Czytelnik stoi oszołomiony nad lekturą „Płuczek” Pawła Piotra Reszki – ręce zaciskają się raz po raz w naturalnych odruchach gniewu i obrzydzenia. Ale musi być czujny, aby nie opuścić żadnego słowa.
Z biedy. Z głodu. Z tego wszystkiego, co doprowadzało w czasie wojny, i tuż po niej, do krawędzi człowieczeństwa, a czego teraz nie można zrozumieć. Zdecydowana większość potomków bohaterów „Płuczek” Pawła Piotra Reszki tak właśnie tłumaczy swoich dziadków i ojców. Że wtedy było inaczej i nie można tego oceniać naszymi kategoriami. Podpytywani przez autora, jak się z tym czują, wiedząc, że ich krewni byli cmentarnymi hienami na terenach obozów zagłady, odpowiadają najczęściej wzruszeniem ramion, ucieczką wzroku gdzieś w bok. „Nie wiem” – przyznają.
Paweł Piotr Reszka zna odpowiedź i wie, co powiedzieć na zadane przez siebie pytania, ale on też milczy. To czytelnik musi odpowiedzieć. A żeby mógł to należycie uczynić, prowadzony jest na kartach „Płuczek” wszędzie tam, gdzie się tylko da. Na teren dawnych obozów w Bełżcu i Sobiborze. Przygląda się im w czasie funkcjonowania, a także spaceruje współcześnie wraz z archeologami. Zapoznaje się z raportami milicji obywatelskiej, czyta wyroki sądów. Poznaje ścieżki, które wiodą przez las i pastwiska, nad brzegiem jezior i wzdłuż rzek, by jak najszybciej i niepostrzeżenie dojść do złota, które leży tam, pod ludzkimi szczątkami, w dołach spaleniskowych. I dopiero teraz, gdy zajrzy się w dół, gdy pozna się znaczenie słów takich jak „rąbanka”, „rafa”, „żużel”, „płuczki”, gdy wysłucha się opowieści o biedzie, o wszechobecnej śmierci, bo Niemcy, bo Sowieci, bo przesuwanie granic, wywózki i powroty do niczego, trzeba samemu sobie odpowiedzieć.
Tak, Paweł Piotr Reszka dołożył wszelkich starań, aby współczesnemu czytelnikowi pomóc zrozumieć proceder rozkopywania masowych grobów, przeszukiwania ludzkiego popiołu i drobin kości w poszukiwaniu żydowskiego złota. Ile to go kosztowało, można się tylko enigmatycznie domyśleć czytając podziękowania autora: „Monice Sawce, która przez trzy lata była w tym wszystkim ze mną”. Czytelnik stoi oszołomiony nad lekturą „Płuczek”, ręce zaciskają się raz po raz w naturalnych odruchach gniewu i obrzydzenia, ale musi być czujny, aby nie opuścić żadnego ze słów.
Książka porusza kilka wątków w jednym wielkim temacie ludzi, którzy po wojnie rozkopywali tereny byłych obozów zagłady w poszukiwaniu złota. Kwestią podstawową jest powszechna demoralizacja (chciałem napisać „znieczulica”, ale nie, nie można inaczej tego nazwać) ówczesnych (do tego jeszcze wrócę) ludzi. Wywiady Reszki mówią same za siebie. Jedna rozmówczyni (chciałem napisać „bohaterka” tak, jak się pisze o ludziach w powieściach, ale nie mogę używać tego słowa w tym kontekście) stwierdza wprost: „Czy chodzenie tam to był grzech? Jak one już były martwe, a tu bida była, to nie jest grzech. Tak se myślę. A pan myśli, że to był grzech rąbać te ciała, szukać tam grosza jakiegoś?”. Gdy Reszka zauważa, że to przecież „ludzie byli”, słyszy w odpowiedzi: „Ale nieżywe”.
Czy brak upamiętnienia zlikwidowanych przez Niemców obozów zagłady – Bełżca i Sobiboru – nie jest pośmiertnym zwycięstwem nazistów?
W innej rozmowie podobne argumenty: „Miało to wszystko w ziemi leżeć? Lepiej chyba było znaleźć i parę złotych mieć”. Po latach niektórzy rozmówcy Reszki wciąż nie widzą niczego złego w rozkopywaniu masowych grobów, inni się wstydzą, ale ich wstyd jest stopniowany: jedni otwarcie żałują, inni tak troszkę, jeszcze inni się nad tym zastanawiają.
Myliłby się ten, kto sądzi, że cmentarne hieny na terenach niewyobrażalnego ludobójstwa działają jedynie w latach tuż powojennych. Rozkopywanie grobów, płukanie ludzkich popiołów trwa jeszcze w latach 80. Za każdym razem tłumaczenie jest podobne: bo nie było żadnych tabliczek. Upamiętnienie – a raczej jego brak – dawnych obozów zagłady przez Polskę jest kolejnym wielkim tematem. Pisano o tym wiele, dlatego warto prześledzić argumentację mieszkających najbliżej dawnych obozów zagłady, osób bezpośrednio wtajemniczonych w „złote żniwa”. Pomimo tego, że wielokrotnie wspominają zapach dobiegający z terenów obozów, że widziały pociągi z jadącymi Żydami, że okazjonalnie okazywano pomoc uciekinierom z obozów, słowem – że to, co działo się w Sobiborze i Bełżcu nie było żadną tajemnicą dla okolicznej ludności, tłumaczenie „popielnych poszukiwaczy złota” jest takie samo: bo teren po wojnie był nieogrodzony i nie było żadnej tabliczki. Na potwierdzenie pewnego stanu duchowo-intelektualnego warto wczytać się w słowa jednej postaci z „Płuczek”: „Tu niedaleko w lesie jest grób pilota rosyjskiego i nikt go nie rozkopał”. Fascynujące są te pytania, które powstają na marginesach reportażu Reszki: czy cmentarz powstaje wtedy, gdy jest ogrodzenie, płyty nagrobne, kwiaty, znicze? I być może boleśniejsze: czy brak upamiętnienia zlikwidowanych przez Niemców obozów zagłady – Bełżca i Sobiboru – nie jest pośmiertnym zwycięstwem nazistów?
Jeszcze jeden wątek: Kościół. A raczej jego milcząca obecność w przestrzeni poszukiwaczy żydowskiego złota. Za pieniądze pozyskane ze sprzedaży obrączek, naszyjników, spinek, kolczyków, pierścionków, miejscowa ludność stawiała domy, obory, kupowała bydło i meble. Ale także, a może przede wszystkim, nabywała ubrania, te lepsze, w których można pokazać się na niedzielnej Mszy świętej. Albo wstawić sobie złoty ząb, aby promieniała twarz rozciągnięta w uśmiechu. I znów rozmówcy Reszki są podzieleni: jedni twierdzą, że księża napiętnowali profanację i dewastację terenu dawnych obozów zagłady, inni przeciwnie: kler milczał w tej sprawie. Bez względu na to, czy księża pouczali na kazaniach czy w trakcie spowiedzi (a tego nie sposób zbadać), prawo poszanowania ludzkich szczątków jest zwyczajnie niezmienne i nie trzeba dokładać do tego głosu nauczycielskiego z ambony. Stało się jednak inaczej, ale bardziej obciąża to sprawców, niż miejscowych księży. Nawet napominani parafianie dalej mogli robić to, co robili. Czy zdecydowane kary księży wobec parafian coś by zmieniły? Pisząc o karach myślę tu o odmowie udzielania Komunii świętej czy nakładaniu odpowiedniej pokuty połączonej z zadośćuczynieniem (np. sprzątanie terenu dawnych obozów zagłady). Czy ówcześni kapłani mieliby na to odwagę? Wątpię.
Jest coś perwersyjnego w obrazie mężczyzny stojącego w kościele podczas mszy w nowym sweterku, który ma dzięki „płuczce”, w obrazie kobiety podającej do poświęcenia obrączki, które wcześniej należały do zamordowanych, w obrazie kobiety ze złotym zębem, który psuje się od korzenia. Kilka lat temu Jan Tomasz Gross pisał o poduszce pani Marx – przedmiotach dawnych żydowskich sąsiadów w domach niemieckich. Obecna właścicielka poduszki pani Marx – pisze Gross – „trzyma ją na dnie szafy, pełna wyrzutów sumienia, i nie wie, co ma z nią zrobić”.
„Płuczki” Pawła Piotra Reszki stawiają wiele pytań, zarówno wobec Polski, Kościoła i nas współczesnych. I bardzo bym chciał, abyśmy po tej lekturze, wiedzieli, co odpowiedzieć, co teraz zrobić.