Warto spojrzeć na kandydaturę Szymona Hołowni w kluczu procesów cywilizacyjnych i pokoleniowych.
Mamy więc kandydaturę Szymona Hołowni w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. Dużo napisano w ostatnich dniach na jej temat w typowym w krajowej refleksji, płytkim kluczu sondażowo-partyjnym i ideologicznym. W jakim stawie będzie łowić elektorat? Czy podbierze wyborców prezydentowi Dudzie, a może Kidawie-Błońskiej? Co zrobią z tym fantem Kosiniak-Kamysz i Zandberg? Czy dostanie 3 procent, a może 30 i przejdzie do drugiej tury? Czy jest lewicą, być może z przedrostkiem „kato”, albo ukrytym i podstępnym (kato)talibem i najprawdziwszą prawicą? Zwolennikiem „salonowego chrześcijaństwa otwartego”, a może „kryptolefebrystą”? Czytuje Piketty’ego lub może tylko Wosia. Wywodzi się z „klasy ludowej”, a może to człowiek Kulczyk, Gatesa i Zuckerberga razem wziętych?
Nie wspominając już o przewidywalnych do bólu analizach przedstawicieli wciąż mocno trzymającego w naszej debacie publicznej „pokolenia stanu wojennego” – przykładami są tu tekst Piotra Semki „Operacja Hołownia” w poprzednim numerze „Do Rzeczy” lub medialne narzekania posłanki Joanny Lichockiej, że „nie jest on konserwatystą i prawicowcem i wszyscy się o tym wkrótce przekonają”. Ani analizach opartych albo na typowym języku spiskowo-demaskatorskim, zużytym do niemożliwości przez wielu publicystów przez ostatnie dekady, albo równie już anachronicznym przekonaniu sprzed niemal stu lat, że prezydent powinien być naukowcem-specjalistą od ekonomii, przemysłu i bankowości, wojskowym, filozofem, dyplomatą, historykiem idei, a może jeszcze artystą, no i obowiązkowo: wielkim trybunem ludowym – cudowną mieszanką Piłsudskiego, Dmowskiego, Marksa i von Hayeka, Napoleona, Masaryka, de Gaulle’a i Karla Rennera (pierwszego prezydenta II Republiki Austriackiej – zapomnianego nad Wisłą, ale spełniającego w dużej mierze wiele z wyżej wymienionych przymiotów i talentów); lub też – strażnikiem czystości ideologicznej, który z linijką w ręką pilnie śledzi milimetrowe odstępstwa od keynesizmu, wolnego rynku i dowolnej ortodoksji politycznej.
Warto jednak spojrzeć na kandydaturę Hołowni w kluczu procesów cywilizacyjnych i pokoleniowych. Pokazują one rosnące i wciąż nie zagospodarowane aspiracje generacji millenialsów, ale też wszystkich innych, którzy nie mieszczą się w kolonizującej nasze życie przez ostatnie 15 lat plemiennej wojnie PO-PiS. Ani tym bardziej wszystkich, którym równie ciasno w jeszcze dawniejszym kostiumie polskiej polityki, opartym na wojnie prawicy z postkomuną (i który obecni aktorzy polityczni wciąż z ochotą zakładają – w zależności od doraźnych okoliczności). To propozycja dla coraz szerszej – choć trudno powiedzieć jeszcze jak licznej – grupy, dla której model polityki oparty na nawalankach między Brudzińskim i Niesiołowskim, płynnie zastąpionych przez nawalanki posłów Kalety i Brejzy, staje się całkowicie nieatrakcyjny, jeżeli nie żałosny.
Opowieść Hołowni trafi do młodego pokolenia, czy tego chcemy czy też nie – już mocno zlaicyzowanego. Zupełnie nie odnajdującego w powierzchownym katolicyzmie politycznym i kulturowym rządzącej większości parlamentarnej, którego symbolem stał się w ubiegłym roku premier Morawiecki, grzmiący z wałów Jasnogórskich o tych, co „nie kochają Polski tak, jak my i wciąż pod nią kopią”. Ani tym bardziej w niszowym projekcie „polityki katolickiej” spod znaku Marka Jurka i Prawicy RP, nie mówiąc już o szaleństwach i ekstrawagancjach Grzegorza Brauna.
Opowieść Hołowni trafi do młodego pokolenia, nie odnajdującego w powierzchownym katolicyzmie politycznym i kulturowym rządzącej większości
Publicysta trafić może jednak do młodych dalekich od prymitywnego antyklerykalizmu czy nawet antyreligijności, prezentowanych przez niektórych radykalnych aktywistów światopoglądowych. Trafi zaś w dużej mierze do części zaangażowanych chrześcijan w różnych (co warto podkreślić!) kościołach, dla których ważne są kwestie ekologiczne, pomoc bezdomnym, biednym i uchodźcom, którzy prezentują zrównoważony i po prostu normalny stosunek do osób LGBT (daleki od postaw środowisk choćby „Polonia Christiana” lub „Frondy”), ale jednocześnie, nie sprowadzający się do bezrefleksyjnej akceptacji wszystkiego, co niesie ze sobą liberalizm obyczajowy.
Jednym słowem Hołownia może być kandydatem generacyjnej zmiany, oczekującej wyższych standardów kultury politycznej i ustrojowej niż połajanki pomiędzy „kaczystami” i „totalną opozycją”. Osób chcących bardziej wartościowej debaty publicznej niż ta, której granice rozpięte są między prawicowym dziennikarstwem tożsamościowym tropiącym od lat „antypolskie spiski” a elitarnym i wulgarnym odcinaniem się od „ludu 500+” przez uznanych artystów na łamach kolorowych pism, anachronicznym ględzeniem o „dorobku polskich przemian”, agresywnym i powtarzalnym hejtem wobec dowolnie wybranej i wskazanej grupy oraz zalewającymi nas tonami fake newsów.
To również w dużej mierze kandydatura mogąca przyciągać zwykłych ludzi, niekoniecznie z wielkich miast. Tych, którzy tłumnie ściągają na spotkania z Hołownią w całej Polsce. Ludzi, którzy nie karmią się na co dzień ani retoryką godnościową obozu rządzącego, ani rozważaniami publicystów „Gazety Wyborczej” o zaprzepaszczeniu 30 lat polskiej wolności i demokracji. Osób, które nie ekscytują się ideami politycznymi i nie czytają z wypiekami na twarzy dyskusji w Facebookowych mikrobańkach lewicy i prawicy, o tym co jest mniej lub bardziej socjaldemokratyczne lub neoliberalne, i kto jest prawdziwym reprezentantem ludu a kto elit. Wyborców, którzy żyją raczej codziennymi problemami, angażujących się w pomoc sąsiedzką i charytatywną, życie swoich parafii (znów warto podkreślić: nie tylko rzymskokatolickich!), zajętych leczeniem swoich chorób i chorób najbliższych. Czasem czytających w tramwaju lub pociągu „Boskie zwierzęta” lub oglądających wieczorami te straszne i antypolskie telewizje komercyjne. Nie będących szczególnymi lub nawet przeciętnymi beneficjentami transformacji, ale również, nie zyskującym wielkich kokosów od „państwa dobrobytu” Morawieckiego – państwa, które wciąż nie uporało się problemem nędzy, wykluczenia społecznego i nierówności, choć obiektywnie patrząc, dokonało jednak po 2015 roku bardzo pozytywnego przełomu w podejściu do polityki socjalnej.
Polska jest innym krajem od Ukrainy i Słowacji, gdzie udało się niedawno wybrać prezydentów zupełnie nowych i spoza układu politycznego utrwalonego przez lata. Nad Wisłą mamy do czynienia nie tyle ze zmęczeniem lub kompromitacją moralną całej klasy rządzącej, nawet jeżeli zgodzimy się, że procesy stopniowego rozprężenia i swoistej „aferalizacji” zaczęły w ostatnim czasie dotykać rządzącą większość w sposób podobny, jak PO na półmetku ośmioletnich rządów. Naszym problemem jest wrogi podział, przekładający się w etyce życia codziennego na utylitarny „kalizm” i relatywizm, wciąż uświadamiający, że dalej żyjemy w państwie, w którym jednym wolno więcej niż innym. Jeżeli Hołowni uda się ten destrukcyjny podział przynajmniej zakwestionować, już będzie to sukcesem. Nie wspominając o tym, że kampania, w której do wyboru mielibyśmy tylko Dudę i Kidawę-Błońską, byłaby jedną z najnudniejszych w historii. Nikt nie zaprzeczy, że tzw. prezydentura niepartyjna wiąże się zawsze ze sporym ryzykiem i wieloma pułapkami, ale jakich by argumentów nie używać – dopóki się nie spróbuje, dopóty nie da się udowodnić, że to pomysł sam w sobie dobry lub zły.
Polityka istnieje między innymi po to, by proponować nowe pomysły, tworzyć nowe barwy i spisywać nowe recepty. Dawać propozycje odważniejsze i świeższe niż przewidywalne i bezradne narracje o tym, że nie warto wchodzić w bagno naszych codziennych sporów. Prezydent w Polsce może de facto niewiele, ale jeżeli chce, może zbudować swoistą kulturę szacunku, normalności i przyjaznego spojrzenia na drugiego człowieka, szczególnie na tego, z którym wiele nas różni. A chyba tych wartości najbardziej nam brakuje w Polsce Anno Domini 2019.
Autor nazywa anachronizmem pomysł aby prezydent był człowiekiem wielkiego formatu pod względem intelektu i charakteru. Smutne, tym bardziej, że pewnie prawdziwe.
Hołownia nie jest rozjemcą, w wojnie polsko-polskiej od wielu lat stoi po stronie układu III RP, czy to jako gwiazda zdecydowanie antypisowskiej TVN, czy jako osoba pisząca do równie antypisowskiego Tygodnika Powszechnego. Proszę nas nie czarować, że to ktoś spoza tej wojny. Na “Hołownię-rozjemcę” nabrać się mogą tylko osoby słabo zorientowane w polityce.