Dużo widzieli i dużo wiedzą o życiu. Niejedną noc spędzili w czeluści wielkiego miasta, wygnani z domu przez pijanego ojca, matkę sprowadzającą sobie amantów, strach przed karą.
Film Jana Komasy „Boże Ciało” zrobił na mnie ogromne wrażenie. Ale jeszcze większe wrażenie zrobił na mojej żonie: „Gdybym wiedziała, że będą tak straszne sceny przemocy, to bym chyba nie poszła” – wyznała mi, wychodząc z kina. Jestem widać mniej wrażliwy niż żona, a może dlatego sceny te przyjąłem ze zrozumieniem, że ze zjawiskiem przemocy w zakładach reedukacyjnych zetknąłem się z bliska już bardzo dawno temu, jeszcze w PRL-u, pracując zaraz po studiach w zakładzie wychowawczym o zaostrzonym rygorze. Na podstawie tego doświadczenia napisałem swój pierwszy w życiu reportaż, „Przechowalnia”.
Czy wiele się zmieniło od tamtego czasu, przez niemal pół wieku, choć zmienił się ustrój z totalitarnego na demokratyczny? Pomyślałem, że warto przypomnieć tamten tekst.
***
Zgrzytają ciężkie, żelazne drzwi i do szarego, dwupiętrowego budynku zakładu wychowawczego wchodzą dwaj wychowawcy na ranny dyżur. Na pierwszym piętrze wita ich zimna cisza, tu znajdują się sale lekcyjne miejscowej szkoły. Drugie piętro zajmują sypialnie, czyli internat. W pustych korytarzach jest ciemno i nieprzytulnie, lodowaty wiatr wyje w nieszczelnych oknach, z otwartych łazienek bije dusząca woń uryny.
Ponure rytuały
Jest godzina 6.45. Z poddasza schodzi zaspany trzeci wychowawca, który miał dzisiaj nocny dyżur – w większości spędził go, śpiąc w magazynku, czyli pokoiku wychowawców spełniającym funkcje rupieciarni i sypialni jednocześnie. Młodzi mężczyźni witają się i rozpoczynają nieco spóźnioną pobudkę (regulamin przewiduje budzenie na 6.20, ale w zimie daruje się chłopcom jeszcze trochę snu, zwłaszcza że potem do śniadania nie ma co z nimi zrobić, a chłopcy palą papierosy, co na czczo jest szczególnie niezdrowe).
W każdej sali śpi kilkunastu. „Wstawać, panowie”, woła pan Marek. Chłopcy niechętnie otwierają oczy i przeciągają się na łóżkach. Drugi wychowawca jest ostrzejszy: „Liczę do trzech, raz, dwa…”. Chłopaki zrywają się na równe nogi. Wiedzą widocznie, do czego może służyć cienki kijek, który pan Janusz trzyma w ręku. Za chwilę jedyna na cały internat łazienka zapełnia się zaspanymi chłopcami, kilku rozebranych do pasa myje się przy nielicznych niezepsutych kranach, cała reszta czeka cierpliwie pod ścianami. „Ludzie” mają pierwszeństwo przed „frajerami”.
Po umyciu się w zimnej wodzie (niewielu jest tak gorliwych), posłaniu łóżek i wykonaniu porannych dyżurów (sprzątanie sypialni i korytarzy), chłopcy zbierają się na dużym hallu przed pokojem kierownika internatu.
Być grzecznym wychowankiem, to znaczy nie sprawiać sobą kłopotu, nie wyłamywać się z grupy, wykonywać polecenia. Być grzecznym wychowankiem to znaczy być jak najmniej sobą
Ustawiają się grupami w czworobok i na komendę wychowawcy długim wężem schodzą do stołówki, która mieści się w suterenie. Dzisiaj śniadanie składa się ze starego chleba z margaryną, salcesonu i herbaty. Z trudem daje się to przełknąć!
Wychowawcy dostają świeży chleb, tak samo przy obiedzie dostają podwójne porcje mięsa. To chyba zrozumiałe: młodzi, silni mężczyźni muszą się dobrze odżywiać. Kucharki z własnej inicjatywy dają im większe porcje, może w ten sposób chcą zagłuszyć swoje sumienie? Bo kiedy wieczorem po skończonej pracy wychodzą z zakładu, ich torby i koszyki nigdy nie są puste.
Przed świętami z kuchni dolatywały smakowite zapachy, chłopcy widzieli nawet przygotowywane wspaniałe torty i dziwili się potem bardzo, kiedy dostali na stół świąteczne ciasto z zakalcem i gumowaty sernik, którego nawet wrony nie chciały jeść. Podobno torty były przeznaczone dla księgowej i dyrektora, dokładnie tego nie wiadomo, dość że chłopcy nigdy ich nie zobaczyli.
Szkolna nuda
Po śniadaniu odbywa się apel i z dźwiękiem dzwonka grupy rozchodzą się do klas. Tam zajmą się nimi nauczyciele. Wychowawcy po odbyciu rannego dyżuru oddychają z ulgą: „Na parę godzin mamy ich z głowy”.
Nauka, czy mówiąc ściślej pobyt w miejscowej szkole podstawowej, a potem po południu odrabianie lekcji w tych samych salach klasowych, to główne zajęcie wychowanków, ich najważniejsze zadanie. Nauka jest przecież zaszczytnym obowiązkiem każdego dziecka. Państwo was utrzymuje, a wy tylko się uczcie.
Chłopcy jednak uczyć się nie chcą (z małymi wyjątkami, zwłaszcza wśród najmłodszych), na lekcjach rozrabiają, nie uważają, nie chcą słuchać nauczycieli, w najlepszym wypadku – śpią. Najbardziej „zdyscyplinowana” (w pierwotnym sensie tego słowa) grupa VII, której wychowawcą jest pan Janusz, na lekcjach wprawdzie zachowuje się cicho, ale jest przy tym absolutnie bierna. Słuchają lekcji, a po tygodniu już nic nie pamiętają, trzeba powtarzać od nowa – skarżą się nauczyciele panu Januszowi. On bezradnie rozkłada ręce: „Co ja na to poradzę?”.
Poziom uczniów jest fatalnie niski. Szesnastoletni chłopcy z klasy szóstej nie znają działań na ułamkach, często nie umieją nawet tabliczki mnożenia. Ta szkoła ich śmiertelnie nudzi. Czy można się temu dziwić?
Bez domu
W zakładzie przebywa 120 chłopców w wieku od 12 do 18 lat. Wagarowanie, wieloletnie opóźnienia w nauce, chuligaństwo, drobne kradzieże – to najczęstsze powody ich umieszczenia w zakładzie wychowawczym. Zasadniczą przyczyną jest jednak co innego: brak właściwej opieki w domu rodzinnym lub po prostu brak tego domu. Większość chłopców pochodzi z rodzin rozbitych, ubogich lub alkoholicznych. Mimo swego młodego wieku często doświadczyli oni więcej zła niż niejeden dorosły. Dużo widzieli i dużo wiedzą o życiu. Niejedną noc spędzili w gościnnej czeluści wielkiego miasta, wygnani z domu przez pijanego ojca, matkę sprowadzającą sobie amantów, strach przed karą. Opiekuńcze państwo zatroszczyło się o nich w porę i umieściło na parę lat w tych koszarach, gdzie nie mają nic swojego oprócz ukrywanej pod materacem paczki sportów i czasem zeszytu ze znaczkami pocztowymi, gdzie dzień i noc przebywają w sztucznie utworzonej gromadzie, pod kontrolą zmieniających się na dyżurach wychowawców, pod groźbą prześladowania ze strony kolegów.
Instytucja, której są podporządkowani, wymaga od nich, aby byli grzecznymi wychowankami i aby się uczyli. Być grzecznym wychowankiem, to znaczy nie sprawiać sobą kłopotu, nie wyłamywać się z grupy, wykonywać polecenia, które są szablonowe, adresowane do każdego w ten sam sposób: zrób to lub tamto, nie rozmawiaj, nie kręć się, nie chodź. Być grzecznym wychowankiem to znaczy być jak najmniej sobą.
Czy chłopiec z zakładu chce być dorosłym na wzór swoich wychowawców, których często nienawidzi? Życie dorosłego człowieka, szarego pracującego obywatela, nie jest dla niego atrakcyjne
Szkoła z zasady wymaga od dziecka wewnętrznej dyscypliny, wytrwałości, wysiłku. Jest obowiązkiem, który rodzice starają się wynagrodzić przyjemnościami, pochwałami, rozrywką. Dziecko wychowujące się w rodzinie wie, że szkoła jest tylko etapem w jego życiu, prowadzącym do bycia dorosłym. I chce być takim jak rodzic – inżynierem, lekarzem, może artystą, i dlatego codziennie rano wstaje o siódmej i idzie do szkoły. A czym jest szkoła dla wychowanka zakładu? Przykrym, nudnym obowiązkiem. Nie czekają go po niej żadne przyjemności, pochwały, atrakcje, nie czeka go własny dom.
Ten dom, nawet jeśli jest, to gdzieś daleko. A przede wszystkim nauka w szkole podstawowej nie prowadzi wychowanka do żadnej konkretnej przyszłości, nie daje mu zawodu, nie przygotowuje do samodzielnego życia (często po ukończeniu 18 lat chłopcy zostają automatycznie wypisani z zakładu i tułają się po ulicach, bez domu i pracy, aż trafią do więzienia). Czy chłopiec z zakładu chce być dorosłym na wzór swoich wychowawców, których często nienawidzi? Życie dorosłego człowieka, szarego pracującego obywatela, nie jest dla niego atrakcyjne. Jemu się marzy łatwa i barwna przygoda, daleka podróż, wesołe towarzystwo i zabawa. Nie zna smaku wewnętrznego wysiłku, dążenia i osiągania. Takim go ukształtowało spaczone dzieciństwo, a pobyt w zakładzie jeszcze pogłębia w nim bierną, konsumpcyjną, aspołeczną postawę.
Pozorna sielanka
Charakterystycznym narzędziem wychowawczej działalności zakładu jest telewizor. Oglądanie filmów w telewizji stanowi (obok wydawania przepustek na sobotę i niedzielę) jedyną nagrodę, jaką szafują wychowawcy. Będziecie grzeczni – to obejrzycie dziś film kryminalny. Wszystko odbywa się w porządku i po kolacji stu chłopców (dwudziestu jest na ucieczce) zasiada w hallu na podłodze, przed telewizorem, panowie wychowawcy siadają wygodnie na krzesłach – i dwie godziny mają „z głowy”. Obie strony zadowolone.
Sielanka jest jednak pozorna. Wystarczy przyjrzeć się uważniej gromadzie chłopców siedzących na podłodze. Nie wszyscy są zadowoleni. Jedni zachowują się swobodnie, są pewni siebie, leżą z wyciągniętymi nogami, komentują głośno oglądane sceny filmu. Inni siedzą po bokach, milczą. Czasem jeden drugiego kopnie niezauważalnie, a tamten znosi to w milczeniu. „Kopsnij szluga, idę zajarać” – odzywa się któryś. Wychowawca udaje, że nie słyszy.
Tam, gdzie nie sięga wzrok wychowawców, rozgrywa się dramatyczne drugie życie wychowanków. Drugie – to znaczy nieoficjalne, ukryte, ale znaczy jednocześnie: autentyczne. Tam kształtują się naprawdę ich młode osobowości, tam każdy z chłopców toczy walkę bezwzględną o swój osobisty byt.
„Ludzie” i „frajerzy”
Jest późna noc. Zaglądam do sypialni grupy VI. Wszyscy śpią z wyjątkiem Romana i Sławka, którzy słuchają muzyki z cicho nastawionego radia, stojącego między ich łóżkami. Parę minut potem w pustym korytarzu spotykam Włodka z tej samej grupy, niosącego z łazienki dwa kubki wody. Przecież spał przed chwilą, myślę zdziwiony. Zachodzę jeszcze raz do sypialni VI i widzę, że Włodek jest w swoim łóżku, a kubki z wodą stoją… przed Romanem i Sławkiem. Niewinny przykład wyzysku „frajera” przez „ludzi”: oto Włodek zbudzony w środku nocy bez słowa protestu usługuje swoim „panom”. „Ludzie” stanowią bowiem kastę uprzywilejowaną – robią (pod nieobecność wychowawcy) to, co im się podoba, a „frajer” musi zrobić to, co mu się każe. Słaby fizycznie „człowiek” ma władzę nad najsilniejszym nawet „frajerem”.
„Ludzie” popierają się wzajemnie i przestrzegają między sobą zasady fair play. Grypserka stanowi ich język, którego pierwotną intencją jest porozumiewanie się w tajemnicy przed wychowawcami i dorosłymi. W rzeczywistości spełnia inną ważną funkcję związaną z kastowym podziałem na „ludzi” i „frajerów”. Zawiera powiem „bluzgi” – obelżywe przezwiska – mające magiczną moc zanieczyszczania osoby, do której są skierowane. „Ludzie” sobie wzajemnie nie bluzgają. „Frajerzy” są kastą nieczystych, pozbawioną wszelkich praw, a zobowiązaną do posłuszeństwa. Sprzątają kible, piorą im skarpetki, oddają „działki” przy posiłkach, przynoszą spoza zakładu pieniądze, wreszcie świadczą usługi seksualne. Zdarza się, że „człowiek” ma swojego „frajera”, którego wykorzystuje, ale jednocześnie chroni go przed innymi. Zdarza się i tak, że jeden nieszczęsny „frajer” jest prześladowany przez paru „ludzi” jednocześnie.
„Ludzie” stanowią kastę uprzywilejowaną – robią (pod nieobecność wychowawcy) to, co im się podoba, a „frajer” musi zrobić to, co mu się każe
Wyzysk „frajerów” przez „ludzi” może przybierać różne formy i rozmiary, w zależności od wieku chłopców, liczebności grupy, kontroli wychowawców (za poprzedniego dyrektora w zakładzie panował rozkład, wychowawcy skłóceni nawzajem nasyłali na siebie wychowanków, drugie życie kwitło, „ludzie” panowali nad sytuacją), ale jedno pozostaje zawsze – „ludzie” odnoszą się do „frajerów” z pogardą. Na czym polega owa nieczystość przypisywana „frajerom”? Wiąże się ona z trzema rodzajami zachowań: donoszeniem wychowawcy, kontaktem z odchodami ludzkimi oraz bierną rolą homoseksualną.
Nowy wychowanek przychodzący po raz pierwszy do Zakładu poddawany jest przez pewien czas próbie – „ludzie” zapoznają go z tajemnicami grypserki, obserwując bacznie jego zachowanie. Jeśli nie „sfrajeruje się” sam przez nieostrożność (na przykład przez wypicie oranżady z butelki, którą miał już w ustach „frajer” lub przez wypalenie papierosa dotkniętego przez „frajera”), zdarza się, że zostaje w nocy ciężko pobity i jeśli doniesie o tym wychowawcy, automatycznie staje się „frajerem”. Wreszcie bywa i tak, że chłopiec, który naraził się czymś „ludziom”, zostaje przez nich zgwałcony w usta, co nieodwracalnie czyni go „frajerem” i pogrąża w żałosnej i poniżającej doli. Nikt bardziej niż ci nieszczęśni chłopcy nie zasługuje na miano z Dostojewskiego: skrzywdzeni i poniżeni.
Jesteś dla mnie szmatą, Kowalski
Czy wiedzą o tym wszystkim wychowawcy? Wiedzą, ale są w gruncie rzeczy bezradni. A nikt nie lubi być bezradny w swojej pracy, dlatego też wychowawcy bagatelizują problem drugiego życia lub zauważają tylko niektóre jego aspekty. Najczęściej dążą do tego, by zniszczyć „ludzi”. Ich obciążają winą za całe zło.
Oto przykład działania wychowawców. W grupie V jest tylko dwóch „ludzi”: grupowy Mirek, szesnastoletni silny chłopak, porywczy, nerwowy i władczy, oraz trzynastoletni Edek, najmłodszy i najmniejszy z całej grupy. Któregoś dnia przy śniadaniu pan Janusz każe Mirkowi wstać od stołu i stawia go w kącie pod zarzutem, że gwizdał przy jedzeniu. Chłopak wypiera się oburzony i w rezultacie zostaje pobity pięściami przez pana Janusza na oczach wszystkich (na ogół wychowawcy nie biją przy świadkach).
Nie skończyło się na tym, w sprawę wmieszali się dwaj inni wychowawcy, Mirek został zabrany na górę do pokoju wychowawców, gdzie byłem świadkiem charakterystycznej sceny. – Jesteś dla mnie szmatą, Kowalski – odzywa się pan Janusz. – Ja przez ciebie patrzę jak przez powietrze, nie widzę cię. Mógłbym cię zabić, ale ja się szmat nie dotykam. Jest takie przysłowie: nie dotykaj gówna, bo śmierdzi. – My wiemy wszystko, Kowalski – włącza się drugi wychowawca. – My wiemy, że bijesz młodszych kolegów, że odstawiasz „człowieka”. Bo my znamy wszystkie wasze tajemnice, nawet to, co mówione jest w cztery oczy. Wiemy o was wszystko, tylko nie okazujemy tego i nie wyciągamy konsekwencji. – My jesteśmy jak rodzina – dodaje trzeci wychowawca.
Mirek, zbity i poniżony, stał z opuszczonymi ramionami na środku pokoju i płakał bezgłośnie.
Bez ambicji
Pewien mój znajomy socjolog wysunął hipotezę, że wychowawcami zostają ludzie słabi, którzy niewiele znaczyliby w świecie dorosłych i dlatego decydują się na pracę z trudną młodzieżą, widząc tu szansę pokazania swej siły. Trzeba stwierdzić, że rzadko jest to siła moralna. W zakładzie pracuje dwunastu wychowawców. Większość to młodzi mężczyźni w wieku 25-35 lat. Na ogół jest to wiek największego życiowego zapału, marzeń i aspiracji związanych z wykonywaną pracą zawodową.
Jakie są aspiracje młodych wychowawców? Jakie perspektywy widzą oni przed sobą? Znany nam już z opisanych powyżej scen pan Janusz ma 24 lata, lubi muzykę młodzieżową, ma świetne radio i magnetofon, odkłada pieniądze na kupno samochodu, poza tym lubi wojskową musztrę.
Pan Stefan, potężny mężczyzna o zaciętym spojrzeniu i uśmieszku przylepionym do ust, lat 35, ojciec dwuletniego chłopczyka, pracuje w tym zawodzie już 15 lat i jest poważnie chory na serce, które skądinąd nie jest czułe. Widziałem kiedyś, jak bezlitośnie wymierzał karę 20 batów uciekinierowi doprowadzonemu przez milicję: „O Jezu, nie wytrzymam” jęczał półnagi, brudny, ogolony na zero chłopiec. „Muszę poświęcić jednego dla dobra grupy – tłumaczył mi się pan Stefan – jeślibym go nie ukarał, jutro wszyscy by uciekli”. Zwierzał mi się również, że ma dość tej pracy i marzy o wyjeździe do Ameryki, dokąd na pół roku zaprasza go kuzynka.
Znajomy socjolog wysunął hipotezę, że wychowawcami zostają ludzie słabi, którzy niewiele znaczyliby w świecie dorosłych i dlatego decydują się na pracę z trudną młodzieżą, widząc tu szansę pokazania swej siły
Inny wychowawca, 26-letni pan Jurek, też cierpiący na nerwicę serca, nie rozstaje się nigdy z zieloną gumową rurką. Raz zobaczyłem go śpiącego w „magazynku”: był przytulony do swojej rurki jak dziecko do ulubionej zabawki, z którą nawet na noc nie chce się rozstać. Pan Jurek powiedział mi kiedyś mimochodem: „Czasami sam się pytam, co ja tu robię i po co tu jestem. Chyba tylko po to, żeby pierwszego odebrać pobory. Ale to za mało, żeby móc wytrzymać”. Niewdzięczna jest rola dozorcy.
Ci młodzi wychowawcy sami nie przestali być po trosze chłopcami. Im też się czasami marzy wielka ucieczka, niespełniona przygoda. Któregoś dnia zniknął z zakładu 16-letni „frajer” Marian. Po dwóch dniach wychowawcy spostrzegli, że koledzy wynoszą dla niego jedzenie, więc że musi się ukrywać gdzieś w budynku. Późnym wieczorem pan Janusz i pan Jurek organizują obławę. Ubrani w skórzane rękawiczki, z latarkami i konspiracyjnym skupieniem na twarzach wydostają się przez okienko w magazynku na dach, a stamtąd schodzą na strych, który był zamknięty od środka. Po dziesięciu minutach sprowadzają z triumfem brudnego i płaczącego z bólu Mariana. Chłopak ma zwichniętą szczękę i jest cały posiniaczony. Twierdzi, że to dlatego, że spadł ze schodów. Za dwudniową ucieczkę zostaje ukarany ogoleniem głowy i wstrzymaniem przepustek na miesiąc. Następnego dnia na radzie pedagogicznej obaj wychowawcy barwnie opowiadają kolegom o swoim wyczynie, jakby to była scena z filmu o gangsterach i dzielnych policjantach. Nikt nie dotknął istotnego problemu, że nieszczęsny „frajer” pobity przez „ludzi” schronił się przed swymi prześladowcami na strychu, za co z kolei został surowo ukarany przez wychowawców.
Kawałek Matki
W tym ponurym krajobrazie trzeba jeszcze zaznaczyć dwie ważne sylwetki. Kierownik internatu to świetny organizator, dba o porządek i czystość w budynku, ale na swoje nieszczęście ma w domu ciężko chorą teściową, o czym często sam wspomina – i zapewne dlatego co jakiś czas upija się w kotłowni razem ze stróżem nocnym. Następnego dnia chłopcy mają świetną zabawę. Dyrektor zakładu to prawdziwy krasomówca, lubi wygłaszać płomienne mowy do wychowanków zebranych na porannym apelu, zawsze przed południem urzęduje w szkole, na terenie internatu raczej się nie pokazuje. Woli nie wiedzieć, co tam się święci. Ma zaufanie do wychowawców.
Jedną tylko osobę chłopcy darzą szczerą sympatią, jest nią pani Barbara, opiekunka nocna. To dla niej kiedyś na Dzień Kobiet mali z grupy V wpisali w laurce wierszyk: „Pani opiekunka jest bardzo miła, jeszcze nikogo w zakładzie nie zbiła”. Tęga 50-letnia kobieta o siwych włosach od kilku lat każdej nocy czuwa nad chłopcami, nad ich spokojnym snem. Około drugiej obchodzi cicho sypialnie i delikatnie budzi tych biedaków, którzy cierpią na moczenie nocne. Dzięki niej mogą uniknąć wstydliwej katastrofy. Ona jest w zakładzie kawałkiem Matki.
Budynek zakładu położony jest na ubogim przedmieściu zabudowanym domkami z cegły, desek i papy, pośród małych sadów i ogrodów warzywnych, w pobliżu terenów leśnych, które latem stanowią dla chłopców nie lada pokusę. Jeśli któremuś z nich życie zakładowe zbyt już dokuczy, ucieka do pobliskiego lasu, buduje tam szałas z sosnowych gałęzi i raduje się wolnością. Ale to nigdy nie trwa długo – wypędza ich stamtąd leśniczy albo zwyczajnie głód, którego nie da się w żaden sposób wyprowadzić w pole.
Pierwodruk: tygodnik „Literatura”, 27 kwietnia 1972. Śródtytuły od redakcji
Postscriptum. Dwie sceny z przemocą w zakładzie poprawczym, otwierająca i kończąca film Jana Komasy, podziałały na mnie tak strasznie przygnębiająco, ponieważ ukazywały beznadziejny los Daniela. A przecież jako “ksiądz Tomasz” wzbudził on naszą szczerą sympatię, ma w sobie – dzięki kreacji Bartosza Bieleni – jakiś autentyczny charyzmat przyjaciela ludzi, a kimś takim własnie powinien być każdy ksiądz. Miał prawdziwe powołanie! W skłóconej, niszczonej nienawiścią i pragnieniem zemsty wspólnocie lokalnej odegrał uzdrawiającą rolę, doprowadził do wyjawienia prawdy o winach po obu stronach, do przebaczenia i pojednania. Daniel sam doświadczył zła w sobie i na sobie, może dlatego potrafił służyć innym. Szkoda, że do seminariów dopuszcza się głównie grzecznych młodzieńców i formuje ich w separacji od “brudnego” świata. Na księży potrzebni są doświadczeni życiem mężczyźni, viri probati, a nie maminsynkowie. Mój znajomy, 35-letni samotny mężczyzna, mający za sobą różne życiowe próby, które go zahartowały, kochający liturgię i marzący o służbie przy ołtarzu, po obejrzeniu “Bożego Ciała” powiedział do mnie: “Ten film to jakby mój sen”. Wielkie uznanie dla Jana Komasy. Stworzył wybitne dzieło filmowe. Jego pstatni film pokazuje, czym mógłby być i czym powinien być w społeczeństwie Kościół w osobie księdza – sługi wspólnoty.