Zima 2024, nr 4

Zamów

Czy Kościół traci na wyznaniu swoich grzechów?

Bp Andrzej Czaja podczas Mszy św. 13 czerwca 2019 roku w Świdnicy w trakcie 283. zebrania plenarnego KEP. Fot. episkopat.pl

Nie można dąsać się na świat, że nazwał zło po imieniu tam, gdzie pasterzy Kościoła nie było na to stać.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 7/2007.

Do postawionej w tytule kwestii można odnieść się krótko. Odpowiedź praktycznie się wyczuwa: Kościół nie traci, gdy wyznaje grzech, lecz kiedy trwa w grzechu. Czy nie jest to jednak zbytnie uproszczenie kwestii?

Warto podjąć pewien wysiłek, by ustalić, kiedy w ogóle Kościół traci, co traci i na czym traci? Co więcej, warto zapytać, kiedy Kościół najbardziej traci i jak temu zaradzić? Odpowiedzi nie sposób udzielić bez uwzględnienia specyfiki natury Kościoła, niezwykłości jego „urody” i bez przypomnienia sobie wynikających stąd prawideł.

Kościół jako misterium

Kościół jest rzeczywistością bosko-ludzką. Można nawet powiedzieć, że bardziej rzeczywistością boską, aniżeli ludzką, co ujawnia choćby sama geneza i trwanie Kościoła. W dziele tym wkład Boga jest zasadniczy, a wkład człowieka wtórny. Dlatego Kościół żyje świadomością obietnicy, że nie przemogą go nawet bramy piekielne (por. Mt 16,18). Kto zna jego naturę, wie, że tego typu przekonanie o niezniszczalności nie jest formą chrześcijańskiej pychy, lecz mocnym świadectwem zawierzenia Bogu.

Specyfikę natury Kościoła Sobór Watykański II wyraził w słowach: „jedna złożona rzeczywistość (una realitas complexa), która zrasta się z pierwiastka boskiego i ludzkiego” (KK 8). Dlatego na zasadzie bliskiej analogii upodabnia się do tajemnicy Słowa Wcielonego i jest w nim to, co widzialne i niewidzialne, ujawnia się święte i grzeszne, realizuje się charyzmatyczne i instytucjonalne. Jest też Kościół „w Chrystusie niejako sakramentem, czyli znakiem i narzędziem wewnętrznego zjednoczenia z Bogiem i jedności całego rodzaju ludzkiego” (KK 1).

Nie wystarczy zadbać o to, by wierni chodzili do kościoła, a kapłan siedział w konfesjonale i codziennie sprawował Mszę św. Bardzo ważna jest jakość animowanych spotkań z Bogiem

Stąd wynikają bardzo konkretne wskazówki: 1. Kościoła nie można zestawiać na jednym poziomie z jakąkolwiek społecznością, organizacją, czy instytucją ludzką, światową i Kościół sam nie może się dać sprowadzić na poziom filantropii, działalności charytatywnej, czy akcji humanitarnej; jest wspólnotą zbawczą, tzn. powołaną do życia w trosce o dobro człowieka i całego rodzaju ludzkiego. 2. Kościół jest dla świata. A zatem nieporozumieniem jest ucieczka przed światem, jak również zwalczanie Kościoła przez świat. W takiej sytuacji Kościół się wynaturza, a świat sam sobie szkodzi, odrzucając dar oferowany przez Boga. 3. Najgłębsza tajemnica Kościoła nie w tym, że jest społecznością ludzi związanych z Chrystusem więzami miłości, lecz w tym, że jest wspólnotą ludzi z Bogiem i ludzi między sobą w Chrystusie. Trwanie w Chrystusie, życie Chrystusowym życiem, przedziwna in-egzystencja – oto najgłębsze misterium Kościoła.

W takiej perspektywie inaczej wybrzmiewa zasadnicze pytanie, nad którym mamy się zastanawiać.

Kiedy Kościół traci?

Skoro najgłębsze misterium Kościoła, decydujące o jego być i nie być, stanowi zupełnie jednorazowa więź (communio) człowieka z Bogiem, zrealizowana w sposób doskonały w Chrystusie, a przez Ducha Świętego rozszerzana na rodzaj ludzki – ściślej, krąg ludzi dobrej woli – to Kościół traci wówczas, i to najbardziej traci, gdy więzi z Chrystusem albo nie rozwija, albo więź tę niszczy. Otóż przez więź z Chrystusem człowiek zyskuje na ziemi niewyobrażalny dar (donum) Boga oznaczający udział (participatio) w Boskim życiu. Początek tego ma miejsce we chrzcie. Wspólnota obdarowanych udziałem w życiu Bożym stanowi Kościół. Gdy ochrzczony tego daru nie pielęgnuje, traci on sam i traci wspólnota Kościoła. Trudno się więc dziwić, że papieże Jan Paweł II i Benedykt XVI z taką intensywnością wołają: „Otwórzcie drzwi Chrystusowi”.

On sam, Chrystus, daje bardzo wyraźne wskazanie, czego nam nie wolno marnować. Kończąc pouczenie do siedmiu Kościołów, zwraca uwagę na to, jak wygląda niewidzialna, a bardzo realna rzeczywistość od chwili Jego zwycięstwa nad śmiercią i szatanem: „Oto stoję u drzwi – mówi – i kołaczę. Jeśli ktoś posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wtedy wejdę i będę z nim ucztował, a On ze mną” (Ap 3,20). Nie wolno pozwolić na to, by musiał czekać pod drzwiami. Benedykt XVI znacząco zapewnia w encyklice „Deus caritas est”: „U początku bycia chrześcijaninem nie ma decyzji etycznej czy jakiejś wielkiej idei, ale spotkanie z wydarzeniem, z Osobą, która nadaje życiu nową perspektywę, a tym samym decydujące ukierunkowanie”. Nie wolno nam też wzgardzić ucztą, o której Chrystus mówi bardzo wyraźnie.

Co Chrystus zastawia, czym obdarowuje? W Ewangelii Jana dowiadujemy się wprost: „Podczas gdy Prawo zostało dane za pośrednictwem Mojżesza, łaska i prawda przyszły przez Jezusa Chrystusa” (J 1,17). Zatem otwierać drzwi Chrystusowi to przyjmować Jego prawdę i łaskę. Kościół od samego początku nazywa te dary „rzeczami świętymi” i mówi o urzeczywistnianiu się Kościoła przez udział w rzeczach świętych (communio sanctorum), a mianowicie poprzez zwiastowanie i przyjmowanie słowa Bożego oraz udzielanie i przyjmowanie sakramentów.

Tym samym zyskujemy doprecyzowanie odpowiedzi, kiedy Kościół traci – wówczas, gdy zaniedbuje głoszenie Bożego słowa i szafarstwo sakramentów oraz gdy szwankuje wśród członków życie Ewangelią i korzystanie z sakramentów. Nazwijmy rzecz jeszcze bardziej po imieniu: gdy pasterze zaniedbują swoje podstawowe funkcje (np. konfesjonał, przygotowanie liturgii), a wierni nie przystępują do sakramentów świętych, nie smakują w liturgii i nie znają Pisma Świętego. Oto sytuacja, w której Kościół wiele traci przez marnotrawstwo Bożych darów. Widać ją dziś gołym okiem i nie można tej sytuacji lekceważyć. Mówiąc obrazowo, Boża łaska i prawda zamiast spaść w ludzkie serce, upada na ziemię.

Oczywiście nie wystarczy zadbać o to, by wierni chodzili do kościoła i przystępowali do sakramentów, a kapłan siedział w konfesjonale i codziennie sprawował Mszę św. Bardzo ważna jest jakość animowanych spotkań z Bogiem i jakość ich przeżywania. Trzeba otwartych serc, tętniących żywą wiarą.

Kościół nie traci, gdy wyznaje grzech, lecz kiedy trwa w grzechu

Ojcowie Vaticanum II apelują o aktywne uczestnictwo (participatio actuosa) w liturgii. Papież Benedykt XVI daje jednak do zrozumienia, że mylą się ci, którzy myślą, że chodzi o aktywne kształtowanie liturgii; liturgia jest Boska, przychodzi z niebios i chodzi o przyjmowanie jej z żywą wiarą. Bez wiary żywej, która oznacza akt osobowego otwarcia się na Boga, zwiastowane słowo i sprawowane sakramenty nie mogą właściwie owocować w chrześcijańskiej egzystencji. Tu mamy między innymi odpowiedź na pytanie, dlaczego łaska sakramentalna nie owocuje należycie w tylu sakramentalnych związkach małżeńskich. Zresztą wiary potrzeba nie tylko w chwili przyjmowania sakramentu. Miłość małżonków wszczepiona w dniu ślubu w miłość Boga, szybko karłowacieje, gdy przestaje czerpać z miłości Bożej w dniu codziennym. Dlatego już przed laty pisał kard. Joseph Ratzinger: „Kościół najbardziej jest nie tam, gdzie się organizuje, reformuje, rządzi; tylko w tych, którzy po prostu wierzą i w nim przyjmują dar wiary, który staje się dla nich życiem[1]. Tak więc Kościół traci, gdy nie rozwija właściwie więzi z Chrystusem.

Kościół traci także wówczas, gdy rani i niszczy więź z Chrystusem, zwłaszcza przez grzech ciężki. Ta sytuacja oznacza utratę łaski uświęcającej, tzn. utratę stanu życia w przyjaźni z Bogiem. Nie bez racji teologia mówi w tym wypadku o grzechu śmiertelnym. Uśmierca się życie Chrystusowe otrzymane na chrzcie świętym. Mając to niebezpieczeństwo na względzie, Chrystus przekazał Kościołowi wspaniały dar, władzę odpuszczania grzechów (por. J 20,22), dar, który jest u podstaw sakramentu pokuty, u podstaw posługi jednania (2 Kor 5,18). To zaś oznacza, że o wiele groźniejsze niż sam grzech jest trwanie w grzechu, postawa zamknięcia na Boże przebaczenie, zwłaszcza w formie zuchwalstwa wobec Bożego miłosierdzia i zwątpienia w Boże miłosierdzie.

Zatem podsumowując można powiedzieć, że Kościół traci na dwóch zasadniczych poziomach. Po pierwsze – tam, gdzie w Kościele rozwija się swoisty deizm; tzn. postawa „ja sam” – niby ku Bogu, ale bez Boga i Jego darów; szerzy się przez hołdowanie absurdalnej zasadzie: „Bóg – tak, a Kościół – nie”. Po drugie – tam, gdzie w Kościele pojawia się grzech, zwłaszcza trwanie w grzechu, np. z powodu znieczulicy sumienia, zamiatania brudów pod dywan, hołdowania zasadzie „cel uświęca środki”. Oznacza to równocześnie, że Kościół traci tam, gdzie istnieją zaniedbania i uszczerbki w zakresie troski o świętość bytową (obiektywną) i moralną (subiektywną).

Terapia dusz

We wskazanych wyżej sytuacjach Kościół traci swoją żywotność, więdnie wówczas bądź obumiera życie Boże w sercu konkretnych członków Kościoła otrzymane na chrzcie świętym. Ściślej rzecz ujmując, Kościół żyje dalej, nie obumiera, zgodnie ze wspomnianą już obietnicą, że nawet bramy piekielne go nie przemogą. Obumierają jego członki; są już tylko wiernymi z metryki, albo jak podpowiada św. Tomasz z Akwinu, potencjalnie, nie można mówić o ich aktualnym członkostwie; w skrajnym wydaniu mogą się okazać pasożytami, komórkami rakotwórczymi. To oczywiście rzutuje na stan zdrowia całego Ciała Chrystusa. Myślę, że można powiedzieć za Hermasem (II wiek), że w takich sytuacjach cały Kościół, Chrystusowa Oblubienica, słabnie i starzeje się; traci na wiarygodności, autorytecie, sile oddziaływania, traci na wartości, choć nienaruszona pozostaje skarbnica i złożony w niej depozyt Bożej łaski i prawdy.

Sytuacja „zagubionych” wiernych jest poważna; ich zbawienie zagrożone. Wystarczy wspomnieć myśl ojców Vaticanum II na temat tych, którzy przynależą do Kościoła jedynie ciałem, a nie sercem. Jeśli z łaską Chrystusową nie współdziałają – czytamy w 14. punkcie Konstytucji dogmatycznej o Kościele „Lumen gentium” – „nie tylko nie będą zbawieni, lecz jeszcze surowiej będą osądzeni”. Oczywiście ich los nie jest obojętny Kościołowi-Matce. Dlatego mimo bólu i cierpienia Kościół od samego początku otacza wielką troską swoje pogubione i grzeszne dzieci.

Owszem, były i skrajne opcje rygorystyczne, choćby grupy chrześcijan sprzeciwiających się powtórnemu przyjęciu na łono Kościoła lapsi, czyli wiernych, którzy zaparli się wiary w czasie prześladowań. Z Ewangelii Chrystusa wynika jednak coś innego: Chrystusowy Kościół – przypomniał ostatni Sobór – to Kościół otwarty, wspólnotowy i służebny! Kościół w swoim duszpasterstwie ­– terapii dusz – nie może stawać ani na pozycji sędziego, ani nawet lekarza. Powinien dbać o to, by być jak najlepszą pielęgniarką. Tam, gdzie taką posługę pełnił w minionych dniach, przyprowadzał „zatraconego” człowieka do Boskiego Lekarza, pomagał mu stanąć w prawdzie i przyjąć pokutę, otaczając modlitwą wstawienniczą i stosowną katechezą wspierał go w procesie zdrowienia. Gdy zaś sam zabierał się za leczenie, płonęły stosy, spadały ludzkie głowy.

Wierzyć w Kościół jest nieraz trudniej niż wierzyć w Boga. Wynika to z samej natury wiary

Nie ulega wątpliwości, że dolegliwości niewiary i trwania w grzechu uleczyć może tylko sam Bóg. Stan człowieka w takiej sytuacji oznacza upływ Bożego życia i dobrze go ilustruje sytuacja kobiety cierpiącej na krwotok (Mk 5,25-34). Podobnie jak w jej przypadku człowiekowi grzesznemu nie są w stanie pomóc żadni kościelni znachorzy ani jakiś program odnowy. Trzeba podejść do Chrystusa, tak blisko, by Go dotknąć i by wyszła zeń uzdrawiająca moc. To wymaga nawrócenia, czyli radykalnej zmiany myśli – że nasze zdrowie nie w ludzkich wysiłkach i projektach, lecz w Bogu. Wyłącznie dzięki Niemu możemy się znów stać tym, kim jesteśmy od dnia chrztu. A od czego zacząć? Jezus wymógł wręcz na niewieście – pytając: „Kto dotknął mojego płaszcza?” – że podeszła i wyjawiła mu całą prawdę. Stanął też w prawdzie Izajasz: „Jestem mężem o nieczystych wargach” (Iz 6,5), a Bóg go uzdrowił. I stanął w prawdzie Szymon: „Odejdź Panie, bo jestem człowiek grzeszny”, a Jezus nadał nową wartość jego życiu, głębszy sens: „Odtąd ludzi będziesz łowił”. Tak okazuje się, że Jezus uzdrawia i uświęca po tym, jak człowiek staje przed Nim w prawdzie.

Ważne jest przy tym Chrystusowe wskazanie: „Nie bój się!” (Łk 5,8.10). Pośrednio Chrystus podpowiada to, czego bardzo potrzeba, a na co tak trudno się zdobyć – zawierzenie Bogu! Gdy tego zaufania brakowało w życiu Piotra, jakże trudno przyszło wyznanie winy, a gdy zaufanie zagościło w sercu, o ile łatwiej było wyznać miłość nad Morzem Tyberiadzkim. Okazuje się, że w życiu Chrystusowego ucznia trzeba zawsze zawierzenia Bogu. Zabrakło go już w raju i to był początek nieszczęścia. Trzeba zawierzyć Bogu, żeby umieć stanąć przed Nim w prawdzie, zarówno wyznając winę, jak i wyznając miłość. Wydaje się, że właśnie to miał na myśli papież Jan Paweł II, apelując do Kościoła w Europie, aby zachowywał pewność, że Pan jest zawsze obecny i działa w nim i w historii ludzkości, mimo iż może się nieraz wydawać, że śpi i pozostawia swą łódź na pastwę mocy wzburzonych fal (por. „Ecclesia in Europa” 27).

Zatem podsumowując, chrześcijanin traci, gdy nie praktykuje życia z Bogiem, gdy nie zachowuje i nie rozwija tego życia. Wtedy traci także cały Kościół – dynamikę życia Bożego w sobie – a przez to traci i na wartości, i na wiarygodności. Bywa wręcz zgorszeniem, a to poważnie zagraża realizacji jego zbawczej misji w świecie, jak w przypadku trwającego od wieków braku widzialnej jedności Kościoła. Analogicznie jak sprawa jedności chrześcijan, wszystkie tego typu sytuacje, publiczne zgorszenia, powinny nas popychać do szukania uzdrowienia w Chrystusie i Jego Ewangelii.

Nie trwać w grzechu, to za mało…

W poszerzonej nieco perspektywie początkowa diagnoza – Kościół nie traci, gdy wyznaje grzech, lecz kiedy trwa w grzechu – nie zmienia się, ale brzmi pełniej. Okazało się, że trzeba mieć na uwadze zarówno grzech przekroczenia prawa Bożego, Chrystusowej Ewangelii, jak i grzech zaniedbania w przyjmowaniu Chrystusa i Jego darów.

Ponieważ mamy bardzo konkretny środek zaradczy na grzech w postaci sakramentu pokuty i pojednania, można wyciągnąć fałszywy wniosek, że wystarczy przyjąć w Kościele postawę nietrwania w grzechu i grzech po prostu wyznawać. Byłaby to jednak nieco zakamuflowana forma zuchwalstwa wobec Bożej łaskawości, która mogłaby prowadzić do absurdalnego ekshibicjonizmu. Chcę nieco prowokacyjnie powiedzieć, że w pewnym sensie Kościół traci nawet wyznając swój grzech, szczególnie, gdy oznacza to zgorszenie maluczkich, tzn. deprawowanie (doprowadzanie do niemoralnego postępowania) tych, którzy z prostotą serca wierzą w Chrystusa. Wprawdzie muszą przyjść zgorszenia – powiada Chrystus, ale biada światu z powodu zgorszeń, biada człowiekowi, przez którego zgorszenie przychodzi (por. Mt 18, 7). Z tych słów wynika, że ten typ grzechu właściwie nie powinien się przydarzyć Kościołowi, „Rodzinie Bożej”. Tu bowiem bardziej ujawnia się zła wola, czy brak odpowiedzialności za dobro maluczkich, aniżeli trud zmagania się ze słabością i troska o świadectwo świętego życia. Oczywiście grzechu zgorszenia nie wolno ukrywać i zamiatać pod dywan. Tego typu reakcja jest tylko kolejnym zgorszeniem. Chodzi jednak o upranie wielkiego brudu zgorszenia bez publicznego obnażania i piętnowania, a więc nie na rynku świata, ani wobec maluczkich Kościoła. Nie tylko dlatego, że Kościół ma prawo do dobrego imienia, ale nade wszystko z uwagi na możliwość zgorszenia innych; by nie rozwijać, czy wręcz promować zło.

Natomiast w sytuacji grzechu, który stał się publicznym, ważny jest sposób zachowania całej wspólnoty. W tym względzie minione dni dają wiele do myślenia[2]. Godzi się bowiem naznaczyć pokutę, trzeba pomóc w tym, by upadły stanął w prawdzie, i wesprzeć go w podjęciu pokuty. Czy tak jednak było? Nie można też dąsać się na świat, że nazwał zło po imieniu tam, gdzie pasterzy Kościoła nie było na to stać. Trzeba z tego wyciągnąć zasadnicze wnioski na przyszłość i z całą pewnością trzeba lepiej realizować Chrystusowy sposób postępowania: piętnowanie zła i wielkie zatroskanie o grzesznika. O takie zachowanie trzeba się też upominać w świecie[3].

Kościół w swoim duszpasterstwie ­– terapii dusz – nie może stawać ani na pozycji sędziego, ani nawet lekarza. Powinien być jak najlepszą pielęgniarką

Trzeba wreszcie podkreślić również to, że w układaniu życia Kościoła i każdego wiernego nie można poprzestawać na wyznawaniu grzechów. Zasadnicze zadanie wynika z powszechnego powołania do świętości (por. KK 39). Oznacza to, że owszem trzeba grzech wyznawać, ale jeszcze bardziej trzeba zabiegać o święte życie i to we wspólnocie z innymi (por. KK 9). O własnych ludzkich siłach nie można w ogóle myśleć o realizacji tego podwójnego zadania. Co więcej, ten stan rzeczy oznacza trwałe napięcie w Kościele, którego biegunami jest świętość, tak wspaniała jak święty jest Bóg i wiele grzechu, którym Bóg się brzydzi.

Wierzyć w Kościół jest nieraz trudniej niż wierzyć w Boga[4]. Wynika to, jak się zdaje, najpierw z samej natury wiary, która odnosi się do tego, co niewidzialne. Wprawdzie wiara szuka potwierdzenia, ale broni się przed ucieleśnieniem swego przedmiotu. Dlatego łatwiej jest poniekąd wierzyć w Boga niż wierzyć w Jezusa Chrystusa. Ludzkiej wierze trudno jest zasymilować niesamowity paradoks Wcielenia. W przypadku wiary w Kościół stopień trudności powiększa paradoks związania świętości Boga z grzesznością ludzi.

Wesprzyj Więź

Trudność wiary w Kościół wiąże się też z wymogami, które ona stawia. Domaga się przyjęcia nakazów Kościoła, kroczenia jego drogami, wchodzenia w struktury jego życia i działania. Tymczasem człowiek tęskni za bezpośrednim kontaktem z Panem i woli kroczyć ku Niemu po swojemu. Dlatego pyta i ma prawo pytać, dlaczego wierzyć w Kościół, po co i co to znaczy? W odpowiedzi na te pytania dojrzewa wiara w Kościół, ale nie da się jej udzielić bez osobowej wiary w Jezusa. Aby wierzyć w Kościół i Kościołowi, trzeba uwierzyć w Jezusa Chrystusa, w Tego, który „umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie” (Ef 5,25-26). W danej przezeń obietnicy: „A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata” (Mt 28,20) tkwi moc wiary w Kościół.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 7/2007.


[1] Joseph Ratzinger, „Wprowadzenie w chrześcijaństwo”, przeł. Zofia Włodkowa, Kraków 1994, s. 340.
[2] Niniejszy tekst został wygłoszony 8 lutego 2007 r. (wkrótce po niedoszłym ingresie abp. Stanisława Wielgusa do katedry warszawskiej) w ramach cyklu spotkań „Wiara i okolice” organizowanych przez Towarzystwo „Więź” i parafię ojców dominikanów na warszawskim Służewie.
[3] Myślę, że warto przytoczyć wypowiedź Adama Szostkiewicza w ramach debaty „Kościół – prawdziwa i fałszywa reforma”: „W moim przekonaniu dziś największym problemem polskiego Kościoła jako instytucji jest jego przejrzystość. Media podają konkretne sprawy, a ja, jako świecki, chciałbym, żeby ci, którzy ponoszą odpowiedzialność za Kościół, czyli ordynariusze, potrafili w momencie kryzysu mówić szybko i jasno, co się dzieje. Wiernym to się należy. Im więcej znajdzie się biskupów, którzy będą potrafili wejść w sytuacje konfliktowe i zająć jednoznaczne stanowisko, tym lepiej będzie z tym, o czym mówimy. I wtedy nie będą potrzebne żadne reformy ani nawet dyskusje o reformowaniu… Kościołowi w Polsce trzeba nie reform, ale świadectwa i przejrzystości” – „Pastores” 26(2005), s. 73.
[4] Por. Andrzej Czaja, „Traktat o Kościele”, w: Elżbieta Adamiak, Andrzej Czaja, Józef Majewski, „Dogmatyka”, tom 2, Warszawa 2006, s. 294.

Podziel się

Wiadomość