Czy o czymkolwiek w życiu decyduje człowiek, czy tylko mu się tak wydaje? To pytanie, choć nie wymyśliła go Olga Tokarczuk, przyczepiło się do mnie za przyczyną jej prozy.
Podczas długich uroczystości religijnych, które zdarzają się także jezuitom, nie należy do rzadkości widok księdza odmawiającego brewiarz. W latach dziewięćdziesiątych, gdy nie śpiewało się jeszcze psalmów z komórki, taki widok był – przyznajmy – częstszy. Również i ja posiadałem swój brewiarz, który – choć w innym języku niż polski – okładkę miał taką samą jak zawsze, czarną, przyjemną w dotyku. Podsunęła mi ona genialny pomysł na przetrwanie niekończących się ceremonii. Włożyłem w nią „Podróż ludzi księgi” Olgi Tokarczuk, przybrałem pobożną minę i czytałem.
Od tamtej pory pochłaniałem niemal wszystkie jej dzieła zaraz po tym, gdy się ukazywały. Już nie w okładce od brewiarza i nie podczas procesji Bożego Ciała. Niektóre z nich naprawdę inspirowały mnie do modlitwy i długo za mną chodziły ze swoim specyficznym nastrojem przemijającego świata. Przyznam, że nigdy potem do przeczytanej książki nie wracałem, jak nie wraca się do odbytej już raz rozmowy ze spowiednikiem.
Świat Olgi Tokarczuk nie jest czarno-biały, ale nie jest też kolorowy. Jest spocony i zmęczony, bardziej przypadkowy niż uporządkowany, utkany z zagadek i pytań, które kryją w sobie głęboką duchową treść. To, co u Tokarczuk duchowe, nawet jeśli pozbawione ciała, pozostaje zawsze przywiązane do ziemi. Dla postaci z jej powieści ważne są magiczne gesty, które jak nić łączą Tamto z tym. Ważna jest też duchowa perspektywa, która sprawia, że równocześnie istnieje to, co na początku i to, co na końcu. A modlitwa nie jest po to, aby coś zmieniła, lecz po to, aby się nią modlić. Najmniej ciekawe wydaje się dla bohaterów powieści czyjeś powodzenie czy też wiara w wymodlony sukces. Najbardziej fascynująca staje się dla nich droga, podążanie („Bieguni”), zmierzanie ku czemuś, co pod podszewką rzeczywistości, przedzieranie się przez sen i historię.
Świat Olgi Tokarczuk nie jest czarno-biały. Jest za to spocony i zmęczony, bardziej przypadkowy niż uporządkowany, utkany z zagadek i pytań, które kryją w sobie głęboką duchową treść
Z powieści „Prawiek i inne czasy” pamiętam miejscowość zamkniętą w bańce mydlanej, poza którą być może ktoś kiedyś wyszedł, ale ponieważ nigdy nie wrócił, to i tak nie warto myśleć o tym, co gdzieś, a nie tutaj. Bo któż wie, jak jest gdzie indziej? Domysły. Plotki. Gra toczy się w eschatologicznym „tu i teraz”, a każdy gracz myśli, że to on decyduje, że gra. I raptem coś się wydarza. Wierzący powie, że to wola Boża. Niewierzący, że czysty przypadek. Sama pisarka waha się. Czy o czymkolwiek w życiu decyduje człowiek, czy tylko mu się tak wydaje? To pytanie, choć nie wymyśliła go Tokarczuk, przyczepiło się do moich decyzji i moich wyborów za jej przyczyną. Tak, to ważne pytanie.
Jej najgrubsze dzieło – „Księgi Jakubowe” – napisane piękną polszczyzną, nasączone mistycyzmem, odsłoniło przede mną prawdę o ludzkich słabościach, które przemawiają z mocą i są bardziej twórcze niż talenty mitycznych herosów. Na to, co wielkie, nieskazitelne i niezwyciężone nie ma miejsca w prozie Olgi Tokarczuk. Nawet natura jest bezsilna i czasem trzeba jej pomóc, obronić przed kłusownikami, jak robi to starzejąca się i trochę zdziwaczała miłośniczka przyrody w powieści „Prowadź swój pług przez kości umarłych”. Nawet Mesjasz nie musi być idealny. Ważne, aby był swój i dawał nadzieję, że wciąż jest dokąd iść. Choćby bez niego.
W mojej okładce od brewiarza znowu tkwi jeden z czterech tomów Liturgii Godzin, która na 10 października tego roku (dzień przyznania Literackiej Nagrody Nobla) przewiduje fragment kazania św. Tomasza z Villanova: „i wy, ojcowie rzeczypospolitej, jeśli pragniecie, by lud wam powierzony czynił postępy w cnotach, idźcie pierwsi, biegnijcie spiesznie…”.
Pani Olgo, rówieśniczko! Nie wiem jak Pani, ale ja biegnę. I chyba po raz drugi sięgnę po Pani nagradzaną powieść „Bieguni”.