Godne potępienia postępowanie artystów nie musi wpływać na odbiór ich dzieł. Niekiedy twórczość pozostaje wielka – choć jej twórców fetować nie trzeba.
Lubię piosenkę „Billie Jean” Michaela Jacksona. Mam z nią bardzo dobre wspomnienia z młodości. Kojarzy mi się z pewnymi wydarzeniami, do których lubię wracać. Zdziwiłem się jednak, słysząc ją przed kilkoma dniami na falach eteru. Czyżby ta stacja radiowa nie przyłączyła się do bojkotu piosenkarza oskarżanego o molestowanie seksualne nieletnich? A może już ten bojkot minął? Może uznano, że co innego życie, a co innego twórczość piosenkarza? Co zrobić z piosenką napisaną przez osobę, której postanowiono – nawet jeśli tylko pośmiertnie – poważne zarzuty moralne? Czy jego twórczość straciła na wartości?
A co zrobić z filmem, którego reżyserem jest Roman Polański, osoba do dzisiaj ścigana przez wymiar sprawiedliwości i który – jak napisali studenci łódzkiej Filmówki – jest oskarżany „o przemocowe zachowania seksualne”. Czy fakt, że „Roman Polański jest wielkim artystą sztuki filmowej, naszym najwybitniejszym absolwentem” – jak napisał rektor Mariusz Grzegorzek – unieważnia zarzuty? Fetowanie dzieła to jednocześnie fetowanie autora? Casus Polańskiego to kolejny przykład nierozstrzygniętego dylematu: jak się ma moralność autora do etyczności i wartości dzieła? Czy dzieło (jakiekolwiek) jest pochodną jedynie artystycznej funkcji autora, ergo moralność osoby „nie odbija się” w dziele, czy może jednak nie da się zapomnieć, oddzielić, odseparować tego, co artystyczne od tego, co w autorze ludzkie?
Ile człowieka w artyście?
Zagadnienie etyczności dzieła, a szerzej etyczności sztuki nie jest łatwe. Komentując klasyczne rozumienie sztuki, Henryk Kiereś notuje w „Sporze o sztukę”, że „artysta jest moralny (uczciwy) wobec swej sztuki, jeżeli realizuje jej cel, którym jest przecież wyłącznie dobro dzieła”. Kiereś cytuje św. Tomasza, według którego „od sztuki nie wymaga się, aby artysta był moralny, lecz aby tworzył dobre dzieła”. Kiereś dopowiada: „Inaczej mówiąc, pomiędzy postępowaniem moralnym człowieka a jego wytwórczością nie zachodzi związek logicznego wynikania; gdyby zachodził, artystą mógłby być wyłącznie człowiek wzorowy moralnie”.
Co więc odróżnia moralność od sztuki? Tomasz wyjaśnia to w sposób następujący. Celem moralnego działania człowieka jest dobro działającego (bonum operantis), a więc jego własne dobro. Natomiast celem sztuki jest dobro wytworu, dobro dzieła (bonum operis), czyli – inaczej mówiąc – jak najdoskonalsze jego wytworzenie według reguł. Sztuka jest bowiem recta ratio factibilium – sposobem właściwego wykonania rzeczy.
Czy da się oddzielić Hitlera artystę od Hitlera zbrodniarza? Pewno logicznie się da, ale świadomość, kim był autor, pozostanie chyba z tyłu głowy
Zależność między życiem artysty a sztuką, którą on wytwarza, jest tego rodzaju, że „sztuka nie jest konieczna do dobrego życia artysty”, ponieważ – jak komentuje Kiereś – „sztuka doskonali człowieka jedynie formalnie: niegodziwiec może być wielkim artystą, mistrzem w swej sztuce”. Mówiąc inaczej: sztuka wcale nie musi uczynić człowieka lepszym – ani artystę, ani odbiorcę.
Św. Tomasz mówi także o dwojakiej odpowiedzialności artysty. Wtedy, gdy artysta uchybi regułom sztuki i stworzy dzieło złe, należy mówić o czynie niemoralnym wobec sztuki, za co odpowiada artysta jako artysta. Gdy jednak artysta stworzy dzieło wnoszące ze sobą zło w świat albo dające innym sposobność do czynienia zła, wtedy artysta odpowiada jako człowiek.
Jak podsumowuje Kiereś, „artysta nigdy nie przestaje być człowiekiem, […] dokonując wyboru zawsze ponosi odpowiedzialność za własne czyny, również za decyzje w sztuce”. Za dzieło odpowiada ostatecznie człowiek, który nie może oddzielić swej artystycznej funkcji od swojej tożsamości, od siebie. Ale czy za czyny człowieka może odpowiadać jego dzieło? Czy dzieło – jeśli tak można powiedzieć – dziedziczy moralność artysty? Tomasz odpowiedziałby, że nie, ale czy to jedyna możliwa odpowiedź?
Artysta i pedofil w jednym?
29 kwietnia 1998 r. ukazał się na łamach dziennika „The Independent” artykuł Margaret Kennedy pt. „A spy in the house of God”. Nagłówek tekstu krzyczał: „Art cannot serve spiritual ends when it has been created in sin” – „Sztuka nie może służyć duchowym celom, jeśli została stworzona w stanie grzechu”. Chodziło o stacje drogi krzyżowej autorstwa brytyjskiego artysty Erica Gilla (1882-1940), która znajduje się katedrze westminsterskiej w Londynie. Wyrzeźbione w latach 1914-18 w kamieniu stacje należą do najważniejszych prac artysty, który sam widział w nich protest przeciwko ówczesnym oprawcom: podżegaczom wojennym, bankierom czy społeczeństwu przemysłowemu.
Kennedy nie zakwestionowała wartości artystycznej prac Gilla, ale protestowała przeciwko ich obecności w katedrze z powodu biografii ich autora. Gill, jeden z najważniejszych artystów brytyjskich początku XX wieku oraz jeden z pionierów katolickiej odnowy liturgicznej, został w ostatnich latach oskarżony o czyny pedofilskie, a opublikowane prywatne zapiski odsłaniają człowieka o zaburzonej seksualności (zob. Eric Gill: Mad about sex, „The Guardian” 17.10.2009). Kennedy napisała, że problemem jest dla niej zestawienie sztuki Gilla, a w konsekwencji jego samego, z katedrą i modlitwą. To problem pastoralny i duchowy, a nie estetyczny. Według niej jest czymś niemożliwym oddzielenie Gilla artysty od Gilla pedofila, zwłaszcza gdy się spogląda na dzieło sztuki i próbuje się przy nim modlić.
Według św. Tomasza „od sztuki nie wymaga się, aby artysta był moralny, lecz aby tworzył dobre dzieła”
Omawiając przypadek Gilla, John W. de Gruchy w książce pt. „Christianity, Art and Transformation” stawia pytanie o kryteria oceny zależności między moralnością artysty a wartością dzieła sztuki. Przykład, który podaje, wydawać się może skrajny. Pyta bowiem, czy zbrodniarzy z Auschwitz porosilibyśmy o stworzenia jakichś dzieł artystycznych w przestrzeni publicznej. Idźmy dalej. Można by sobie wyobrazić na przykład wystawę zatytułowaną „Malarstwo tyranów” i zaprezentować tam na przykład „Martwą naturę z kwiatami” niejakiego Adolfa Hitlera z roku 1909, o której to zresztą pracy Umberto Eco uważał, że jest brzydka. Czy – jak to pytała Kennedy w odniesieniu do Gilla – da się oddzielić Hitlera artystę od Hitlera zbrodniarza? Pewno logicznie się da, ale świadomość, kim był autor, pozostanie chyba z tyłu głowy.
Co więcej, jak zauważa de Gruchy, stawianie takich pytań siłą rzeczy prowadzi do dyskusji, jakie postępowanie i w jakim stopniu czyniłoby artystę niegodnym dzieła. Gdzie wyznaczyć granicę? De Gruchy przytacza także opinię artysty Richarda Yeomansa, który zauważa, że niektórzy twórcy, którzy prowadzili szczególnie zdegenerowane życie, pozostawili prace wyjątkowo głębokie i szlachetne. Moralna siła artysty – twierdzi – ma niewiele wspólnego z moralnością, ale raczej z odwagą, oryginalnością, wizjonerstwem, które najczęściej nie pokrywają się z chrześcijańskim kodeksem postępowania. Niektóre dzieła powstają de profundis otchłani zła i grzechu.
Jaki związek między artystą a dziełem?
Okazuje się, że tradycja oddzielania dzieła od autora jest w myśli europejskiej starsza niż koncepcja św. Tomasza. Kilka wieków przed nim autorzy „Ksiąg karolińskich” (792 r.), przygotowanych na zlecenie Karola Wielkiego, rozstrzygnęli problem związku między kondycją moralną malarza a jego dziełem na rzecz autonomii tego ostatniego. Według autorów ksiąg akt twórczy sam w sobie nie jest ani pobożny ani niegodziwy. Malarza porównywano ze stolarzem, cieślą i innymi rzemieślnikami. Wszystkie te rodzaje sztuki, które są możliwe do osiągnięcia jedynie w drodze nauki, mogą być realizowane zarówno w stanie pobożności, jak i niepobożności. W gruncie rzeczy nie były to bowiem wymagające natchnienia artes, ale opificia – rzemiosła jak każde inne.
Samo godne potępienia postępowanie artysty nie jest w stanie skazić dzieła, które wykonał
Jak zauważa Alain Besançon w książce pt. „L’image interdite”, „Takie rozumienie moralnej neutralności sztuki jest korzystne dla wolności artysty, którego osobista moralność nie jest angażowana w dzieło, ani nie jest przedmiotem kontroli w ramach realizowania swojego zawodu”. Niemoralnych artystów nie da się wykluczyć z kręgu twórców, tym bardziej twórców wybitnych. Jak zauważa Besançon, „Kościół może złożyć zamówienie zarówno w Sodomie, jak i u Caravaggia. Interesuje go bowiem jedynie wykonane dzieło”.
Zadaniem Kościoła jest pilnować, by dzieło nie weszło w konflikt z prawdą czy moralnością, bo wymagania retoryki i etyki dotyczą dzieła, które ma prowadzić widza do prawdy i do dobra, a nie wykonawcy. Władza Kościoła nad artystą, a właściwie nad jego dziełem, jest wyłącznie dyscyplinarna. To wobec dzieła, a nie wobec autora, stosuje się zasady decorum i honestum. Takie rozumienie związku między artystą a dziełem bierze się z określonej koncepcji procesu twórczego. Nie ma tutaj miejsca dla boskiego natchnienia, dla którego grzech mógłby być przeszkodą. Twórca nie jest naczyniem łaski.
Kłamstwo artystyczne?
Jak zauważa Umberto Eco, w średniowieczu słowa techne i ars „odnoszono do działalności zarówno malarza, jak i konstruktora łodzi albo nawet golibrody”. Nikt się nie zastanawia nad kondycją moralną swojego fryzjera czy hydraulika, który przychodzi naprawiać nam kanalizację. Nikt się nie zastanawia, czy przypadkiem nie znęca się nad żoną. Ale gdy przychodzi zapytać o piosenkarza, reżysera filmowego, autora książki, nagle sobie przypominamy różne nieprzyjemne fakty z jego życia. Dlaczego? Nie ulega wątpliwości, że samo godne potępienia postępowanie artysty nie jest w stanie skazić dzieła, które wykonał. Doskonale o tym wiemy. To nie jest jak genetyczne dziedziczenie grzechu pierworodnego.
Nie wiem, czy M. Kennedy doczytała o szczegółach z życia Gilla po tym, jak zobaczyła jego prace w katedrze czy też oglądała je już ze świadomością, kim był autor oglądanej drogi krzyżowej. Załóżmy jednak, że nie znała twórcy i oglądając jego prace, skupiła się jedynie na artystyczno-duchowym wymiarze podziwianego dzieła. Mogę sobie wyobrazić jej poczucie bycia oszukaną, gdy zorientowała się, że życie autora kontemplowanej drogi krzyżowej dalekie było od krystaliczności. Dla niej dzieło artysty było swoistym kłamstwem.
Oddzielenie moralności artysty od wartości jego dzieła jest ćwiczeniem logicznym, które nie zawsze i nie dla każdego jest możliwe do wykonania. Jeden z komentatorów mojego wpisu o casusie Polańskiego na Facebooku napisał: „Ja np. lubiłem Wagnera dopóki nie przeczytałem o jego wymysłach typu «Das Judenthum in der Musik» i poleciał do kosza na zawsze. Znaczy nie potrafię rozgraniczyć choćbym chciał”. To nie jest odosobnione myślenie. Czy rzeczywiście dziwić się tym, którzy „nie wyobrażają” sobie dzisiaj słuchania Placido Domingo, Michaela Jacksona, Ryana Adamsa czy oglądania filmów z Keviem Spacey’m, wszystkim im bowiem postawiono zarzuty wykorzystywania seksualnego? Stworzone przez nich dzieła, kreacje, utwory nadal są wielkie i nie da się ich wykreślić z dziejów poszczególnych dziedzin sztuki. Nie znaczy to jednak, że trzeba fetować ich twórców. Wierzmy dziełom, a nie ich autorom.
Moja śp. ciotka była głęboko przekonana, że jak on katolik to on Polak. Nie potrafiła tego rozdzielić i darmo ją było przekonywać. Myślę, że trochę podobnie jest z artystą i jego dziełem. Emocjonalnie ta relacja jest zrozumiała, ale jest niesprawiedliwa, gdy bojkotujemy sztukę ze względu na to, że jej autor był łajdakiem, czy zachowywał się paskudnie. Conrad mówił, że zadaniem pisarza jest wymierzyć sprawiedliwość widzialnemu światu. W jakimś stopniu dotyczy to nas wszystkich. Możemy wymierzyć sprawiedliwość dziełu artysty, możemy wymierzyć sprawiedliwość wobec tego co czynił, ale jak wymierzyć sprawiedliwość jego duszy i jego pragnieniom, gdy tworzył dzieło.Może gdzieś w głębi swojego jestestwa chciał czynić to dobro, które umiał? To już wie tylko Wszechwiedzący. W moim przekonaniu należy się cieszyć się z piękna, które widzę, słucham, oglądam, czy czytam. Może dobro, które z tego podziwu wyniknie, będzie usprawiedliwieniem dla marnego życia twórcy. Ja przynajmniej mam taką nadzieję.
Bardzo madry,przejmujacy tekst,bede do niego wracał nieraz
„Znaczy nie potrafię rozgraniczyć choćbym chciał”
A ja chciałem i się nauczyłem. Jest na przykład potwornie satanistyczny wokalista King Diamond ze swoim zespołem Mercyful Fate. Ich postawa nie przeszkadza mi jednak z lubością słuchać piosenki „Melissa”. Ba! W samym utworze podmiot liryczny poprzysięga (i to „w imię piekła”) zemstę na księdzu, który doprowadził do spalenia na stosie tytułowej czarownicy. Odrzucam ten przekaz na poziomie duchowym i intelektualnym (choć niezgodę na palenie kogokolwiek na stosie wraz z wszelkimi innymi metodami egzekucji w pełni podzielam), a jednak nie przeszkadza mi to czerpać z słuchania utworu satysfakcji na poziomie emocjonalnym i fizycznym.
Może po prostu odrzuciłem wikłanie przyjemności w moralność, tak właściwe wszystkim religiom tego świata, które – skupiając się na wieczności – czują się uprawnione uprzykrzać ludziom doczesność…