu, ale uznałem, że sam nie mogę się wycofać. Mnie było łatwiej się zaangażować, bo od 2009 r. pracowałem poza diecezją. Już wcześniej wykładałem na UKSW, łącząc to z obowiązkami wicerektora gdańskiego seminarium duchownego. Z pracy w seminarium zrezygnowałem po pierwszym roku obecności abp. Głódzia w Gdańsku. Jako oficjalny powód podałem chęć skupienia się na pracy nad habilitacją, ale chodziło także o kompletne rozmijanie się wizji arcybiskupa z moją. Pracując w seminarium, miałem z konieczności dość częste kontakty z arcybiskupem. Zorientowałem się, że krążące plotki o tym, jak traktuje ludzi, znajdują potwierdzenie. Chciałem uniknąć gwałtownej kolizji, więc postanowiłem odejść z seminarium. Dlatego w 2013 r. łatwiej mi było zabrać głos publicznie.
Jak zareagował nuncjusz Migliore na przekazane informacje?
– Słuchał mnie uważnie, robił notatki, czasem komentował, że abp Głódź ma taki charakter. Wyszedłem z poczuciem, że zostałem wysłuchany, ale chyba nie do końca zrozumiany. Jednak najsmutniejsze zdarzyło się później. Choć nuncjusz apostolski osobiście zapewnił mnie, że metropolita gdański o tej rozmowie się nie dowie – wkrótce z dwóch niezależnych od siebie źródeł otrzymałem informację, że już tego samego dnia abp Głódź poznał przebieg mojej rozmowy w nuncjaturze.
Później sprawa nieco przyschła, w mediach się o niej nie mówiło. Czy próbował Ksiądz innych sposobów działania?
– Tak, jeszcze w 2013 r. napisałem list do papieża Franciszka przedstawiający sytuację w archidiecezji gdańskiej. Przekazałem go przez zaufaną osobę, która jechała do Rzymu na osobistą audiencję z papieżem. Wiem, że list dotarł do rąk własnych Franciszka. Nie wiem, czy papież go przeczytał. Niestety nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, nawet – o co wyraźnie prosiłem – choćby potwierdzenia, że list dotarł.
Wobec tego sam już żadnych dalszych działań nie podejmowałem. Zasmuciło mnie to, ale uznałem, że nic więcej w tej sprawie nie da się zrobić.
Metropolita gdański jest człowiekiem, który wycofuje się, jeśli spotka się z oporem, z kimś, kto nie pozwala sobie „wejść na głowę”
Wiem, że inni księża gdańscy pisali – również bezskutecznie – i do watykańskiej kongregacji, i do obecnego nuncjusza, abp. Salvatore Pennacchia. Doszło nawet do ich spotkania z nuncjuszem. Abp Pennacchio został przez nich także uprzedzony o przygotowywaniu reportażu przez TVN24. Nie znam jednak szczegółów, bo działo się to poza mną i tego nie koordynowałem.
Dlaczego księża – dorośli, myślący mężczyźni – pozwalają się poniżająco traktować przez swojego biskupa?
– Jest grupa, o której już wspomniałem, nastawiona koniunkturalnie. Tych pomińmy. Większość pozostałych chyba ulega pewnej atmosferze strachu i władzy. Według mnie, jest to w znacznym stopniu pochodna formacji seminaryjnej. W seminarium panuje przecież podobna atmosfera – nawet jeśli rektor nie jest despotą i władzy nie nadużywa. W formacji akcent jest zbyt silnie położony na bezrefleksyjne posłuszeństwo. W przypadku gdańskim dodatkowo klerycy – asystując biskupowi przy uroczystościach liturgicznych – widzieli, jak on traktuje innych księży, i widzieli brak reakcji tych duchownych, a przez to uczyli się takiej uniżonej postawy.
Ciekawe w tym wszystkim, że abp Głódź jest człowiekiem, który wycofuje się, jeśli spotka się z oporem, z kimś, kto nie pozwala sobie „wejść na głowę”. Oczywiście później może próbować tego człowieka w jakiś sposób karać. Ale już nie pozwoli sobie wobec niego na poniżające traktowanie przy świadkach.
A czy wobec Księdza abp Głódź podejmował jakieś działania dyscyplinujące po Księdza wypowiedziach publicznych na jego temat?
– Z tego, co mi wiadomo, jedynie pośrednio. Podobno ktoś z kręgów kościelnych kontaktował się z rektorem UKSW, gdzie pracuję. Ale rektor tłumaczył, że uniwersytet jest miejscem, gdzie szuka się prawdy, gdzie toczy się dyskusja, więc on nie widzi powodu, żeby czegokolwiek księdzu Świeżyńskiemu zabraniać czy go karać.
Jaki jest dziś Księdza stosunek do abp. Głódzia?
– Najważniejsze jest to, że naprawdę mi na nim zależy. Owszem, cierpiałem z jego powodu, i to przez dłuższy czas. Przecież nie jest łatwo być księdzem, który publicznie wypowiada się krytycznie o zachowaniach swojego biskupa, a w swoich działaniach wewnątrzkościelnych obija się o ściany niemożności. Ale w sumie to mi wyszło na dobre. Musiałem bardzo gruntownie przemyśleć swoje życie, swoją rolę, swoją tożsamość, niejako odkryć się i zrozumieć siebie na nowo. Czasem bywa tak, że ktoś cię rani, a ty wciąż go kochasz. I nie chodzi tu o pozytywne uczucia, bo tych nie da się wygenerować. Wręcz przeciwnie: masz negatywne uczucia wobec tego człowieka, ale go kochasz, to znaczy zależy ci na nim, nie chcesz jego krzywdy, wręcz przeciwnie – dobra.
Gdyby abp Głódź pozwolił sobie na przyznanie się do swoich słabości – mógłby być kapitalnym biskupem
No bo właściwie dlaczego my się arcybiskupem Głódziem zajmujemy? Przecież nie po to, żeby nas w telewizji pokazali. Nie z powodu zemsty. Nie żeby zrobić mu krzywdę. Nam po prostu na nim zależy. Ale żeby żyć w prawdzie, on powinien uznać, że krzywdzi innych. Rzecz jasna, takie zaangażowanie powoduje nowe problemy, bo przecież najbardziej bolesny jest zarzut formułowany przez innych duchownych, że mówienie na ten temat to „systemowy atak” na Kościół.
Obserwując metropolitę gdańskiego, mogę zaryzykować tezę, że pod jego apodyktycznymi, gwałtownymi i odpychającymi zachowaniami kryje się lęk przed okazaniem słabości i podatność na zranienie. Gdyby abp Głódź przestał się bać odsłonić, gdyby pozwolił sobie na przyznanie się do swoich słabości – to mógłby być kapitalnym biskupem. Gdyby on – znany zewnętrznie jako człowiek bardzo mocny – nie bał się przyznać, że bywa słaby (jak my wszyscy!), byłaby to jego największa zaleta. Wtedy naprawdę pozyskałby ludzi. Nie dlatego, że się go boją, tylko dlatego, że naturalnie by go cenili i szanowali. Miałby autentyczny autorytet.
W reportażu TVN24 o mobbingu stosowanym przez abp. Sławoja Leszka Głódzia wobec duchownych archidiecezji gdańskiej na koniec jeden z księży stawia pytanie: „Czy Bóg ma jeszcze władzę w swoim Kościele?”. To pytanie dramatyczne, zwłaszcza gdy zadaje się je z wewnątrz Kościoła, gdy pada ono z ust duchownego. Jak Ksiądz sobie na nie odpowiada?
– Może to zaskoczy i Pana, i Czytelników „Więzi”, ale uważam – nie tylko w to wierzę, lecz także na podstawie własnego doświadczenia uważam – że jednak to Pan Bóg ma władzę w Kościele. A dokładniej, że Jego dalekowzroczna Opatrzność nad tym wszystkim czuwa. I że On w tym wszystkim, choć niewątpliwie ukryty, jest, nie zniknął. Bo Bóg albo jest we wszystkim, czego doświadczamy, albo nie ma Go wcale.
Czy dostrzega Ksiądz jakieś dobro wynikające z obecności aktualnego metropolity w archidiecezji gdańskiej, które można wiązać z działaniem Boga w Kościele?
– Tak. Bardzo podstawowe. Chodzi mi o fakt, że obecność i sposób działania abp. Głódzia zmusiły środowisko duchownych do jasnego zadeklarowania się wobec kluczowych wartości, takich jak prawda, uczciwość, solidarność. W tym sensie mógłbym mówić o tym dramacie jako swego rodzaju zbawczym procesie. Bo oto musimy się wreszcie w swoim życiu skonfrontować z sytuacją, która wymaga definitywnego opowiedzenia się za tym, w co deklaratywnie wierzymy. To wymaga jasnego i pełnego określenia się. A za dookreśleniem się oczywiście idą konsekwencje, które ktoś może ponieść jako podwładny.
Trzeba było zdecydować, czy się podpisuje kurialny list z tezą, że zarzuty sformułowane wobec metropolity to „systemowy atak wymierzony w duchowieństwo”, albo przyznać, że to, o czym powiedzieli niektórzy duchowni, jest prawdą. I okazało się, że jest grono gdańskich księży, które jednak uznało, że nie można być obojętnym, i podjęło konkretne działania, jak choćby zgłoszenie się do nuncjatury z gotowością złożenia zeznań.
Osobiście powiedziałbym wręcz – to może zabrzmi dziwnie, paradoksalnie i niezrozumiale w świetle tego, co się dzieje – że z pewnego punktu widzenia to ja w zasadzie powinienem być wdzięczny abp. Głódziowi. Bo to on swoimi działaniami spowodował, że dojrzałem w moim człowieczeństwie i kapłaństwie. „Wyemigrowałem” z diecezji do pracy naukowej na UKSW, musiałem na nowo odpowiedzieć sobie na fundamentalne pytania dotyczące mojego życia kapłańskiego. Pomogło mi to w wymiarze odkrywania własnej tożsamości – tego, kim tak naprawdę jestem i kim chcę być.
Pracując naukowo, nie działa Ksiądz duszpastersko. Czym jest teraz dla Księdza kapłaństwo?
– Owszem, nie jest to przykład typowej wersji bycia księdzem w Polsce. Nie wiem, czy umiem o tym opowiedzieć, bo to doświadczenie bardzo wewnętrzne, trudne do przekazania. Stanąłem w którymś momencie przed pytaniem, kim właściwie jestem. Mam święcenia kapłańskie, ale nie udzielam się duszpastersko. Pracuję na uniwersytecie, ale do tej pracy święcenia kapłańskie nie są mi przecież potrzebne. Na czym więc ma polegać moje kapłaństwo? Przez długi okres szukałem zadowalającej odpowiedzi.
Była pokusa, żeby odejść?
– Owszem, pojawiały się myśli, że właściwie kapłaństwo nie jest mi do niczego potrzebne. Poza tym istnieją przecież inne możliwości realizowania siebie, także prywatnie. Ale ostatecznie pojawiła się odpowiedź, którą po pewnym czasie zaakceptowałem i uznałem za swoją, odpowiednią dla mnie: że (tu nie odkrywam żadnej Ameryki) ostatecznie kapłaństwo to pewna specyficzna, intymna i niepowtarzalna relacja z Bogiem. A to, w jakich formach będzie się ona wyrażała, ma znaczenie drugorzędne. Może wyrażać się w duszpasterstwie, poprzez postawy bardzo aktywne, ale może też w życiu na poły ukrytym. I w obu przypadkach może być to wyraz relacji bardzo głębokiej i intensywnej.
W pewnym momencie z radością odkryłem, że dla mnie kapłaństwo jest powołaniem do życia w pewnej mierze samotnego, wręcz pustelniczego. Na początku tego nie pragnąłem, ale zapragnąłem, gdy to odkryłem. To jest dla mnie przekonujący argument na rzecz obecności Boga w tym procesie, bo sam tego tak nie zaplanowałem. Tylko On może w ten sposób zorganizować całą sytuację, że da nam to, czego naprawdę chcemy – mimo że początkowo nie byliśmy świadomi, iż tego właśnie w gruncie rzeczy zawsze najbardziej pragnęliśmy.
Co oznacza życie pustelnicze w przypadku profesora uniwersytetu, wcześniej prodziekana, a obecnie dziekana wydziału?
– Jakoś to wszystko staram się łączyć. Obecnie moją „pustelnią” jest mieszkanie w bloku. Być może kiedyś zostanie to oficjalnie uznane za indywidualną formę życia konsekrowanego. Jest to w Kościele możliwe i przewidziane w prawie kanonicznym. Bo zewnętrzne okoliczności życia pustelniczego są drugorzędne wobec duchowej istoty takiego powołania.
Nie chodzi tu więc tylko o to, że mam ciągoty, nazwijmy to, samotnicze. Owszem, mam taki charakter. Ale coraz bardziej odkrywam – także pracując z ludźmi na uczelni – zaproszenie do życia w intymnej, osobistej relacji z Bogiem. Mogę to realizować w mieście, a nie tylko gdzieś na odludziu. W klasycznym duszpasterstwie jest to niemożliwe, bo trzeba wpisać się w grafik nabożeństw, dyżurów w konfesjonale, godzin katechezy itd. Przeszedłem przez te zaangażowania jako młody ksiądz. Ale niemal od zawsze marzyłem o tym, żeby rozpoczynać dzień czasem porządnej, spokojnej modlitwy. Żeby moja Msza mogła trwać odpowiednio długo, a nie być wyścigiem z czasem.
Księdzu udało się ponownie odkryć po tych przeżyciach sens swojego kapłaństwa, jednak nie wszyscy zdołali się w tej sytuacji odnaleźć. Jest kilku duchownych gdańskich, którzy odeszli z kapłaństwa, podając jako uzasadnienie m.in. sposób traktowania księży przez arcybiskupa.
– Absolutnie ich nie oceniam. Wiem, jak złożone były ich sytuacje i nie myślę o nich negatywnie. Trzeba tylko dodać, że w niektórych przypadkach (i sami zainteresowani o tym mówią) trudne relacje z abp. Głódziem nie były jedynym powodem odejść z kapłaństwa, ale co najwyżej katalizatorem. Część z tych duchownych, znalazłszy się poza diecezją, nie potrafiła odnaleźć się jako księża. Bardzo tego żałuję, bo to niezwykle wartościowi i wrażliwi ludzie.
Raz w miesiącu odprawiam Mszę Świętą w intencji abp. Głódzia. Cóż więcej mogę mu dać w obecnej sytuacji niż to, że się za niego modlę? Najważniejsze, żeby nie pozwolić sobie na nienawiść
Z niektórymi z nich mam dość regularny kontakt, więc mogę też powiedzieć, że im na pewno zależy na Bogu, na relacji z Nim i próbują tę relację budować na tyle, na ile mogą, w swojej nowej sytuacji. To się trochę udaje, trochę nie udaje. Myślę, że to nie jest proces zakończony, lecz dopiero jakiś etap. Najważniejsze, że nie „obrazili się” na Pana Boga za to wszystko. Raczej nie chcieli już mieć nic wspólnego z Kościołem instytucjonalnym.
Jest też druga strona medalu – oni najczęściej wydorośleli. Muszą być odpowiedzialni za siebie i za swoje rodziny – to wymusza inne podejście do życia. Zdobyli wewnętrzną, ludzką dojrzałość. Może w kapłaństwie by do tego nie doszli? A tu wzięli własne życie w swoje ręce. Przyglądając się temu, odkrywam, że kapłaństwo – bez wątpienia ważne, niezbędne i święte – nie jest celem samym w sobie, lecz narzędziem, drogą.
W liturgii Mszy Świętej duchowny zawsze wymienia imię biskupa diecezji, na której terenie się znajduje. To wyraz jedności wiary. Ksiądz mieszka obecnie w diecezji warszawsko-praskiej. A czy modli się Ksiądz także za swojego biskupa gdańskiego?
– Tak to sobie ustaliłem, że raz w miesiącu odprawiam Mszę Świętą w jego intencji. Cóż więcej mogę mu dać w obecnej sytuacji niż to, że się za niego modlę? Staram się być wiernym temu postanowieniu. Najważniejsze, żeby nie pozwolić sobie na nienawiść. Bo nawet jeśli ma się rację, to nienawiść przekreśla całą słuszność sprawy.
Jaki będzie finał tej historii?
– Nie potrafię powiedzieć. W tym kontekście przypomina mi się moja ulubiona historia biblijna – o Józefie egipskim. Już dawno urzekła mnie ta opowieść o człowieku sprzedanym przez braci, który trafia do Egiptu i później tam zaczyna się nowy etap jego życia. Staje wobec nowych wyzwań, pokus i zagrożeń. Ja też trafiłem w nowy świat, opuściłem swoją diecezję, zbudowałem dla siebie nowe miejsce, nowy sposób życia, na nowo określiłem swoją tożsamość – cały czas starając się być wiernym wartościom, w jakich wyrastałem w rodzinnym domu, w seminarium i przy udziale napotkanych osób.
Józef popadał w rozmaite tarapaty, ale ostatecznie z nich wychodził, bo jak mówi tekst, „Bóg był z nim”. W jego historii kulminacją jest moment ponownego spotkania z braćmi, w którym znajduje spełnienie jego pragnienie wypowiedziane na początku historii – gdy błąkał się po polu i na pytanie pewnego człowieka: „Kogo szukasz?”, odpowiedział: „Szukam moich braci” (Rdz 37,15).
Często się zastanawiam, w której fazie tej historii aktualnie jestem. Obecnie wydaje mi się, że to ten etap, w którym Józef po wielu latach przebywania na obczyźnie spotkał braci i spowodował, że oni wzięli odpowiedzialność za swojego ojca. W Księdze Rodzaju jest taki motyw, że – zanim Józef dał się rozpoznać braciom – po wielu wahaniach Juda w trosce o ojca deklaruje, że zastąpi najmłodszego brata jako niewolnik. Józef chciał doprowadzić swoich braci do wzięcia odpowiedzialności także jeden za drugiego.
Może to zabrzmi nieskromnie, że się porównuję z bohaterem biblijnym, ale przecież w życiu chcemy nawiązywać do historii z Pisma jako paradygmatycznych historii bosko-ludzkich. Cieszę się, że – przy moim niewielkim udziale – grupa gdańskich księży wzięła odpowiedzialność jeden za drugiego, postanowiła zgłosić się do nuncjusza i zadeklarować gotowość przedstawienia faktów. Nie wiem tylko, co dalej, bo w Biblii na tym znana nam historia Józefa się kończy… (śmiech).
Ks. Adam Świeżyński – ur. 1974; duchowny archidiecezji gdańskiej. Doktor habilitowany nauk humanistycznych w zakresie filozofii, profesor Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, dziekan Wydziału Filozofii Chrześcijańskiej UKSW, kierownik Katedry Filozofii Przyrodoznawstwa w Instytucie Filozofii UKSW. Autor ponad stu publikacji naukowych o tematyce filozoficznej. Członek Komitetu Nauk Filozoficznych Polskiej Akademii Nauk. Mieszka w Legionowie.
Rozmowa ukazała się w kwartalniku „Więź”, zima 2019
Kościół Katolicki, Kościół wojujący z piekłem i z herezjami, Kościół nawracający pogan, heretyków i schizmatyków, przestał istnieć wraz ze śmiercią papieża Piusa XII, ostatniego katolickiego papieża, jednak walka z piekłem nie ustała i trwać będzie do końca świata.
Ap 12:17 „I rozgniewał się Smok na Niewiastę, i odszedł rozpocząć walkę z resztą jej potomstwa, z tymi, co strzegą przykazań Boga i mają świadectwo Jezusa.”
Od postępków aba Głódzia, który być może jest człowiekiem chorym, znacznie bardziej gorszące jest zachowanie innych biskupów i nuncjatury. To odwracanie oczu, to udawanie, że nic nie można zrobić, ta specyficzna omerta, to wyczekiwanie, że niedługo sprawa sama się rozwiąże, to postawy nie tylko, że nie chrześcijańskie ale także przeciwne czysto ziemskiemu interesowi Kościoła, wybitnie krótkowzroczne i szkodliwe.
Dlaczego ks. Świeżyński, skoro zależy mu na dobru księdza Piotra nie odczepi się od niego? Ks. Świeżyński znany jest (już od czasów kleryckich) z tego, że zadziera nosa i nie znosi tego, że ktoś a odmienne zdanie od niego. Nawet w tym artykule „słuchać” to, chociażby w stwierdzeniu: „Ten chłopak”. Nie jest prawdą to, że ks. Świeżyński zrezygnował z funkcji wicerektora w seminarium. Został z niego usunięty, po tym jak wygłosił podziękowanie ustępującemu rektorowi, które nie tyle było podziękowaniem, co atakiem na abp. Głódzia. W gładkich, jak to potrafi, słowach przedstawił wówczas Głódzia jako „głupka”. Inną sprawą jest to nieautentyczne cierpiętnictwo, które przebija przez artykuł. Ks. Świeżyński prezentuje się, jako Konrad z Mickiewiczowych Dziadów – „Nazywam się Milijon – bo za miliony kocham i cierpię katusze”, żeby nie powiedzieć, że jest jak Józef, którego faraon nazwał Safnat Penaech, tj. Zbawca Świata.
Usunąć glódzia i po sprawie
W sumie obok tych paskudnych rzeczy, które jako biskup robił abp Głódź, jego sposób zachowania, reagowania, „bycia biskupem”- dodać trzeba na świeżo to, co zrobił abp. Gądecki, który zachował się tak, kneblując księży, którzy przeciwko pochówkowi abp. Paetza list napisali:(
https://fakty.interia.pl/polska/news-ksieza-ktorzy-sprzeciwili-sie-pochowkowi-abpa-paetza-w-kated,nId,3992730
Coś nie tak jest z zachowaniem wielu biskupów.
A ks. Adamowi Świeżyńskiemu dziękuję za postawę.
https://twitter.com/tterlikowski/status/1206624324733603840?s=20