Najnowsza afera pod tytułem „Trzeba anulować, bo przegramy”, czyli swoisty brak powagi wokół konstytucyjnych organów, stoi w oczywistej sprzeczności z deklarowanym celem rządu, jakim jest budowa państwa dobrobytu i sprawiedliwości społecznej.
Szkoda, że pierwsze posiedzenie nowego Sejmu przebiegło pod znakiem kompromitującej nocnej awantury. Awantury wywołanej niewątpliwą nieudolnością organów kierujących pracami Sejmu. Gdzie jak gdzie, ale nieumiejętne przeprowadzenie głosowania – od strony prawnej czy technicznej – akurat w jednej z izb parlamentu, która według art. 95 ust. 1 konstytucji „sprawuję władzę ustawodawczą w Rzeczpospolitej Polskiej”, jest zjawiskiem budzącym najwyższy wstyd i zażenowanie.
Z pewnością osoby tworzące instytucje władzy są omylne i niedoskonałe, różnorakie błędy mogą więc zdarzyć się w trakcie ich aktywności. Niemniej to zawsze sytuacje wyjątkowe, z którymi dojrzała demokracja, za jaką się mamy, umie sobie poradzić szybko i bez większych kontrowersji.
Rządząca większość nie ma w tym wypadku mocnych argumentów, które przemawiałyby za usprawiedliwieniem afery pod tytułem „Trzeba anulować, bo przegramy”. Przede wszystkim w punkcie wyjścia należało zorganizować całkowicie jasne dla wszystkich posłów zasady głosowania nad kandydaturami nowych członków KRS. Następnie, skoro wiceszef Kancelarii Sejmu stwierdził na podstawie wyników elektronicznych, że wszyscy znajdujący się na sali posłowie oddali głosy, ogłosić bezwzględnie jego wynik. Dopiero wówczas i po tym fakcie, w ramach przewidzianej przez regulamin Sejmu procedury, przygotować reasumpcję. Obecnie nie wydaje mi się, aby była inna możliwość wyjścia twarzą z kryzysu niż właśnie reasumpcja.
Rządząca większość zamiast zwiększać kompetencje, systematycznie je osłabia i uwstecznia. To już nie tylko działanie samo w sobie niepolityczne, ale i nielogiczne
Nocna awantura w Sejmie wpisuje się w pewien ogólny, niedobry scenariusz prowadzenia polskiej polityki i funkcjonowania najważniejszych instytucji państwa – polegający na ciągłych sporach i wątpliwościach natury prawnej i proceduralnej nad powołaniem i prawomocnością najważniejszych organów konstytucyjnych, w szczególności zaś sądów i trybunałów, stanowiących według art. 173 ustawy zasadniczej „władzę odrębną i niezależną od innych władz”. Proces ten był zresztą widoczny przy powołaniu do Trybunału Konstytucyjnego posłów Pawłowicz i Piotrowicza oraz – nieoczekiwanym i mało poważnym – wycofaniu kandydatury Elżbiety Chojny-Duch.
Rzadko zauważa się, że ten swoisty brak powagi wokół konstytucyjnych organów stoi w oczywistej sprzeczności z deklarowanymi celami rządu, jakimi są budowa państwa dobrobytu oraz (formułowanym już nieco rzadziej) tworzenie państwa sprawiedliwości społecznej. Jeżeli bowiem decydujemy się w strategii politycznej na swego rodzaju rewolucję godnościową, przywracającą obywatelom poczucie sprawczości państwa, wzmacniającą świadomość, że państwo działa i będzie w stanie bronić najsłabszych, to powinniśmy mieć świadomość, iż tego rodzaju przywrócenie godności nie może ograniczać się i kończyć na transferach socjalnych. Musi ono także – i bez żadnych wyjątków – opierać się na absolutnie przejrzystym funkcjonowaniu instytucji: od Sejmu i Senatu przez urząd prezydenta, władzę wykonawczą, samorząd terytorialny po sądy i trybunały. Bo przecież tylko w przejrzyście, a nie woluntarystycznie i chaotycznie, działających instytucjach obywatele znaleźć mogą opiekę i potwierdzenie własnej przyrodzonej godności.
Na poziomie bardziej praktycznym najnowsza awantura pokazuje zaś – co jest w sumie zaskakujące po całej kadencji sprawowania władzy – wyraźną nieudolność i nieumiejętność aparatu wykonawczego rządzącej większości do sprawnego poruszania się w procedurach instytucjonalnych. Zamiast zwiększać kompetencje, systematycznie je osłabia i uwstecznia. To już nie tylko działanie samo w sobie niepolityczne, ale i nielogiczne.