Od dawna, kiedy powstaje szczególnie silna potrzeba skupienia się nad tym, co najważniejsze, szukam tylko jednego: przestrzeni kościołów, w których jest cisza i skupienie.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 10/2002 jako odpowiedź na ankietowe pytanie redakcji: Dokąd się Pani udaje w celu duchowego odrodzenia, uzdrowienia czy pogłębienia? Dlaczego właśnie tam?
Najpierw trochę czasu przeszłego. Przez co najmniej kilkanaście lat mojego życia związanego z „Tygodnikiem Powszechnym”, a potem także rodzinnego – miejscem, przestrzenią i bogatym źródłem duchowości był dla mniej pewien skromny dom w Żywieckiem – w Pewli Małej.
Należał on najpierw do kurii krakowskiej, potem przez długie lata do krakowskiego KIK, zarządzany najpierw przez Krystynę Popiel, a potem Hannę Duźniak i jej towarzyszkę, Zofię (dziś już nie pamiętam nazwiska). Dom był domem wypoczynkowym ale miał kaplicę i bogate życie religijne. A ludzie w nim tworzyli wspólnotę wieloraką: przyjeżdżali tam właśnie po to, by w prześlicznym krajobrazie oddychać i modlić się, dyskutować i wymieniać myśli, chodzić na wycieczki i podtrzymywać przyjaźnie, które szybko przechodziły z pokolenia na pokolenie (zawsze tych pokoleń było trzy).
Dzięki zapracowanym kierowniczkom było tam rodzinnie – zarówno w tym sensie, że ciepło i serdecznie, jak i w tym, że obowiązywały zasady i obyczaje bardzo wyraziste, choć nigdy nie były narzucane (np. nie należało spóźniać się na posiłki, ale także nie hałasować podczas odprawiania Mszy w kaplicy, jeśli się samemu na nią nie szło). Kaplica mała, jak średni pokój, była samą radością, bo nie tylko co dzień była liturgia, ale potem przez cały dzień zawsze dostępna cisza na samotność i skupienie. Księża przyjeżdżali na wakacje i wtedy udzielali się jako duszpasterze, ale przez długie lata duchowość Pewli była zasługą osiadłego tam ks. Bogdana Kolinka, bardzo franciszkańskiego a równocześnie przyjaciela dzieci, od których dom w Pewli tętnił. To było skrzepianie się na cały rok – równocześnie fizyczne i duchowe, takie jakie można było wymarzyć.
Od dawna Pewli Małej już nie ma, bo nie ma w niej ludzi, którzy potrafili ją tworzyć. Nie ma już także od wielu lat duchowego azylu w klasztorze ss. benedyktynek przeniesionych z Wilna do Żarnowca na Pomorzu, do dawnego klasztoru s. Magdaleny Mortęskiej, reformatorki benedyktyńskiej. Wiele lat klasztor ten przygarniał ludzi spragnionych ciszy i modlitwy i tej jedynej w swoim rodzaju gościnności. W gotyckim refektarzu dyskutowało się przy posiłkach, a potem pomagało zmywać naczynia, siostry wychodziły z klauzury na rozmowy z gośćmi spragnionym przemyślenia spraw, z którymi przyjechali, czasem były wspólne radości, a zawsze cisza w jednonawowym pięknym kościele, śpiew gregoriański i kompleta wieczorna. I także cudowna przyroda naokoło. Przyszedł jednak czas, gdy pod rządami nowej przełożonej zapadła decyzja: dosyć gości, potrzebujemy większej ciszy, a nie potrzebujemy ludzi z zewnątrz. Kościół wprawdzie pozostał dla wszystkich, ale azyl się skończył.
Od dawna, kiedy powstaje szczególnie silna potrzeba skupienia się nad tym, co najważniejsze, szukam tylko jednego: przestrzeni kościołów, w których jest cisza i skupienie. A także bodaj od czasu do czasu samotność. Coraz boleśniej odczuwam, że nawet w mieście tak w kościoły bogatym jak Kraków jest ich mało. Przestrzenią potrzebną jak chleb staje się cisza i brak słów: jak najmniej wstępnych i pośrednich nauczań, ogłoszeń, zapowiedzi, zachęt („wszyscy”, „głośno”, „a teraz”…), cisza w czasie liturgii, cisza po homilii, cisza podczas przyjmowania Eucharystii, śpiew też wyciszony i nie raniący uszu, wielkie przestrzenie milczenia, gdy już skończyła się liturgia albo jeszcze nie zaczęła. Mówienie półgłosem, śpiewanie łagodne, nie triumfalistyczne. Przyjaźnie otwarte drzwi w ciągu dnia, kiedy można wejść głęboko do środka. Czasem jeszcze zdarzy się, że wielkie święta w takich azylach zachowała się muzyka gregoriańska. Wtedy jest to prawdziwe przypadnięcie do źródła, które nigdy nie wysycha.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 10/2002.