Zima 2024, nr 4

Zamów

Jerzy Liebert – osaczony przez Boga

Jerzy Liebert ok. 1930 roku. Fot. Wikimedia Commons/ na licencji CC

Ogromny talent trzymał straż nad tym tragicznym istnieniem, które martwiło się głównie jednym: że wciąż jeszcze nie dość kocha ludzi.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 4/2003.

Jerzy Liebert był jednym z ulubionych poetów mojej młodości. Chodziły za mną melodie jego wierszy z „Kołysanki jodłowej”, z „Jurgowskiej karczmy”: „Przed tą karczmą nie zatrzymuj sań /Nie pij moja miła, nie pij” – i powracały jak ulubiona piosenka strofy: „Przed domem jarzębina/ Ku ziemi się ugina./ Widzisz coraz to śmielej/ Jesień sobie poczyna. – Zapisz tę porę zapisz,/ Bo zaraz ją utracisz/ Pozbieraj ją, pozbieraj, /Jak umiesz, jak potrafisz” – i „Piosenka do Warszawy”: „Ani to Zachód, ani Wschód/ Coś tak, jak gdybyś stanął w drzwiach…”.

Przemawiała do mnie nieskalana czystość tej poezji. Ujmowało mnie w niej to, co najbardziej ludzkie z uczuć i doznań, wyrażone z niedosięgłą prostotą. Jeśli zachwycamy się geniuszem objawionym w młodziutkim Rimbaudzie, pamiętajmy, że Jerzy Liebert, ten wielki talent, sięgający coraz wyższych i rozleglejszych obszarów ducha, objawił się jako poeta w swych pierwszych, od razu zdumiewająco dojrzałych próbach, będąc sztubakiem, gimnazjalistą, żółtodziobem. Ten kilkunastoletni wówczas chłopiec, urodzony w roku 1904, który uczęszczał początkowo do gimnazjum w Rosji, gdzie zatrudniony był jego ojciec, inżynier, zaś po powrocie rodziny do Polski, do gimnazjum Władysława Giżyckiego, dzięki pierwszym swym próbom poetyckim, bez żadnych zabiegów czy protekcji, stanął niemal od pierwszej chwili w rzędzie najwybitniejszych poetów tamtego czasu. Podbici jego talentem, okazali oni prawdziwą dalekowzroczność, uznając go od razu za jednego ze swoich. A ci swoi, to byli wówczas przede wszystkim Skamandryci, nazwiska wielkie i cieszące się szerokim literackim rozgłosem: Iwaszkiewicz, Słonimski, Tuwim, Wierzyński, Broniewski, Lechoń.

Młodziutki Liebert nie pozyskał sobie tych ludzi ani zawadiactwem, ani przebojowością – przeciwnie, z lektury pozostawionych przez niego listów wynika, że był chłopcem nieśmiałym, i z pewnością skamandrycki styl życia, mający w sobie i wiele z zabawowości, i ocierający się często o kabaret, musiał być mu dość daleki. Już najwcześniejsze listy Lieberta ukazują nam obraz młodzieńca pełnego wewnętrznych niepokojów, myślącego więcej o sprawach duchowych niż o literackiej karierze – choć pisanie traktuje zawsze jako obrządek – i mimo że wesołość nie jest mu obca, nie przystaje ona do wyostrzonego dowcipu ówczesnej kawiarni literackiej. Musiało być coś bardzo zastanawiającego w postawie tego młodego chłopca, jakiś urok wewnętrzny, jakieś niezwykłe promieniowanie, że poddawali mu się ci, którzy się z nim zetknęli.

Jerzy Liebert poeta i Jerzy Liebert człowiek to z pewnością ta sama istność, ta sama jedność, czasem boleśnie skłócona, to znów w stanie błogosławionej harmonii i zachwytu nad światem

Kiedy patrzę na zdjęcie zrobione w Stawisku, znajdujące się w „Pismach zebranych” Lieberta wydanych w roku 1976, widzę trzech panów – są to Jarosław Iwaszkiewicz, Aleksander Landau i Stanisław Baliński – pozujących w postawach pełnych swobody, z rękami w kieszeniach, a obok nich dostrzegam niewysokiego, drobnego młodzieńca, niemal chłopca, jakby przypadkiem tu zabłąkanego i stojącego trochę z boku, z opuszczonymi niezgrabnie rękami. Nie trzeba jednak poddawać się temu wrażeniu. Liebert nigdy nie zamykał oczu na to, co go otaczało, ani na tych, którzy go otaczali. Ocena jego bywa czasem tak ostra, że nawet Iwaszkiewicz zauważył kiedyś żartem, że Liebert pospołu z Iłłakowiczówną potrafiliby człowieka obrać ze skóry. To stwierdzenie zapewne jest przesadne, ale wskazuje na niecodzienną bystrość obserwacji, cechującą tego młodego człowieka.

Dziś, wiedząc o Liebercie to wszystko, co wiem dzięki wydanym przez Stefana Frankiewicza „Listom do Agnieszki”, które tyle światła rzucają na przeżycia wewnętrzne młodego poety, domyślam się, że już wtedy wszyscy ci cieszący się sławą wielcy ludzie musieli przeczuwać, iż znalazł się wśród nich ktoś, kto nie tylko jest im równy, ale być może przewyższa niejednego z nich autorefleksją i zasięgiem duchowych tęsknot.

„Listy do Agnieszki” są niewyczerpanym źródłem wiedzy o samym poecie, o jego usposobieniu, zdrowiu, rodzinie, postępach literackich. Rzucają światło na życie artystyczne ówczesnej Warszawy, a dzięki literackim przyjaźniom pozwalają nam uchwycić nie tylko panującą wówczas atmosferę, ale także zobaczyć oczyma Lieberta artystów tej miary co Iwaszkiewicz, Słonimski czy Szymanowski, z którymi najbardziej się zbliżył i którym poświęca w swoich relacjach wiele ciepłych słów. Ludzie, których wymieniłam, to dziś już historia, a przecież niektórzy z nas mieli szczęście znać ich, bywać w ich domach i przyjaźnić się z nimi. Był wśród nich również Józef Wittlin, trzymający się nieco z dala od grupy Skamandra, zaś niemal wszystkie perypetie dotyczące druku wierszy młodego poety wiążą się w tej korespondencji z nazwiskiem Grydzewskiego, słynnego redaktora „Wiadomości Literackich”, który, choć kapryśny, Lieberta zawsze drukował. Nie zabrakło w listach Lieberta również nazwiska Żeromskiego. Opowiada Agnieszce, z jakim nabożeństwem mijał w kawiarni stolik, przy którym siedział ten surowy sędzia polskich sumień.

Muszę powiedzieć, że z dużą przyjemnością, a przede wszystkim z ciekawością, wyławiałam miejsca mówiące o zadomowieniu młodziutkiego Lieberta w środowisku literackim; choćby wzmiankę o tym, że był w teatrze razem z Tolkiem – jest to zdrobnienie imienia Antoniego Słonimskiego, że Gryc nie zapłacił mu, lub zapłacił, za wydrukowane w „Wiadomościach Literackich” wiersze, albo że właśnie pojechał do Stawiska, co zdarzało się często, ponieważ zaprzyjaźniony był nie tylko z Jarosławem, ale i z Anną Iwaszkiewiczową. Wszystkie te anegdotki i wydarzenia, jakie komunikuje Agnieszce, żywo zajmują każdego, kto interesuje się dziejami naszego międzywojennego dwudziestolecia. Stanowią one jednakże tylko jeden i bynajmniej nie najważniejszy wątek tych listów, dopełniony wzmiankami o studiach uniwersyteckich, o kłopotach zdrowotnych i udręce stałych korepetycji, do których zmuszają młodego poetę skromne warunki bytowania rodziny. Sedno tych listów stanowi życie duchowe, i – powiedzmy to nareszcie wyraźnie – dzieje dążącej do doskonałości, a udręczonej własną niedoskonałością ludzkiej duszy. Ale nawet takie sformułowanie wydaje się zbyt ogólnikowe. Są one pisane jakby pod nieustannie wyczuwalnym spojrzeniem Boga i całe życie wewnętrzne oceniane jest taką właśnie, najwyższą miarą, która nie pozwala na samozadowolenie.

Liebert jest poetą religijnym, a listy jego dają świadectwo tożsamości łączącej człowieka i autora religijnych wierszy. Potwierdzają, że wolno nam zaliczyć go do tej kategorii, która najbardziej może jest krzywdzona i nadużywana przez poetów podpierających się religijnym tematem i liczących przez to na wyrozumiałość czytelnika. Trzeba powiedzieć, że taka tożsamość rzadko bywa osiągnięta, nawet w przypadku poetów wielkiej miary, stąd tak częsta niechęć do konfrontacji biografii z twórczością. Ale Jerzy Liebert poeta i Jerzy Liebert człowiek to z pewnością ta sama istność, ta sama jedność, czasem boleśnie skłócona, to znów w stanie błogosławionej harmonii i zachwytu nad światem. Ten poeta religijny największą chyba sławę i popularność zawdzięcza jednak wierszom mówiącym o naturze i o miłości, których fragmenty cytowałam na wstępie. Tak pokorny i poszukujący w listach, w wierszach daje wyraz swym rozterkom religijnym, zaczyna się wadzić z Bogiem, czuje się przez Boga osaczony. (Przypomnijmy tu tuwimowskie „Czyhanie na Boga”; to był temat, który zaprzątał umysły poetów).

W poezji Lieberta jest tyleż piękna świata, co cierpienia. Tyleż pokory i wadzenia się z Bogiem, co buntu i niezgody na zbliżającą się przedwczesną śmierć

Kto wie, jak potoczyłyby się losy Lieberta, gdyby nie spotkał na swojej drodze Agnieszki. Jej jednej potrafił zwierzyć się ze wszystkiego, co go gnębi, ponieważ to ona, a nie kto inny, skierowała go na drogę religijnego odnowienia. Ta niezwykła z pewnością dziewczyna, słuchaczka Wolnej Wszechnicy, a potem Szkoły Sztuk Zdobniczych, pochodziła z zamożnej rodziny żydowskiej i nazywała się Bronisława Wajngold. Przeszedłszy na katolicyzm, przejęła się nową wiarą tak żarliwie, że postanowiła poświęcić życie stanowi zakonnemu, wstępując do zakonu Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. Ton listów Jerzego Lieberta pisanych w okresie, kiedy nikt z nich obojga decyzji takiej nie przewidywał, wskazuje na bliską i głęboką przyjaźń, jaka łączy go z Agnieszką, przyjaźń, którą cechuje ogromna skala, od swobodnego koleżeństwa po uczucie szacunku, nawet uwielbienia i miłości. Liebert często używa w listach do niej słowa miłość, ale jest to ten rodzaj miłości, do której nawołuje nas święty Paweł, miłość ofiarna i rozumiejąca, z nieustannym odwołaniem się do opieki Boskiej. Kto zresztą ośmieliłby się dzisiaj określać charakter tego uczucia, na które skłonni jesteśmy patrzeć poprzez czekającą ich oboje przyszłość. To Agnieszka była pierwszym przewodnikiem Lieberta na drodze wiary i znalazła w nim bacznego towarzysza drogi. Ostatecznie jednak, pokonana siłą własnego powołania zakonnego, musi pozostawić go samemu sobie, co poeta przyjmuje ze zrozumieniem, ale też z poczuciem rosnącego osamotnienia.

Liebert, zostając członkiem tak zwanego Kółka, któremu patronuje i które prowadzi ksiądz Władysław Korniłowicz, znajduje tam przyjaciół, z którymi dzielić może najgłębsze swoje dążenia. Kółko, zbierające się początkowo przy ulicy Polnej w Warszawie, skupia gromadkę ludzi gorąco oddanych sprawie katolicyzmu. Dyskutuje się tu nad docierającą z Francji myślą Maritaina, odnowiciela tomizmu i krzewiciela idei personalistycznej, kładącej nacisk na pojęcie osoby jako autonomicznej całości duchowej i na bezwzględny prymat dobra osoby ludzkiej, zależnej jedynie od Boga i Kościoła. Kółko, jak wiadomo, stanowiło zaczątek Lasek, które spełniając ofiarnie swoje zadania jako Zakład dla Niewidomych, stały się zarazem ośrodkiem skupiającym najbardziej twórcze umysły dążące do odnowienia polskiego katolicyzmu, do podniesienia jego poziomu intelektualnego i moralnego. Interesowali się Kółkiem pisarze: Jerzy Andrzejewski, Zofia Nałkowska, Pola Gojawiczyńska, Wojciech Bąk, Jan Kott, Karol Irzykowski, Ludwik Fryde, Czesław Miłosz. Z przyjaciół odnalezionych w Kółku najczęściej wspomina Liebert Rafała Blütha i Antoniego Marylskiego, przyszłe podpory Lasek, oddanych współpracowników Matki Elżbiety Czackiej.

Nie jest tu moim zadaniem ani doprowadzenie do końca biografii Jerzego Lieberta, ani ukazanie dalszych losów Agnieszki, która w zakonie przybrała imię Miriam lub Maria, a w roku 1956 została przełożoną klasztoru Franciszkanek w Laskach i sprawowała tę funkcję do roku 1963. Wiele faktów i przeżyć z biografii Lieberta znalazło odbicie w jego wierszach. Jest tam tyleż piękna świata, co cierpienia. Tyleż pokory i wadzenia się z Bogiem, co buntu i niezgody na zbliżającą się przedwczesną śmierć w wyniku rozwijającej się błyskawicznie gruźlicy. Poeta leczy się, wyjeżdża w góry, opisuje swoją chorobę w powstających wówczas wierszach z dokładnością niemal okrutną.

Przemawiała do mnie nieskalana czystość tej poezji. Ujmowało mnie w niej to, co najbardziej ludzkie z uczuć i doznań, wyrażone z niedosięgłą prostotą

Jedno domaga się rozważenia. Skoro przywykło się mówić o Liebercie jako o poecie religijnym, warto zapytać z tej okazji, co też pod pojęciem poety religijnego rozumiemy? Myślę, że wielką rolę w zaliczeniu go do tej kategorii odegrały nie tylko utwory poetyckie, ale i jego listy do Agnieszki. Wyznaję, że byłam oszołomiona, zaskoczona, niemal zaszokowana, jak ów młody człowiek odważnie używa tych wszystkich słów, jakich my zazwyczaj skrzętnie unikamy. Słowo Bóg jest tam stale obecne, a przecież nigdy nie czujemy, by było nadużywane. Modlitwa, kościół, sakrament Komunii powracają w relacjach z minionych dni i ich obecność wydaje się równie naturalna, jak słowa kreślone na zakończenie listów: „Niech Cię Ojciec, Syn i Duch oświeci. Jurek” albo: „Kocham cię – Jurek”, albo: „Bądź zdrowa, niech Pan Jezus strzeże, módl się za mnie, Jurek”, albo: „Bądź zdrowa, niech nas Pan Jezus prowadzi”.

Wesprzyj Więź

Sens tego, co głosi poeta w swoich wierszach, odnajdujemy w jego życiu, w najistotniejszej części jego osoby. Ogromny talent trzyma straż nad tym tragicznym istnieniem, które przeżywając świat jako dramat w wielu odsłonach martwi się w swoich listach głównie jednym, co nieustannie powtarza: że wciąż jeszcze nie dość kocha ludzi. I znów mistrzyni jego młodych lat okazuje się odważniejsza, odwagą obdarowanej łaską, kiedy mówi u kresu swojego życia: „Jedno wiem na pewno, kocham ludzi, każdego kogo spotkam, każdego człowieka”. Te słowa godnej podziwu franciszkanki cytuje w swojej przedmowie Stefan Frankiewicz. Korespondencja Lieberta z Agnieszką kończy się dwoma listami wysłanymi już do zakonu. Zachowała się w nich dawna serdeczność i ton braterski.

Poeta umiera w roku 1931, mając dwadzieścia siedem lat. Za życia wydał tylko dwa tomy wierszy: „Drugą ojczyznę” i „Gusła”. Ostatni, „Kołysanka jodłowa”, wyszedł już po jego śmierci.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 4/2003.

Podziel się

Wiadomość