Jako działacz pro life zrozumiałem, że nie wystarczy prawdę głosić, lecz trzeba do niej przekonywać. A sekret przekonywania leży w łagodności, w spotkaniu z drugim człowiekiem, który jest inny.
Wkrótce minie dziesięć lat, od kiedy zajmuję się tematyką aborcji. W ciągu tych tysięcy dni setki razy dyskutowałem o przerwaniu i terminacji ciąży, albo o indukcji poronienia. Wiele razy brałem udział w konferencjach „za życiem”, pokazując różne konsekwencje działań aborterów. Rozmawiałem z kilkoma kobietami, które aborcji dokonały: każdą z tych rozmów doskonale pamiętam.
Ostatnio zrobiłem pewne podsumowanie. Gdy zaczynałem moją drogę w tym obszarze bioetyki, wykonywano w Polsce około 600-700 tego typu zabiegów rocznie. Obecnie, pod koniec drugiej dekady XXI w., liczba zarejestrowanych przypadków wynosi ok. 1100 aborcji rocznie. Mamy silne działania pro choice oraz inicjatywy ruchu pro life. Mamy także coraz wyraźniejsze zjawisko, które doskonale oddaje sparafrazowany fragment piosenki Kuby Sienkiewicza z filmu „Kiler”: „Wszyscy (nie)zgadzamy się ze sobą, a będzie nadal tak, jak jest”.
Spójrzcie na siebie
Wielki mistrz polskiej psychiatrii, prof. Antoni Kępiński, mawiał podobno, że człowiek jest w stanie zrobić względem drugiej osoby jedynie dwie rzeczy: po pierwsze, może się do niej przybliżyć, a po drugie, może – wprost przeciwnie – oddalić się od niej. Patrząc na polską debatę aborcyjną, widać raczej ostatnią z wymienionych postaw.
Jak stwierdził niegdyś prof. Rocco Buttiglione, dyskusja społeczna dotycząca ludzkiego życia opiera się bardzo często na filozofii okopywania się. Jedna i druga strona sporu ma swoje racje. Dojść wręcz możemy do wniosku, że zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy przerywania ciąży stworzyli ze swojej aktywności swoistą „religię”: są męczennicy sprawy, są niepodważalne dogmaty, są też „święte” miejsca i świadectwa cennych postaci, będące gotowym narzędziem do „nawracania”.
Film „Nieplanowane” jest obrazem nieoczekiwanym dla przeciwników aborcji. Fundamentalna zmiana w głównej bohaterce następuje w bezpośredniej relacji, gdy oponenci porzucają ostry język antyaborcyjnych obrazów i słów
A gdyby tak spojrzeć inaczej? Gdyby spytać: „Co zwolennik aborcji wie o jej przeciwniku? Co działacz pro life wie o pracownikach klinik aborcyjnych, np. na terenie USA?”. Pytania te mocno wybrzmiały w emitowanym w ostatnim czasie w polskich kinach filmie „Nieplanowane”. Opowiada on historię Abby Johnson, byłej dyrektorki kliniki aborcyjnej prowadzonej przez organizację Planned Parenthood. Film pokazuje z jednej strony działania podejmowane na terenie podobnych placówek. Z drugiej, zapewne bardziej kluczowej perspektywy produkcja ta przedstawia nam wewnętrzną ewolucję Abby, która – krok po kroku – zmienia swoje nastawienie do zabiegów przerywania ciąży. Kilka zdarzeń sprawia, że z aktywnej działaczki, wierzącej w ideę praw reprodukcyjnych, staje się osobą, która dołącza do antyaborcyjnej koalicji na rzecz życia.
W trakcie jednej z emisji filmu „Nieplanowane” w Łodzi protestowały młode osoby związane z organizacją „Dziewuchy – dziewuchom”. Stałem obok nich nieco dłużej i zastanawiałem się, co o mnie myślą, jakie mają o mnie wyobrażenie. Podobne pytania postawione zostały niegdyś przed dr Maggie Little, wówczas dyrektor Centrum Etyki Uniwersytetu Georgetown. W trakcie kursu „Wprowadzenie do bioetyki” słuchałem jej opowieści o jednym z najbardziej niezwykłych doświadczeń, jakie miała w ostatnim czasie. Jako badaczka krytykująca aborcję w USA brała udział w spotkaniu z osobami, które są jej zwolennikami. W pewnym momencie wszystkich zaproszono na kolację. Organizatorzy posadzili przy stole naprzemiennie zwolenników i przeciwników przerywania ciąży. Gdy wszyscy się w tym zorientowali, usłyszeli prośbę ze strony osób ich zapraszających. Poproszono, by spojrzeli na siebie i odpowiedzieli sobie na kluczowe pytanie: Czego się w sobie nawzajem najbardziej boicie?
Kultura antydialogu
Sam miałem w ostatnim czasie podobne doświadczenie. Niespodziewanie zaproponowała mi je moja żona, kiedy wspólnie prowadziliśmy szkolenie dla działaczy pro life. Nagle wpadła na (nie w pełni uzgodniony ze mną) pomysł, abym – wraz z trójką znajomych – wcielił się w rolę zwolenników, a nawet propagatorów edukacji seksualnej dla dzieci i młodzieży, zgodnej ze standardami Światowej Organizacji Zdrowia (WHO).
Po spotkaniu usłyszałem, że doskonale wszedłem w rolę zideologizowanego seksedukatora. Odrzucałem każdy argument, wyśmiewałem innych, a nawet ochrzaniłem księdza na sali, zwracając się do niego „per pan”. W zasadzie byliśmy w pewnym szoku. Po pierwsze bowiem doświadczyliśmy emocji całkiem nam nowych, a po drugie, okazało się, że nawet nie zbliżyliśmy się do dialogu między sobą. Pozostała, większa część uczestników miała nas przekonać, że tak rozumiana edukacja seksualna jest zła. Jedyne, do czego się przekonaliśmy, to fakt, iż świetnie się nie słuchamy.
W dyskusjach bioetycznych nie potrafimy – a kto wie, może nawet nie chcemy – ze sobą rozmawiać. Kłótnia i spór stały się wartością samą w sobie
Osobiście – jako pedagog specjalny i teoretyk prawa – mam na temat wytycznych WHO bardzo krytyczne zdanie. Uważam, że opierają się one na kilku błędach. Po pierwsze, promują niczym nieuzasadniony paradygmat, w którym seksualność człowieka jest najważniejszym wymiarem jego bycia i funkcjonowania. Rzecz jasna, jest to sfera wręcz bezcenna, ale nie definiuje całej osoby, w tym noworodka, jak w standardach wskazano. A w tym dokumencie czytamy: „Od momentu urodzenia dzieci uczą się wartości i przyjemności wynikających z kontaktów cielesnych” (s. 13). W innym miejscu wskazano, że „edukacja seksualna rozpoczyna się w momencie narodzin” (s. 27), a „seksualność jest kluczowym aspektem istnienia człowieka; nie jest ona ograniczona do określonych grup wiekowych” (s. 17).
Po drugie, uważam, że błędem jest postawienie przez WHO na formalną edukację seksualną dzieci przez specjalistów, kosztem nieformalnej edukacji seksualnej podejmowanej przez rodziców. Nie jest dla mnie zrozumiałe wyrugowanie pojęcia „wychowania seksualnego” – kosztem „edukacji seksualnej”. W standardach przedstawiono, np. na stronie 20, że wychowanie seksualne rozumiane jest jako edukacja seksualna. Przekazywanie i kształtowanie wartości u dziecka miesza się tutaj z elementami dotyczącymi przekazywania wiedzy.
Bez względu jednak na powyższe, mój niespodziewany udział w debacie po stronie standardów WHO uświadomił mi namacalnie, że w dyskusjach bioetycznych nie potrafimy – a kto wie, może nawet nie chcemy – ze sobą rozmawiać. Kłótnia i spór stały się wartością samą w sobie: czymś, co można genialnie sprzedać, uzyskując realny „zysk” w postaci wpływu społecznego – opartego jednak niestety na niczym innym, jak na lęku.
Myli się ten, kto winą za powyższe obarczałby tylko środowiska liberalne. Sam utożsamiam się z konserwatywną stroną opinii publicznej (choć pewnie kilka osób właśnie mnie z tego grona wyrzuca). Popatrzmy więc na nasze, konserwatywne działania. Przecież my cały czas operujemy retoryką wojenną. Jest wróg, jest walka i jest forteca, której mamy bronić. Nie ma dialogu, negocjacji i mediacji. Jest zagrożenie i niespodziewany w tym wszystkim paradoks, dostrzegany w ostatnich tygodniach.
Okazuje się bowiem, że film „Nieplanowane” jest obrazem nieoczekiwanym nie dla zwolenników aborcji, lecz właśnie dla jej przeciwników. Jak bowiem mogą zobaczyć widzowie w kinie, działacze krzyczący pod kliniką aborcyjną Planned Parenthood oraz promowane tam wizerunki śmierci nie przynoszą nic, poza utwierdzeniem o „oszołomowatym charakterze” przeciwników „prawa kobiet do własnego ciała”. Zmiana (w tym fundamentalna zmiana w głównej bohaterce tej opowieści) następuje dopiero w bezpośredniej relacji, w momencie, gdy druga osoba do niej podchodzi. Zmiana zaczyna się, gdy pomimo sporu ktoś chce znać twoje imię. Zmiana wydarza się, gdy porzucasz kusząco ostry język obrazów i słów, a skupiasz się na inaczej rozumianej walce – walce o dialog – i na modlitwie w milczeniu, która, jak się okazuje, burzy aborcyjne statystyki (jak wskazywała bowiem Abby, gdy przedstawiciele organizacji pro life modlili się pod jej kliniką, liczba zabiegów przerwania ciąży spadała o 70 proc.).
Nie wystarczy głosić, trzeba sobą przekonywać
„Cóż z tego, mój drogi, że masz rację… Powiedz mi raczej, jakie z tego płynie dobro?” –stwierdził kiedyś ks. prof. Józef Tischner. Zdanie to trafia w sedno dzisiejszej kultury antydialogu, której każda ze stron uległa.
Sam doświadczyłem tego ostatnio bardzo namacalnie. Kilka lat temu niemal cała Polska żyła sprawą z Polic, gdzie w klinice in vitro jeden z pracowników popełnił tragiczny w skutkach błąd. Do ośrodka leczenia niepłodności zgłosiła się para starająca się o dziecko. Okazało się jednak, że plemnikiem pochodzącym od mężczyzny zapłodniono przez przypadek komórkę jajową nie jego żony, lecz obcej kobiety. Żona natomiast urodziła nie swoją córkę. O wszystkim dowiedziała się w wyniku badań genetycznych, jakie przejść musiała dziewczynka, u której stwierdzono poważną wadę.
Wiele razy o tej sprawie pisałem. Pamiętam, jak mędrkowałem, że „skomplikowaliśmy biologię”. Kolejne teksty publicystyczne i naukowe pompowały moją proliferską dumę. Nagle kilka tygodni temu dowiaduję się, że dziewczynka ta – nazywana „Hanką Firanką” – zmarła. Jej tata podzielił się tą informacją ze wszystkimi, bo przez ostatnie lata opowiadał o jej niezwykłym życiu, czego już jako bioetyk niestety nie zdecydowałem się zgłębiać.
Tata Hani napisał tak: „Przygody Hanki Firanki… Każda przygoda się kiedyś kończy, raz jak u Kopciuszka happy endem, raz zupełnie odwrotnie. Wczoraj o godzinie 23:15 nasza Hania zakończyła swoją ziemską podróż. Wybrała czas i miejsce… w ciepłym domu, który zawsze staraliśmy się jej stworzyć, w ramionach mamy, która kocha jak nikt inny i bez bólu, którym była naznaczona od pierwszego dnia swoich narodzin”.
Czytałem te słowa i – samemu będąc ojcem innej Hani – domyślałem się, że wspomniany powyżej Tata opisze jakiś dramat, którego doświadczył. I tak było: „Mały Dzik, bo tak uwielbiałem do niej mówić, musiał się poddać, przeszedł w co wierzę na «lepszą stronę mocy». Zostaje pustka i pęknięte serce. Pamiętajcie o Hani, bo dała świadectwo – świadectwo miłości i walki!”.
Co zwolennik aborcji wie o jej przeciwniku? Co działacz pro life wie o pracownikach klinik aborcyjnych, np. na terenie USA?
Czy zdania te zmieniają moją opinię o in vitro? Nie! Uświadamiają mi jednak, że rację miał ks. prof. Alfred Wierzbicki, który w książce „Kruche dziedzictwo” słusznie zwrócił uwagę, że nie nauczyliśmy się jeszcze w Kościele mówić o zapłodnieniu pozaustrojowym, pamiętając mocno o szacunku dla dzieci, które właśnie w ten sposób przychodzą na świat.
Wkładamy energię w pokazanie, jakie są biotechnologiczne i genetyczne „skutki próbówki”, zapominając później dobitnie krzyczeć, że każde życie jest cudem, bez względu na sposób poczęcia. Specjalizujemy się w pokazywaniu na plakatach rozczłonkowanych ciał małych dzieci, nie myśląc np. o kobietach, które poroniły i wychodzą ze szpitala wprost na podobny obraz. Szokujemy obrazami z historii III Rzeszy, w której masowo mordowano chorych, jednocześnie zapominając o pokazywaniu piękna życia, nawet tego trwającego pół minuty. Trąbimy o świętości życia, a jednocześnie w jakiś sposób profanujemy je, tak często nie mając pojęcia, w jakiej sytuacji są rodziny tych dzieci, które – pomimo licznych wad rozwojowych – przeżyły poród i dalej walczą o życie.
Czy jestem surowy? Tak. Wpierw dla siebie, patrząc na ostatnie lata mojego życia. Może to mi jednak uświadomi ostatecznie, że nie wystarczy prawdę głosić, lecz trzeba do niej przekonywać, i to przekonywać przede wszystkim sobą. A sekret przekonywania leży w łagodności, w spotkaniu z drugim człowiekiem, który jest inny – także ideologicznie inny – ale w sumie jest dokładnie takim samym człowiekiem, jest taki sam jak ty i ja.
Przez wiele lat jako posiadacz misji kanonicznej prowadziłem ze starszymi dziećmi (siódma – ósma klasa), licealistami i młodzieżą akademicką, spotkania poświęcone seksualności człowieka, ale także wychowaniu do miłości. Zapewne dziś ze względu na większe doświadczenie i nowszą wiedzę, wyglądałyby one nieco inaczej. Wniosek – można i trzeba w tym temacie dyskutować, rozważać, zaryzykowałbym nawet twierdzenie, mądrze się spierać. Zapisane słowa, także te ze wskazań WHO, w konfrontacji z realną rzeczywistością, z realnymi, żywymi ludźmi, z pewnością nieraz trzeba zmieniać czy korygować. To nie jest instrukcja obsługi pralki, do której gdy się nie dostosujemy z całą dokładnością, to ta pralka ulegnie zepsuciu. Problem moim zdaniem polega z jednej strony na jej bezkrytycznym przyjęciu, co jest błędem samym w sobie, bo to właśnie nie jest instrukcja obsługi wspomnianej pralki, a z drugiej na tym, że „nie bo nie”. Przez 30 lat nie wypracował Kościół w Polsce żadnej sensownej filozofii wychowania seksualnego dzieci i młodzieży, gorzej bo słuszne wzorce płynące z naszej wiary, „opakował” w tak żenującą teorię i praktykę, że tylko te wzorce ośmieszył. Zgadzam się z Panem, że podkreślanie roli edukatorów kosztem udziału rodziców w wychowaniu seksualnym jest błędem, ale w naszych konkretnych warunkach jest to błąd czysto teoretyczny. Znane powiedzenie mówi, że „z pustego i Salomon nie naleje.” Nikt poważny, niezależnie czy jest się zwolennikiem zaleceń WHO, czy nie, nie neguje pierwszorzędnej roli rodziców, nikt im tego nie zabrania czy ich do tego nie zniechęca, ale na litość wiemy jak to w praktyce wygląda! Ten zaklęty krąg trzeba przerwać i to mądrze przerwać, a nie znęcać się nad takimi czy innymi sformułowaniami. Nie sądzę, aby tym zaleceniom czy standardom, WHO nadawał rangę Dekalogu. A że różni ludzie i różne szkoły wychowawcze, mają różny pogląd na seksualność człowieka jest faktem, który musimy przyjąć do wiadomości, choć nie musimy z nim się zgadzać. Dziękuję za merytoryczny, ciekawy i inspirujący artykuł, który w tym temacie jest rzadkością.
Taką postawę szanuję – refleksję, empatię, wymaganie przede wszystkim od siebie, wychodzenie poza swoją bańkę… Zapewniam, że taką postawą osiągnie się o wiele więcej niż krzykiem, wyzwiskami, makabrycznymi plakatami i argumentami „tak bo tak.”
Oto Twój sukces, Autorze: przeczytałam ten artykuł z przyjemnością i uznałam Cię za rozsądnego człowieka.
Tak, jestem pro-choice.
Pani Aniu, Panie Rafale, dziękuję, bardzo dziękuję
Kwestie, z którymi się zgadzam:
1. Są trzy podstawowe rzeczy, które zmieniają Świat: modlitwa, post i jałmużna. Reszta jest zwykłym, w sumie nieistotnym, dodatkiem.
2. Zmianę postaw drugiego człowieka najłatwiej zaszczepić przez osobiste świadectwo Miłości. Jest bardzo mało ludzi „odpornych” na kontakt z żywą Miłością, której mamy być wyrazem.
Zagrożenia dotyczące wejścia w środowisko lewicy katolickiej (żeby im Pan sprostał zmówię dzisiaj różaniec:-):
1. Łatwo zagubić Prawdę. W tym środowisku każdy ma swoją Prawdę. Katechizm leży gdzieś głęboko zakurzony. Z Magisterium kościoła wyciągane są tylko te rzeczy, które odpowiadają wizji tego środowiska.
Prawda nie jest najważniejsza w kontaktach z drugim człowiekiem (np. nie zawsze pacjentowi choremu na raka taką prawdę musimy powiedzieć), ale na dłuższą metę Miłość bez Prawdy nie może istnieć. Rozjaśnię to może przykładem – w kontakcie z osobą o skłonnościach homoseksualnych nie może Pan powiedzieć przy pierwszym spotkaniu, w pierwszym zdaniu, że jest grzesznikiem i trafi do piekła, a musi mu Pan powiedzieć, że Bóg go kocha. Ale jeśli kiedyś (kwestia do indywidualnego rozeznania) nie powie mu Pan, że grzeszy to macie obaj duży problem.
2. Wydaje mi się, że to środowisko jest niebezpiecznie blisko pelagianizmu.
3. Proszę pamiętać, że celem Pana działań, nie jest to, żeby dana osoba poczuła się dobrze, ale to, żeby mogła zostać zbawiona. Sukcesem nie jest sprawienie komuś przyjemności lub uznanie za rozsądnego człowieka…
I na koniec uważam, że jeśli będzie Pan za często wspominał o Prawdzie: że stosunki homoseksualne są grzechem, aborcja jest grzechem, eutanazja jest grzechem, związki niesakramentalne nie żyjące w czystości są grzechem itd. to środowisko, do którego Pan wchodzi po prostu się Pana pozbędzie. Takie chrześcijaństwo bez wymagania od siebie, ale też od innych.
Z Bogiem
Czego się boję, czyli odpowiedź Błażejowi Kmieciakowi
Z kilkumiesięcznym opóźnieniem przeczytałem tekst Błażeja Kmieciaka opublikowany przez Więź 26 listopada 2019 r., zatytułowany „Czego się w sobie nawzajem boicie?”. Tekst dotyczy debaty publicznej na temat aborcji. Temat jest aktualny, więc postanowiłem napisać kilka słów w odpowiedzi.
Na początek odniosę się do tytułowego pytania pana Błażeja o lęki.
Pozwolę sobie na dwa słowa o moich lękach. To, czego boję się najbardziej, to chęć zapewnienia sobie komfortu i budowy relacji z możnymi tego świata. Oczywiście płaci się za to zdradą najsłabszych, którzy niczym materialnym odpłacić nie mogą. W szerszej perspektywie boję się, że Polska podąży drogą Zachodu, gdzie dialog i empatia kwitnie, a bezbronnych morduje setkami tysięcy.
Powiem też, czego mogą się obawiać osoby biorące udział w pikietach, podczas których prezentowane są zdjęcia ofiar aborcji.
Po pierwsze ataków fizycznych. Wielokrotnie nasi wolontariusze byli obiektami bandyckich napaści, z których kilka skończyło się sądowymi wyrokami. Praktycznie na każdej pikiecie, a robimy ich ponad tysiąc rocznie, moje koleżanki i koledzy są obiektami agresji słownej. Do najczęstszych form agresji wobec kobiet należą życzenia gwałtu.
Po drugie, możemy się spodziewać prześladowań policyjnych. Wiele z naszych legalnych manifestacji kończy się składaniem donosów przez zwolenników aborcji, a policja z niewiadomych powodów taśmowo wysyła do sądów wnioski o ukaranie. Nie wiem czy p. Błażej uczestniczył kiedyś w przesłuchaniu w charakterze podejrzanego, ale jako człowiek, który przeżył ponad 20 takich sytuacji zapewniam, że nie jest to nic przyjemnego. Wprawdzie prawie wszystkie sprawy przeciw nam kończą się uniewinnieniami lub umorzeniami postępowania ze względu na brak znamion czynu zabronionego, ale nawet sukcesy sporo nas kosztują emocjonalnie, że o kosztach materialnych nie wspomnę. Dla porządku dodam, że wygraliśmy do tej pory 111 spraw sądowych, a 33 kolejne są w toku.
Opluwanie w mediach „głównego nurtu” i w Internecie jest przy tym drobiazgiem, na który na ogół nie zwracamy uwagi. Wśród naszych wolontariuszy jest wielu studentów i ludzi wolnych zawodów, nie ma jednak pracowników naukowych. Atmosfera na wielu uczelniach skłania do wniosku, że angażowanie się po niesłusznej stronie sporu ideologiczne może skończyć się załamaniem kariery naukowej.
Chciałbym podkreślić, że znamy się z panem Błażejem od kilku lat, a nasze relacje można określić jako życzliwe. Mam nadzieję, że umożliwiło mi to zrozumienie tez autora. Chciałbym te tezy przedstawić, a później krótko się do nich odnieść.
1. Jedna i druga strona sporu ma swoje racje. Dojść wręcz możemy do wniosku, że zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy przerywania ciąży stworzyli ze swojej aktywności swoistą „religię”: są męczennicy sprawy, są niepodważalne dogmaty, są też „święte” miejsca i świadectwa cennych postaci, będące gotowym narzędziem do „nawracania”. To cytat z Rocco Buttiglione, ale wydaje się, że p. Błażej podziela tę ocenę.
2. Fundamentalna zmiana w bohaterce filmu „Nieplanowane” następuje, gdy oponenci porzucają ostry język antyaborcyjnych obrazów i słów.
3. Sekret przekonywania leży w łagodności, w spotkaniu z drugim człowiekiem, który jest inny – także ideologicznie inny – ale w sumie jest dokładnie takim samym człowiekiem, jest taki sam jak ty i ja.
Po pierwsze chciałbym zwrócić uwagę na problemy związane z życzliwym traktowaniem ludzi uważających zabijanie innych ludzi za dopuszczalne. Wbrew pozorom nie zawsze jest to trudne, a czasami wydaje się naturalne. W szczególności dotyczy to sytuacji, kiedy pogląd ten jest powszechny, a ofiary trudne do dostrzeżenia. Łatwo nam wtedy zapomnieć o ofiarach, a koncentrować się na rozmówcach. Taką sytuację mieliśmy w czasach PRL, kiedy aborcja była banalnym „zabiegiem” i nie toczyła się żadna nieprzyjemna dyskusja. Taką sytuację mamy obecnie w krajach Zachodniej Europy, gdzie liczba aborcji rocznie sięga miliona, a próba podjęcia dyskusji kończy się na ogół problemami dla tego, który ośmiela się aborcję kwestionować. Oczywiste jest, że każda ze stron sporu ma swoje racje. Istotne pytanie brzmi czy są to racje uprawnione. Ludożercy też mają swoje racje.
Teza druga dotyczy przyczyn fundamentalnej zmiany bohaterki. Nie oglądałem filmu „Nieplanowane”, ale uważnie przeczytałem książkę, która była podstawą scenariusza. Tym, co zmieniło wewnętrzne nastawienie bohaterki było uczestnictwo w aborcji i obserwacja jej przebiegu na monitorze. Ona sama tak o tym pisze: Nie miałam nawet pojęcia, że kolejnych dziesięć minut to będzie wstrząs, który zupełnie odmieni moje życie. Życzliwość ze strony działaczy pro-life ułatwiła Abby Johnson podjęcie decyzji o porzuceniu pracy w abortowni, ale jej nastawienie wewnętrzne zmieniło się pod wpływem obejrzenia wstrząsających obrazów.
Teza trzecia jest uogólnieniem tezy drugiej. Przypadek Abby Johnson nie jest jedynym, który przeczy tej tezie. Bernard Nathanson, który osobiście przeprowadził kilkadziesiąt tysięcy aborcji i stał na czele kampanii na rzecz legalizacji aborcji, przeżył wstrząs się oglądając aborcję na aparacie USG. Dr Anthony Levatino, występujący w filmie „Nieplanowane” wykonał ponad 1000 aborcji, a zmienił stosunek do tego „zabiegu” wskutek wstrząsu wywołanego śmiercią córki w wypadku samochodowym. Obaj panowie poświęcili się później pokazywaniu wstrząsających skutków aborcji.
Zasadnicze pytanie, na które powinniśmy sobie odpowiedzieć brzmi: czy w każdym sporze, który prowadzimy najważniejsza jest empatia i zrozumienie adwersarza. Wydaje mi się, że Błażej Kmieciak swoim tekstem udziela odpowiedzi twierdzącej. Moim zdaniem podejście takie sprawdza się w większości przypadków, jednak nie dotyczy wszystkich sytuacji. Nie wydaje się, żeby empatia wobec ludożerców była właściwą postawą. Podobnie jak nie była nią empatia wobec hitlerowców.
Być może Błażej Kmieciak będzie kwestionował porównanie aborcjonistów do ludożerców i hitlerowców. Postaram się wskazać argumenty, które czynią to porównanie uprawionym. Hitlerowcy i ludożercy, podobnie jak aborcjoniści, traktują swoje ofiary nie-ludzko.
To właśnie ze względu na empatię wobec ofiar nie powinniśmy okazywać empatii katom.Wracając więc do odpowiedzi na pytanie, czego się boimy, pragnę przypomnieć, czego bać się powinniśmy: wyzbycia się odwagi, zdrady najsłabszych, postawienia na własny komfort i pozwolenia na to, żeby bezbronne dzieci były w Polsce mordowane już nie tysiącami, ale setkami tysięcy.
Mariusz Dzierżawski
„Zwolennicy aborcji” – po natrafieniu na to sformułowanie przestałam dalej czytać.