Kapitalizm miał być ustrojem opartym na racjonalności i rachunku ekonomicznym. Jednak duża część naszej pracy nie ma żadnego sensu, niczego nie zmienia, nikomu nie służy. Jak doszło do wykwitu „bullshit jobów”?
W kwietniu 2019 roku przez polski internet przetoczył się z echem felieton Jarosława Górskiego o „bezsensownym, ale widocznym zapierd*lu”. Autor stawia tezę, że Polak nie może być jednocześnie wypoczęty, zadowolony z pracy i „obrobiony” z zadaniami, za jakie odpowiada. Presja szefa, środowiska zawodowego, ale właściwie chyba wewnętrzne mechanizmy, skłaniają go do tego, by stale okazywał swoje zapracowanie, by siedział po godzinach, by uzewnętrzniał swoje poświęcenie i udrękę. Wszyscy bierzemy udział w narodowych mistrzostwach w manifestowaniu tego, kto ma ciężej i kto jest bliżej nerwowego załamania. Dzieje się tak zarówno tam, gdzie pracownicy – mimo dobrej organizacji i dyscypliny – są przeciążeni obowiązkami, jak i tam, gdzie powierzonych zadań mają tak mało, że wyzwaniem jest przedłużanie ich wykonywania tak długo, jak się da, oraz walka z nudą i brakiem stymulacji. Robią tak kobiety i mężczyźni, starzy i młodzi, w sektorze prywatnym, publicznym i pozarządowym, w dużych i małych firmach. Wszędzie.
Obrazek zarysowany przez Górskiego wpisuje się w szerszą całość, jaką odmalowuje książka „Praca bez sensu” („Bullshit job”) Davida Graebera, dostępna po polsku od kilku tygodni dzięki wydawnictwu Krytyki Politycznej. Jest ona rozwinięciem króciutkiego, liczącego niespełna 12 tys. znaków eseju, który amerykański antropolog polskiego pochodzenia napisał dla internetowego magazynu strike.coop w sierpniu 2013 roku. Artykuł wywołał odzew zarówno ze strony profesjonalistów (ekonomistów, socjologów), jak i przede wszystkim pracowników, którzy gromko krzyknęli: „Też tak mamy!”. Graeber przez kolejne lata przeprowadził dziesiątki rozmów i zebrał tysiące maili z opisami „bullshit jobów”, czyli zajęć, których wykonawcy mieli świadomość, że gdyby tej pracy nie wykonywali, świat byłby dokładnie taki sam – a może nawet byłby lepszy. Systematycznie poukładał tę mozaikę z frustracji, gniewu, depresji, desperacji w rozprawę o tym, co stało się z pracą w ostatnich 40 latach kapitalizmu.
Praca bez sensu nas upokarza, demotywuje, męczy, pozbawia kreatywności, a w końcu łamie, sprowadzając choroby psychosomatyczne, zaburzenia lękowe, depresję
Autor zaczyna wywód od spostrzeżenia, że w państwach określanych jako komunistyczne, istniał obowiązek pracy. Miejsca pracy tworzono nie z powodu rachunku ekonomicznego, ale dlatego, że każdy miał mieć zajęcie – i kropka. W efekcie powstał nieefektywny system, w którym „my udajemy, że pracujemy, a oni udają, że nam płacą”. Kapitalizm miał być tego antytezą – nad pracownikami miała wisieć wieczna groźba bezrobocia, a przedsiębiorcy kierując się logiką ekonomiczną mieli zapewniać, by istniały tylko takie miejsca pracy, jakie „na siebie zarabiają”. Tymczasem 37 proc. Brytyjczyków i 40 proc. Holendrów uważa, że ich praca nie wnosi niczego wartościowego dla świata. Sam autor ocenia, że w istocie jest jeszcze gorzej: przecież wielu z nas – mimo wewnętrznie odczuwanych wątpliwości – odrzuca wniosek o bezwartościowości swojego niemałego wysiłku, stresu, zaangażowania, broniąc odruchowo swojej godności, szacunku do samego siebie, swoich życiowych wyborów. A poza tym są jeszcze osoby obsługujące tych, którzy wykonują „bullshit joby”: asystentki, sekretarze, ochroniarze, sprzątaczki…
Obserwowany globalnie od lat 70. XX wieku szybki wzrost wydajności pracy połączony z zahamowaniem podwyżek płac pracowników niskiego i średniego szczebla, dowodzi istnienia rosnącej nadwyżki, która została przechwycona od świata pracy. Z badań Lawrence’a Mishela i Julii Woolf wynika, że od 1978 do 2018 roku płaca szeregowych pracowników w Stanach Zjednoczonych wzrosła realnie o 12 proc., a płaca prezesów ponad 10-krotnie. Podobne zjawisko, choć może mniej nasilone, obserwowano w większości krajów rozwiniętego świata. Ale zdaniem Graebera niewypłacone podwyżki pensji nie wypychały wyłącznie portfeli najzamożniejszego 1 proc. społeczeństwa. Część została przeznaczona na całkowicie nowe zawody oraz ekspansję zadań, których wartości ekonomicznej trudno szukać. Których istnienia racjonalny homo oeconomicus nie powinien akceptować.
Graeber wyróżnia pięć rodzajów „bullshit jobów”:
- Sprawianie, by ktoś (klient, szef) czuł się ważny np. asystenci, portierzy, windziarze.
- Bezwzględne zabieganie o interesy swoich mocodawców np. lobbyści, prawnicy korporacyjni, telemarketerzy, specjaliści PR i marketingu.
- Rozwiązywanie problemów, których przy lepszej organizacji można byłoby uniknąć np. programiści z trudem poprawiający przedwcześnie sprzedawane oprogramowanie, osoby przyjmujące reklamacje.
- Generowanie dokumentów, procedur i rytuałów zamiast realnego, potrzebnego działania np. performance menadżerowie, twórcy magazynów rozprowadzanych tylko wewnątrz pracowników firmy, autorzy intranetowych blogów.
- Zarządzanie osobami, które nie potrzebują zarządzania lub wyznaczanie dodatkowych obowiązków nie mających sensu, ale zabierających czas np. średni poziom menedżerów, specjaliści od przywództwa.
Jak widać, jego lista jest mocno osadzona w anglosaskiej, a zwłaszcza amerykańskiej rzeczywistości. Co więcej, wiele przykładów może budzić wątpliwości. Autor cytuje jeden z listów, w którym znalazł najprostszą metodę rozpoznania „bullshit jobu”: to zadanie (miejsce pracy, zawód, firma, branża), którego zniknięcie nie spowodowałoby żadnej zauważalnej zmiany w otoczeniu i – pomijając obawy o zapłacenie raty kredytu i rachunku za prąd – zostałoby przyjęte z obojętnością pracownika. Idę o zakład, że czytająca lub czytający te słowa co najmniej raz w życiu wykonywali w pracy zadanie albo uczestniczyli w zebraniu, które ewidentnie nie miało sensu: było wymysłem szefa, rytuałem, procedurą, z której nic ostatecznie nie wynikło.
Książka nazywa rzecz po imieniu: praca, która w przekonaniu pracownika do niczego nie służy, jest rodzajem przemocy duchowej, głęboką raną na naszej kolektywnej duchowości. David Graeber pokazuje to z perspektyw aksjologicznej, filozoficznej, psychologicznej i antropologicznej, ubarwiając wywód wyimkami z korespondencji. Praca bez sensu nas upokarza, demotywuje, męczy, pozbawia kreatywności, a w końcu łamie, sprowadzając choroby psychosomatyczne, zaburzenia lękowe, depresję, a nawet zespół stresu pourazowego. Popycha nas w stronę nałogów.
Z relacji nadesłanych do antropologa wynika również, że im głębiej w „bullshicie” siedzi firma, tym bardziej nerwowa atmosfera w niej panuje, tym bardziej samotni i zagubieni zdają się jej ludzie. I przeciwnie: tam, gdzie cel jest wszystkim znany i przy tym znamienny, szczytny np. eliminacja polio, mimo trudów i stresu łatwiej znosi się tempo pracy, szybciej znajduje się też ktoś, kto może pomóc, gdy pojawi się przeszkoda. Ludzi jednoczy cel, który jest dla nich osobiście ważny, za którym kryje się pozytywna zmiana. Nic dziwnego, że nie tylko w książce, ale i w naszym otoczeniu znajdziemy osoby, które porzuciły pracę z dobrą pensją na rzecz zajęcia, z którego trudno wyżyć, ale które daje satysfakcję, poczucie robienia czegoś wartościowego, poprawiania choć malutkiej części świata. Piszący te słowa jednym z takich „wyzwoleńców”.
Graeber dostrzega przy tym jeszcze jedno zjawisko. Występujące dość powszechnie przekonanie, że jeśli ktoś wykonuje jakieś zajęcie z przekonaniem, jest to jego pasja, spełnia się w tym i daje mu to satysfakcję za sprawą widocznych efektów czy ewidentnej społecznej korzyści – to powinien zarabiać psie pieniądze. A jeśli to możliwe, to najlepiej pracować za darmo: hobbystycznie lub w ramach wolontariatu – czego doświadczają np. profesjonaliści pracujący w NGO-sach na całym świecie. Być może dlatego właśnie większość z nas musi w pracy otwarcie cierpieć: spędzać w niej o wiele za dużo czasu (a przynajmniej taki tworzyć obraz), nie wyrabiać się, źle spać, otwarcie deklarować przytłoczenie nadmiarem obowiązków – o czym pisał Jarosław Górski. Boimy się, że spotkamy się z niechęcią wszystkich innych, którzy niosą swój zawodowy krzyż. I że szef (obecny lub przyszły) może pomyśleć, że za dużo zarabiamy albo dołoży nam nowych zadań.
Praca, która w przekonaniu pracownika do niczego nie służy, jest rodzajem przemocy duchowej, głęboką raną na naszej kolektywnej duchowości
Antropolog podkreśla także dostrzegalny w społeczeństwie brak zrozumienia dla postulatów płacowych pielęgniarek, pracowników pogotowia, pracowników technicznych służby zdrowia, nauczycieli. W kwietniu 2019 roku marszałek Senatu Stanisław Karczewski oddał ten nastrój najlepiej podczas strajku nauczycielskiego: „Nauczyciele powinni pracować dla idei”. Co można odczytać jako: „większość z nas w swojej pracy nie ma szansy zmieniać świata na lepsze, a wy tak – i jeszcze chcecie godnych pensji?!”.
Autor książki wprowadza tu pojęcie społecznej wartości pracy, która może być zarówno dodatnia, jak i ujemna. Dostrzega to, że powszechnie zakładamy, że taką wartość można zmierzyć za pomocą dolarów czy złotych, choć przecież w wielu przypadkach (lepsze samopoczucie klientów urzędu, radość obcowania ze sztuką, przyjemność życia w przyjaznej architekturze) przydanie wartości ekonomicznej jest trudne, jeśli w ogóle możliwe. Wskazuje przy tym rodzaj sprzeczności między powszechnie używanymi pojęciami wartości (value, w sensie ekonomicznym) i wartości (values, w sensie aksjologicznym). I cytuje analizę, jakiej dokonali Lockwood, Nathanson i Weyl, szacujący zewnętrzne korzyści/koszty wykonywanej pracy tam, gdzie było to w ogóle wykonalne.
Wynika z niej, że pracą o największej korzyści zewnętrznej jest praca badaczy (za każdego dolara wydanego na naukowca korzyści zewnętrzne oszacowano na 9 dolarów), nauczycieli (+2 dolary), inżynierów (+0,2 dolara). Po drugiej stronie skali znaleźli się pracownicy sektora finansowego (każdy dolar wynagrodzenia oznacza koszty zewnętrzne na poziomie 1,5 dolara), menedżerowie (0,8 dolara kosztów), specjaliści marketingu i reklamy (0,3 dolara). Łatwo zauważyć, że współcześnie mamy do czynienia z odwrotną relacją wynagrodzeń do korzyści zewnętrznej wykonywanej pracy. Sowite pensje tych, którzy szkodzą światu, zdają się płynąć z zysków, jakie generują, pasożytując na tkance społecznej. Ale można w nich widzieć rodzaj judaszowych srebrników, które rekompensują ich zaangażowanie po niemoralnej stronie rynku pracy adekwatnie do skali szkód, jakie wyrządzają otoczeniu.
Zdaniem autora „Pracy bez sensu”, który nie kryje swoich anarchistycznych i lewicowych poglądów, żyjemy w czasach, w których większość problemów planety i społeczeństw (od zanieczyszczenia środowiska i emisji dwutlenku węgla, do bezdomności, głodu i chorób) moglibyśmy rozwiązać: mamy potrzebne niezbędne zasoby, narzędzia, pomysły. Mało tego, większość zapytanych na ulicy uznałoby, że byłby to słuszny kurs, jaki mogłaby obrać nasza cywilizacja. Ale każdego dnia budzimy się, by „budować kapitalizm”, by podtrzymywać niesprawiedliwy i samobójczy (z punktu widzenia zasobów planety i zagrożeń egzystencjalnych) porządek. Pozbyliśmy się też poczucia wstydu, jaki powinien nas palić każdego dnia w związku z tym, że nawet w zasięgu naszego wzroku są ludzie bez dachu nad głową, głodni, chorzy – co fascynuje i przeraża rozmówców Graebera z Madagaskaru, jednego z biedniejszych krajów świata. Autor kończy jednak nutą nadziei: możemy się bowiem obudzić. I zacząć konstruować świat na nowo, inaczej, mądrzej i bardziej sprawiedliwie. Jeśli któregoś dnia uznamy, że nie budujemy już kapitalizmu, to przestanie on istnieć, gdyż działa na zasadzie niepisanej umowy społecznej.
Jak w kontekście rozprawy Davida Graebera postrzegać polski rynek pracy? Badanie agencji 4P i brightlight pokazało, że odsetek Polaków niewidzących wartości w swojej pracy wynosi ok. 27 proc.: najczęściej są to 20-24-latkowie (pokolenie Z), mężczyźni z podstawowym wykształceniem, niskimi dochodami, pozbawieni umowy o pracę, mieszkający albo na wsi, albo w miastach liczących 50-300 tys. mieszkańców. Polski kryzys „pracy bez sensu” ma więc szczególną specyfikę, co wynika z faktu, że nasz kraj jest gospodarką półperyferyjną, zlokalizowaną niżej w łańcuchu tworzenia wartości. Jesteśmy raczej montownią i call center Europy niż globalnym centrum designu, finansów, wysoko płatnych usług doradczych wspierających korporacyjną szarlatanerię.
Jeśli któregoś dnia uznamy, że nie budujemy już kapitalizmu, to przestanie on istnieć, gdyż działa na zasadzie niepisanej umowy społecznej
Nad Wisłą mamy do czynienia z powszechnie występującymi „shit jobs” – to nędznie wynagradzana praca, poddana wyzyskowi usprawiedliwionemu hasłem „załóż firmę” – czyli: nie marudź na swój los, tylko znajdź swój sposób na przejmowanie nadwyżki generowanej przez pracowników. Nie chcesz być wyzyskiwany to sam zacznij wyzyskiwać – albo nie wyzyskuj i zbankrutuj, bo konkurencja oznacza premiowanie modeli, w których z klasy pracującej wyciska się najwięcej, przerzucając na nią jak największą część ryzyka biznesowego, wykorzystując do cna zjawisko kosztów zewnętrznych, które z definicji poniesie ktoś inny: sąsiedzi firmy, środowisko, kontrahenci, podatnicy, państwo. W skrócie: zamknij dziób i zasuwaj.
Pośród Polaków, którzy nie dostrzegają sensu swojej pracy, szczególną kategorię stanowią ci, którzy wykonują „bullshit job”, będący jednocześnie „shit jobem”. Asystentki, sekretarki, telemarketerzy, ludzie wciskający nam ulotki na ulicy, osoby przyjmujące skargi, na które nie będzie żadnej odpowiedzi – w ich przypadku brak wartości wykonywanej pracy może łączyć się z lichą płacą. Taki miks Graeber bez owijania w bawełnę określa mianem tortur. Tortur, które świadomie stosowano w różnych totalitarnych reżimach np. w obozach pracy i więzieniach Jugosławii.
Według najnowszych danych GUS, w październiku 2018 roku 43 proc. pracujących w Polsce zarabiało mniej niż 2200 zł na rękę. Obudźmy się.
Praca autora tego tekstu jest bezsensowna
Koronnym przykładem „bullshit job” jest Wielce Szanowny Pan Prezydent Warszawy wraz z chmarą swoich „vice” i resztą ratuszowych biurokratów ratuszowych.
„Jeśli któregoś dnia uznamy, że nie budujemy już kapitalizmu, to przestanie on istnieć, gdyż działa na zasadzie niepisanej umowy społecznej” – bzdura. No, chyba że na drugim biegunie stawiamy rozbój, to wtedy tak. Ktoś zawsze będzie czegoś potrzebował, co ktoś inny ma. I żeby to dostać, albo trzeba się dogadać, albo to przemocą zabrać, albo nie dojdzie do zmiany właściciela. I tyle,
Lobbysta etc to bullshit job ? Facet nie zna realiów biznesu. Jestem wege i lubie zwierzaki wiec w tej materii przykład. Kaczyński chciał z grupką posłów wprowadzić zakaz ferm futerkowych etc lecz po drugiej stronie staneła armia lobbystów, PRowców, ludzi którzy wnieśli nacisk… I te zmiany nie weszły. Robili aby swój (chory) biznes uratować.
Oczywiście to skrajna branża, lecz dotyczy to wszystkich biznesów.
Portier etc – jak się popracuje w hotelu to sie wie ze taki człowiek ma rozne zajęcia np przygotowanie sal etc Facet co otwiera drzwi do hotelu…. jest formą ochrony, selekcji kto wchodzi.
Wielu rzeczy nie rozumiemy, bo w danej materii nie pracowaliśmy.
Zadajmy sobie podstawowe pytanie – jak się nazywa fabryka, gdzie się to wszystko zaczyna? Instytucja, zarzucająca młodych ludzi pracą bez sensu, która niczemu nie służy? Dlaczego narzekając na brak sensu w pracy zawodowej nie dostrzegamy korzeni tego systemu?
Zwykle jest tak:
Dwóch do sześciu szefów, każdy co godzinę-dwie zmienia
zdanie. Krzykacze/poganiacze zajmujący stanowiska managerów.
Czasem mają przydomek ludzi 'z wizją’ 'z pasją’.
A ci napawdę niewiele umiejący byli powlepiani do kontroli
wszystkiego (nie tylko jakości).
Szefostwo udaje na zewnątrz, że ich firma jest wspaniała
i rozwojowa.
Uciekać – dokąd, skoro 80 procent firm z branży chemicznej
upadło w latach 1994 – 2005. Im dalej w czasie tym było
gorzej, tym mniejsze zespoliki ludzi okrajane przez zus,
tym bardziej absurdalne stawiane zadania.
Takich firm zwiedziłem w swojej karY-Jeże zawodowej
około 10-ciu. W jednej usłyszałem, że rozwalam zespół.
Acha – powiedziałem, a w środku pomyślałem:
jak można rozwalić coś, czego nie ma ? Jakie zespoły,
skoro firmy nie patentują nic przez 20 lat ??
Widziałem nawet niby-odkrywanie rzeczy które były opisane
w książkach z lat 1950-tych i wcześniejszych.
Aby nowo przyjmowany inżynier się o tym nie kapnął uporczywie
likwidowane były czytelnie naukowe i biblioteki, gdzieś
od roku 1998.
Kiedyś przy śniadaniu usiłowałem czytać literaturę branżową.
Wywołałem tym wściekłość.
Tupanie nogami, trzaskanie drzwiami, brak miejsca przy
biurku, arcy-pilne sprawy do załatwienia, nagłe telefony.
Plus dodatkowe zadania, także po pracy.
Ciekawe, że nie było to tylko w jednej firmie.
To była arcywredna tortura, bo legalna. Uważam, że
wszystko napisane w tym artykule jest prawdą.
Ja to przeszedłem a także i dużo dużo więcej.
Widać to także po ilości naszych rodzimych patentów (około 300 rocznie) z których i tak grubo ponad 60 procent to patenty
instytutów, uniwersytetów, politechnik, akademii, uczelni.
Dla porównania: w 1990 roku polskie firmy patentowały
ok.2400 patentów rocznie. Większość pochodziła właśnie od firm, tak jak w innych normalnych krajach a nie od uczelni.
Dlatego bardzo dziwię się krytycznym komentarzom tutaj.
Ja to już w 2000 roku zrozumiałem, kiedy szef zapytał z głupim
uśmieszkiem 'co pan chcesz patentować, che che.’.
Także zrozumiałem, że nie ma mowy o kosmicznych technologiach dopóki w firmach komputer będzie służył jedynie jako maszyna do pisania i dopóki system zusopodobny będzie decydował
o ilości zatrudnianych (lub nie) pracowników.